Star Trek II: Gniew Khana

Premiera: 4 czerwca 1982
Reżyseria: Nicholas Meyer
Scenariusz: Nicholas Meyer, Jack B. Sowards


Jak było wspomniane – w ramach zaakcentowania faktu, iż dotarłyśmy do końca pierwszego sezonu, dziś prezentujemy drugi z pełnometrażowych filmów z uniwersum Star Treka. Także forma dzisiejszych rozważań odbiega od standardowej. Czemu? Bo tak.

Siem:  Na każdym zebraniu jest tak, że ktoś musi zacząć pierwszy i ja – w ramach poczuwania się do obowiązku – zrobię to.
Dotarłyśmy w naszej gadatliwej podróży do końca pierwszego sezonu  The Original Series i – zgodnie z zapowiedzią – w ramach świętowania, a może raczej podkreślenia, tego faktu postanowiłyśmy obejrzeć „Gniew Khana”. 

Czas nie lubi stać w miejscu – od zakończenia misji USS Enterprise minęło sporo lat, ludziom zmieniły się stopnie i stanowiska, a także pogorszył wzrok. Kirk cierpi na syndrom niepotrzebnego staruszka, młodość trenuje, by podjąć trud badania kosmosów na jego ukochanym statku. I oto dawny kapitan, a obecny admirał dostaje swoisty prezent od losu: oto może jeszcze raz stanąć na mostku i pokierować załogę ku nowej przygodzie. Co prawda nie do końca ogarniam, jak on tak po prostu mógł sobie odlecieć wielkim i drogim jak mi się wydaje statkiem bez żadnego uzyskiwania zgody z kontroli lotów, czy dowództwa, do tego jakby nie było narazić kadetów na niebezpieczeństwo, ale radzę sobie z tym niedowiarstwem. To Kirk. Admirał Kirk. 

Fraa: A ja może zacznę rozmowę od deklaracji – żeby była jasność, na czym stoimy. A więc: nienawidzę tego filmu. Nienawidzę, szczerze i serdecznie rzucam w niego całym hejtem, na jaki mnie stać. Ale wiesz co? Tak naprawdę nie tylko dlatego, że to słabawy film, który ma w cholerę słabego antagonistę. Nie, wtedy po prostu bym uważała, że jest słaby, ale potrafiłabym przejść nad tym do porządku dziennego. Ja go nienawidzę za to, że internety wszystkimi kanałami mi wmawiają, że to dobry Star Trek i że Khan jest jednym z najlepszych przeciwników ever! Ha! Fuck no! "The Motion Picture" jest dobry. Do licha, „W poszukiwaniu Spocka” jest dość dobre! „Gniew Khana” to rozczarowujący średniak.
Puff.


Dobrze. Ale do tematu...


Że po prostu odleciał... cóż. Raz, że to admirał Kirk, więc może mieć wywalone na formalności. xD Ale inna sprawa: akurat w tym filmie on chyba odleciał dość legalnie, no nie? Znaczy no taki dostał rozkaz... Uprowadzi statek w następnym filmie, wtedy będzie chyba lepszy moment na niedowierzanie.
Ale skoro już o Kirku: co mi się w nim tutaj podoba, to w gruncie rzeczy to co zwykle: jego miłość do Enterprise. Owszem, cierpi na syndrom niepotrzebnego staruszka - ale wydaje mi się, że bardziej niż staruszkowatość, gryzie go jego niekapitanowatość. Fakt, że nie siedzi w kapitańskim fotelu, nie dowodzi akcją. Ładnie to widać, kiedy Saavik wyprowadza Enterprise z doku. I Kirk stoi obok, niby nie ma z tym problemu, niby przecież sam jej to zaproponował - ale i tak widać po nim, że zazdrości i że nie jest mu w tej sytuacji komfortowo.


S: Ja mam chyba zaburzone postrzeganie legalności – dla mnie, owszem, on poleciał legalnie na przebieżkę szkoleniową (w ogóle – cudne jest polecenie „gdziekolwiek”), ale gdy potem zareagował na wezwanie pani profesor to nikomu nie dał znać i z mojego punktu widzenia to było śliskie. Ale jak mówiłam – jakoś bardzo mnie to nie boli, zapewne masz rację, że miał do tego pełne prawo, by zdecydować na czym będzie ten lot szkoleniowy polegał :) 

Natomiast to o czym mówisz, uczucie Kirka do statku, które wcale nie przygasło po latach, to piękny przykład spójności postaci. Kirk się nie zmienił, twórcy nijak go nie okaleczyli. W przeciwieństwie do Khana. Co prawda nie targają mną aż tak silne emocje w temacie jakości „Gniewu…”, lecz nie znaczy, że tych – negatywnych niestety – emocji nie ma w ogóle. Irytuje mnie bowiem wielce to, co się stało z Khanem, który jedzie chyba tylko na wrażeniu jakie zrobił w serialu. Tam mieliśmy do czynienia z człowiekiem charyzmatycznym, silnym przywódcą, kimś dla kogo najważniejsze było wyzwanie i walka z przeciwnościami. Świadomie i z wyraźną chęcią sprawdzenia się przyjął rozwiązanie Kirka i odleciał budować imperium na pustej planecie. Tymczasem w „Gniewie Khana” otrzymujemy szaleńca opanowanego żądzą zemsty, przerzucającego odpowiedzialność na innych i, w mojej opinii, mającego w nosie, co stanie się z jego ludźmi, byle doprowadził swoją krucjatę do końca. I to ostatnie jest chyba dla mnie najgorsze – wszak Khan to ktoś, dla kogo jego ludzie byli ważni, dbał o nich. Tu chyba nie powstrzymam się przed przywołaniem nowego Khana z produkcji Abramsa. Czego by nie mówić o tym dziele wątpliwej jakości jakim jest „Into the Darkness” to Khan jest tam silnym antagonistą z prawdziwego zdarzenia i wydaje mi się, że jest bliższy oryginałowi z serialu.

F: Khan... dokładnie. W „Space Seed” był inteligentny, charyzmatyczny, był przywódcą. Kurde, było widać po nim, że to nadczłowiek. Jego ambicją było osiedlić się gdzieś i stworzyć naród, a potem imperium. Lądowanie na tej planecie, na którą wysłał go Kirk, stanowiło wyzwanie. Oczywiście, Khan nie rwał się do tego początkowo, ale ostatecznie było po nim widać, że przyjmuje układ z Kirkiem z pewną satysfakcją. Oto miał pokazać, na co go stać - udowodnić tym słabeuszom z XXIII w., że się nie podda, że on i jego ludzie będą wielcy. Nie było mowy o tym, że Kirk ma sprawdzać, jak Khan sobie radzi. Nie było najlżejszej sugestii, że Khanowi ta umowa nie odpowiada. Że ma żal do Kirka. Rozstali się w całkowitym pokoju.

Skąd więc, ja pytam, ta żądza zemsty? Skąd żal, że kapitan Enterprise nie
Źródło
interesował się, jak sobie Khan radzi? Miałam wrażenie, że w „Gniewie...” nie oglądam Khana, tylko głupawą nastolatkę, która mi krzyczy w ekran „Nie pisze, nie dzwoni, już mnie nie koooochaaaa!”. A jego skuteczność? HA! Dobre sobie. Pełnometrażowy Khan tak naprawdę chyba ani razu nie ma przewagi. Jest matołem. Dużo się gada o nim, jaki jest niebezpieczny, ale on ani razu tego nie udowadnia, niczego nam nie pokazuje tak naprawdę. A jego towarzysze niedoli? KAMAN, nie zapominajmy, że oni także byli nadludźmi, z tej samej hodowli co Khan. A kojarzysz tę scenę, w której jeden z poddanych Khana miał włączyć osłony? Coś kliknął, pierdylnął pięścią w konsolę i rozłożył łapki, że nie działa. Serio? TO mają być ci wspaniali modyfikowani ludzie?
I owszem, swoich ludzi chyba ma głęboko w dupie. Przynajmniej ani razu nie widziałam tam żadnej troski o tę jego „rodzinę”.


Prawda, że - mimo całego hejtu, jaki kieruję w stronę Star Treków Abramsa - akurat Khan Cumberbatcha jest nieco lepszy. Przynajmniej próbuje iść w słusznym kierunku. Pokazuje, że umie się bić. Pokazuje troskę o swoich współskazańców. No i próbuje chyba też pokazać inteligencję. Niestety, tutaj postać rozbija się o inny problem: żeby zaprezentować swoje fantastyczne atuty, musiałby mieć porządnego przeciwnika, który byłby dla niego wyzwaniem. Tymczasem Khan z 2013 r. ma za przeciwnika głupiego gówniarza. Przykro mi, ale nie trzeba być nadczłowiekiem, żeby zyskać nad kimś takim przewagę. Khanowi po prostu zabrakło wyzwania, w którym mógłby zabłysnąć.


S: Coś w tym jest. Gdyby tak odrzucić szalonego Hitlera na krawędzi upadku (bo chyba tylko próbą takiego przedstawienia Khana mogę ewentualnie próbować tłumaczyć to, co działo się z tą postacią w „Gniewie...”) i niedojrzałego chłoptysia (za jakiego mam nowego Kirka) a potem skleić, co zostało, w jeden film to widzowie mogliby tylko zyskać.
Niestety im dłużej myślę nad tym filmem, tym więcej problemów widzę. Weźmy na przykład kwestię ojcostwa Kirka. Ja rozumiem, że dla mężczyzny samotnego dowiedzieć się, iż jednak ma się potomka i to całkiem przystojnego i inteligentnego, to coś fajnego. Zwłaszcza, że tak naprawdę zyskał to sławetne przedłużenie genów praktycznie za darmo. Żadnych problemów z kupkami, chorobami wieku dziecięcego, skargami w szkole i kształtowaniem charakteru. Po prostu Kirk dostał brzydko mówiąc – gotowy produkt. Może się wzruszać i być dumny. Ale reakcja Davida? Że naprawdę? Po prostu: fajnie mieć takiego tatę i słusznie wspomniana przez Ciebie samotna łza? Ja tego nie kupuję. Nie kupiłam tego motywu w zakończeniu ostatniego sezonu MacGyvera i teraz też odmawiam.

F: Szalony Hitler na krawędzi upadku miałby sens, gdyby pokazano nam, jak doszło do tego szaleństwa i do upadku. Inaczej to jest od czapy trochę. Dlatego takiego usprawiedliwienia raczej nie kupię.

Jak Ci mówiłam: to taki skill Prawdziwych Bohaterów jest - ich plemniki trafiają tylko do takich komórek jajowych, których właścicielki są inteligentnymi, samodzielnymi kobietami, chętnymi samotnie wychować dziecko i później przedstawić je ojcu. xD

Zresztą, mnie tu bardziej boli chyba nawet nie David (choć jest trochę mało wiarygodny, no ale trudno...), a sama doktor Marcus. HU DE FAK IS DOKTOR MARCUS, hmm? Babeczka pojawiła się znikąd. Z synem. I mnie to drażni, bo widzę, że ona była wymyślona naprędce na potrzeby filmu, podczas gdy aż się prosiło, żeby sięgnąć do którejś ze znanych widzowi serialu oblubienic. Ja wiem, że serialowe miłostki Kirka to były... no właśnie, miłostki, przelotne robienie do siebie maślanych oczu i oglądanie kobiety przez ten taki rozmazany i prześwietlony filtr. Ale Przecież nie zawsze tak było – ot, pierwsze z brzegu propozycje: Areel Shaw. Tak, wiem, to jest prawniczka, więc trudno powiedzieć, co miałaby robić przy projekcie Genesis... choć nie aż tak. Bez przesady, taki projekt na pewno wymagał również licznych konsultacji prawnych, jestem przekonana, że przydałby się na stałe tego typu pracownik. A jej syn mógłby być przecież biologiem czy kimś, czemu nie? A jeśli dla kogoś to nazbyt naciągane, mam inny pomysł: Ruth. Jeśli dobrze rozumiem ten wątek z „Shore Leave”, Ruth i Kirka łączyło coś poważnego na Akademii. Czyli swobodnie w momencie konfrontacji z Khanem mogła mieć dorosłego syna. W dodatku nic o niej nie wiemy. Może właśnie na Akademii studiowała jakiś kierunek przyrodniczy? Mamy ogromne możliwości, a nie byłaby jak królik z kapelusza. Drażni mnie, że twórcy „Gniewu Khana” w żaden sposób nie pofatygowali się, żeby zakotwiczyć ten film w serialu. Bo o bolesnym zignorowaniu tego, co się stało w „The Motion Picture” to w ogóle przykro mówić...


S: Tak. I to kolejna sprawa, w której dla mnie J. J. Abrams wygrywa. Jemu wyraźnie chciało się sięgać do źródeł i kotwiczyć. Nie mówię, że akceptuję to, czym są nowe Star Treki, ale wyczuwam w nich zabawę oryginalnym pomysłem, czerpanie z niego. Nie olano wszystkiego, co było wcześniej, nawet tę nieszczęsną doktor Marcus przetworzono w córkę admirała.

F: I pokazano ją w bieliźnie. Bo bez tego film byłby niepełny. Cóż... nie sprawisz, że będę cieplej myśleć o Abramsie czy o „Into the Darkness”. Po prostu jeśli chodzi o Khana, to Cumberbatch spróbował zrobić to jakoś z głową... Doceniam próbę, ale syf pozostanie syfem. Carol Marcus w tym momencie może być kim chce, bo to i tak alternatywna rzeczywistość czy coś takiego... Nienawidzę rebootów. Tak abstrahując od Star Treków teraz - po prostu nie dogaduję się z rebootami, nie rozumiem, po co one istnieją. Są bohaterowie, którzy mają swoją historię. Człowieku, jeśli chcesz napisać inną historię, to po prostu wymyśl innego bohatera, a nie bierzesz kogoś istniejącego i przerabiasz.

A właśnie, skoro już o przerabianiu mowa... i o Abramsie mowa... To zupełnie nie kupuję faktu, że Scotty strzelił focha i opuścił Enterprise. Oczywiście, rozumiem postępowanie bohatera Simona Pegga, to jest sensowne, że nie chciał lecieć z jakimiś niesprawdzonymi torpedami i nie chciał się pod tym podpisywać. Ale to po prostu nie Scotty. Scotty nie opuściłby Enterprise. Ot, taka uwaga na boku...

Nie mogę jeszcze nie wspomnieć o najważniejszej scenie filmu: Kirku krzyczącym „KHAAAAAAAAAAAN!!!” – nie wydaje Ci się to trochę dziwne? Khan niczego nadzwyczajnego w tym momencie nie zrobił. Skąd te emocje, skąd ten dramatyczny wrzask? Z większymi przeciwnościami Kirk sobie radził i potrafił zachować spokój.


Źródło
S: Nie próbuję w żadnym razie Cię do czegokolwiek przekonywać. To tylko takie moje spostrzeżenia. Nie da się ukryć, że dzisiejsze kino nie potrafi się obyć bez rozbieranek, głupawych żartów i spektakularnych scen akcji, które mnie tak bardzo nudzą. Czy to normalne, że podczas latania Kirka i Khana w kosmosach między śmieciami, czuję potrzebę przewinięcia do przodu? Focha Scotty'ego też nie kupuję, swoją drogą, to typowe zagranie z gatunku imperatywu fabularnego, bo jakby się inaczej dostali na okręt Marcusa?

„KHAAAAAAAAAAAAAAAN!!!”, powiadasz... Bosz... to totalnie okropne i na pewno źle o mnie świadczy, ale muszę to jednak przyznać publicznie (swoją drogą to chyba dość dobrze oddaje idiotyzm sceny) – ja tego ani trochę nie pamiętam. Znaczy już pamiętam – jak mi to pokazałaś na boku – ale całkowicie wyparłam tę scenę. Nie, nie wiem, dlaczego Kirk musiał w tym momencie wrzasnąć imię swego... kogo właściwie? Kiedy Khan awansował z przeciwnika do wroga, który gotuje krew naszemu kapitanowi?

F: Jakby próbowali podnieść Khana do rangi, na którą sobie w żaden sposób nie zapracował. Wrócę tu trochę do tego, o czym była mowa wcześniej: Khan to cienias. Zachowuje się jak rozhisteryzowany gówniarz i tak naprawdę w żadnym momencie nie stanowi poważnego, przejmującego zagrożenia. Przecież więcej nabroi Kruge w następnym filmie niż ten cały Khan! Jak można było zmarnować taki potencjał? Naprawdę trudno mi nad tym przejść do porządku dziennego...

I przepraszam, ale ja muszę wreszcie o to zapytać: o co chodziło z tymi robalami, które Khan wpuścił w Terrella i Chechowa? Dlaczego Terrell zginął, a z Czechowa robal po prostu wziął i wylazł? Jak to miało działać?


S: *rozkłada ręce*

Nie mam pojęcia. Poza tym, że Czechow to człowiek Kirka, a Terrell to tylko kapitan USS Reliant, to nie widzę powodu, dla którego robale potraktowały ich inaczej. Ba! Ja również nie pojęłam w jaki sposób Khan kierował swymi ofiarami za pomocą robaków. Gdy o nich opowiadał, zrozumiałam, iż jeśli już wejdą komuś do ucha, to go z czasem zabijają w bardzo przykry sposób, nie że służą do sterowania zewnętrznego poczynaniami ofiary. Przeszłam nad tym do porządku dziennego, traktując jak jedno z tych potknięć serialowych, o których zdarzało nam się rozmawiać. 

Z innej beczki – ale przynajmniej regulamin Gwiezdnej Floty się nie zmienił i widać tu wyraźnie, że to jakieś odgórne założenie, że na niebezpieczne misje ruszają najwyżsi rangą oficerowie na pokładzie ;)

F: Sama nie wiem: regulamin Gwiezdnej Floty układał zwykły troll czy może jednak sabotażysta... xD

Ale żeby nie było, że tylko marudzę: film ma swoje dobre strony. Podoba mi się zakończenie: zimna logika, która kazała Spockowi bez wahania się poświęcić (Jeżusiu, ten motyw tak straszliwie zgwałciło „Into the darkness”...). Spock był tu moim zdaniem bardzo w charakterze. W ogóle podobał mi się też pogrzeb... I podobała mi się Kirstie Alley w roli Saavik.


S: Trudno się nie zgodzić z tym, że Spock działał zgodnie z charakterem. Ale tak sobie myślę, że gdyby to Kirk był na jego miejscu – zrobiłby to samo. Chciałby uratować swój statek i swoich ludzi. Może więc nie kierowałby się chłodną kalkulacją – jeden za wielu – bo myślałby po prostu o wielu, a o sobie nie, ale czy to byłaby gorsza motywacja? Inną kwestią jest o czym myślał neo-Kirk, bo w sumie tak na oko sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie myślał. 

Dla mnie „Gniew Khana” to po prostu film. Jeden z tych, do których się raczej nie wraca. Zostaje w pamięci bardziej ze względu na tę całą internetową otoczkę niż na własne walory. W sumie to po prostu cieszę się, że wracamy do serialu :)

F: Ja też się cieszę. Wracajmy do serialu i może kiedyś uda mi się wyprzeć tego Khana z fryzurą jak moja stara Barbie i takimiż cyckami...
https://ssl.gstatic.com/ui/v1/icons/mail/images/cleardot.gif


This Side of Paradise

(źródło)
Premiera: 2 marca 1967
Reżyseria: Ralph Senensky
Scenariusz: Nathan Butler, D. C. Fontana

Pokrótce: Enterprise leci na planetę Omicron Ceti III, gdzie przed kilku laty ludzie założyli kolonię. Nie leci jednak po to, żeby sprawdzić, jak sobie radzą koloniści, tylko żeby udokumentować śmierć ich wszystkich – bo w międzyczasie okazało się, że planeta jest wystawiona na promieniowanie Bertolda, przed którym nie ma ratunku.
I, ma się rozumieć, na powierzchni Omicron Ceti III na Kirka i jego ludzi czeka ogromne zaskoczenie: koloniści mają się świetnie, założyli trzy osady i właściwie śmiało można powiedzieć, że żyje im się tam jak w raju.

Znów jeden z moich ulubionych odcinków [do moich ulubionych takoż należy]. Tych, w którym Star Trek po raz kolejny każe widzowi zastanowić się, czy ważniejsza jest prawda czy szczęście – przy czym to jest właśnie znamienne: zastanowić się. Bo epizod nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Z jednej strony: owszem, tradycyjnie Kirk stoi murem za tezą, że człowiek potrzebuje walki, emocji, pragnień, trudów i w ogóle mnóstwa syfu, który odrzucili koloniści – a potrzebuje ich… cóż, trochę „bo tak”. Bo bez tego nie jest człowiekiem i kropka. Z drugiej jednak strony, tym razem odcinek – w moim odczuciu – nie idzie do końca za Kirkiem.
Oczywiście, kapitan ma swoje racje. Bez ambicji i tęsknot, które często mogą powodować smutek czy złość, człowiek się nie rozwija. Niczego tak naprawdę nie osiąga. Trudno temu zaprzeczyć– i tak przedstawia się sytuacja z kolonistami. Na Omicron Ceti III zorganizowali sobie te trzy wioski, ale tak naprawdę na tym poprzestali. Uprawiali tyle ziemi, żeby wystarczało im na bieżące potrzeby, mimo że planeta to rolniczy raj. Dreptali w miejscu, w poczuciu spełnienia. Zauważy to zresztą Elias Sandoval (Frank Overton), kiedy oprzytomnieje: że niczego nie osiągnęli.
Ale racja Kirka nie jest jedyną. Bo pozostaje jeszcze ostatnia scena odcinka, niezwykle istotna: ta, w której Spock powie, że po raz pierwszy w życiu był szczęśliwy.
Ta, która każe jednak pomyśleć: kij z rozwojem, historią i jakimiś górnolotnymi pierdołami. Jestem szczęśliwa tu i teraz, jest mi dobrze – w imię czego miałabym to zmieniać? Do licha, mam prawo być samolubna, jeśli nikomu nie wyrządza to krzywdy. Kurde, każdy ma prawo być szczęśliwym, no nie? A jakie prawo ma Kirk, żeby komuś to odbierać wedle własnego widzimisię?
Owszem, to szczęście kolonistów było uczuciem sztucznym – wywołanym przez roślinę, przesłaniającym inne emocje i poczucie obowiązku. Z drugiej strony, mówimy tu chyba o tym rodzaju szczęścia, które zawsze jest trochę odurzające i ogłupiające.

(źródło)
Problem z tego typu szczęściem chyba polega na tym, że bez sztucznego podtrzymywania, nie ma szans trwać. Wydaje mi się, że rasa ludzka potrzebuje wyzwań i dążenia do celu. Nie stagnacji. I w normalnej sytuacji, gdyby nie było żadnych zarodników, osadnicy żyjący z dnia na dzień tak samo, bez żadnych zmian po prostu wściekliby się z nudów. Tak uważam.

Z jeszcze innej strony (nie wiem której, bo zdążyłam się pogubić) mam mieszane uczucia co do wątku Spocka w tym odcinku – a przecież był to najważniejszy z wątków. Historia jego i Leili (Jill Ireland) jest poniekąd piękna – w tym sensie, że Spockowi, jako pół-Wolkaninowi, nie było wolno pokochać dziewczyny, nawet jeśli miał do niej pewną skłonność. Zresztą, po odurzeniu się kwiatem Spock przecież mówi „I can love you” – to dość wyraźnie sugeruje, że wcześniej chciałby się temu poddać, ale ograniczały go własne wybory dotyczące emocji. Z drugiej, ten wątek mnie po prostu wkurza. Raz, że laska nie dała Spockowi żadnego wyboru, po prostu podstępem zmusiła go do tej miłości. Dwa, szczęśliwy Spock to… no… Kaman, naprawdę nie da się inaczej pokazać szczęśliwego Spocka, jak tylko kazać mu zawisnąć na gałęzi i szczerzyć się jak głupiemu do sera?! Nie podoba mi się ta koncepcja „szczęśliwego Wolkanina”. Bo ona zahacza o „Wolkanina-debila”. A przecież mowa o inteligentnym facecie, który po prostu wreszcie zrzucił pewien rodzaj jarzma. Ech.

Zupełnie by mi to nie przeszkadzało, gdyby z tej gałęzi zwisał Kirk. Zresztą jego spojrzenie, gdy pod nią przechodził wydało mi się bardzo znamienne, ale widok Spocka w tej pozycji i z tą miną mnie żenował. Przykrość.

I w ogóle tak mnie zastanawia: silne emocje wyganiają zarodniki, tak…? A więc co by było, gdyby przypadkiem Spock i Leila poszli się seksić? Myślę, że można by w tej sytuacji mówić o silnych emocjach…

To jest bardzo dobre pytanie. Bo, choć mowa o emocjach w ogóle, problem rozwiązują emocje negatywne. I ja rozumiem, to o czym gadałyśmy za kulisami, że o wiele łatwiej wywołać silne emocje negatywne niż pozytywne. W sumie nie wyobrażam sobie, żeby nagle zamiast bijatyki, zadziała się wielka orgia. Najstraszniejsze, że ja chyba nie potrafię sobie także wyobrazić takiej rzeczy, która mogłaby budzić pozytywne emocje we wszystkich. Nie urodzi im się przecież pierworodny wszystkim na raz, nie? Nie da się im pokazać zawodów sportowych, w których wygra ich ulubiona drużyna. Po prostu uświadamiam sobie właśnie, że wkurzyć człowieka jest znacznie łatwiej niż mocno uszczęśliwić. Może to oczywiste, ale zrobiło mi się jakoś dziwnie z tą myślą, że schematyczne osiąganie gniewu jest łatwiejsze niż euforii.

(źródło)
Osobnym rozdziałem jest, ma się rozumieć, Kirk. Dzielny kapitan, który uratuje sytuację: który nieprędko podda się kwiatkom, a jeśli nawet, to zaledwie na chwilę.
Pojawia się w odcinku kwestia tego, dlaczego na Kirka nie działają zarodniki. I przyznam, że od razu przypomniał mi się tu odcinek Supernatural – ten, w którym mieszkańców jakiegoś miasteczka zabijały tłumione żądze. Wiele nie pamiętam, ale była parka, która się nawzajem zeżarła i takie tam dziwne rzeczy. A jedynym, na którego ta dziwna moc nie działała, był Dean – bo jako jedyny niczego w sobie nie tłumił. I mam wrażenie, że coś podobnego zaistniało w Star Treku: kwiatki nie odurzyły Kirka, bo Kirk żyje życiem, które go uszczęśliwia. Nie potrzebuje żadnych zarodników. Ma Enterprise, którego kocha. Ma załogę, eksploruje kosmosy, przeżywa mniej lub bardziej przelotne miłostki – i niczego więcej mu nie trzeba. Nie nękają go żadne ambicje, od których kwiatki z Omicron Cety III mogłyby go uwolnić. Z jednej strony, dostajemy tu oczywiście przepakowanego kapitana, który nie poddaje się temu, czemu ulegnie każdy inny. Z drugiej jednak – podoba mi się ten obrazek i ten koncept. Tak po prostu.

Przyznaję – nie pomyślałam o tym w ten sposób. Pomyślałam po prostu, że on ma cholernie silne poczucie obowiązku. Zaimponował mi. Ale Twoja interpretacja jest po prostu świetna. I będę ją od teraz forsować w każdej dyskusji ;)

Pomijając więc fakt, że szczęście jest w tym epizodzie pokazane jako zachowywanie się jak debil, cieszenie do wszystkiego i wszystkich oraz – w gruncie rzeczy – wyrządzanie jednak krzywdy innym (Uhura, która zasabotowała łączność na Enterprise), This Side of Paradise niezmiernie mi się podoba. Konfrontuje osobiste spełnienie z bardzo szeroko rozumianym dobrem ogółu (rozwojem). Patrzenie przez różowe okulary zestawia z samorealizacją. Lubię ten odcinek, bo mądrze mówi o pewnym problemie – nie jest, ma się rozumieć, wolny od wad, ale wciąż trudno mi otrząsnąć się po finałowej scenie. A to chyba o czymś świadczy.




– Well, that's the second time man's been thrown out of Paradise.
– No, no, Bones, this time we walked out on our own. Maybe we weren't meant for paradise. Maybe we were meant to fight our way through, struggle, claw our way up, scratch for every inch of the way. Maybe we can't stroll to the music of the lute. We must march to the sound of drums.

A Taste of Armageddon

autor: Juan Ortiz


Premiera: 23 lutego 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Robert Hamner, Gene L. Coon

Kolejny odcinek, który uważam za absolutnie fascynujący. [takoż i ja] Konkretnie fascynujące jest to, co twórcy ST wyobrażają sobie o konstytucji psychicznej ludzi przyszłości.
Tym razem USS Enterprise wiezie na swym pokładzie ambasadora Roberta Foxa (Gene Lyons). Taki kolejny przykład polityka, który próbuje pod nieobecność kapitana podważać dyscyplinę na okręcie, wydając własne rozkazy i trafiając na mur solidarności i rozsądku załogi. Ma on podjąć stosunki dyplomatyczne na dość rozległym obszarze. Tymczasem, gdy tylko Enterprise staje na orbicie planety Eminiar 7 otrzymuje polecenie natychmiastowego jej opuszczenia. Przekaz jest stanowczy i jasny, Kirk bez dyskusji zamierza się do niego zastosować, [swoją drogą, to ładnie wskazuje na to, że Kirk jednak nie jest żadnym zbuntowanym nastolatkiem rodem z Star Treków Abramsa, ale dowódcą, który jednak respektuje różnego rodzaju przepisy i nie buntuje się dla samego buntu. Ot, taki tylko kolejny przyczynek do tego, czemu Kirk z TOSa jest lepszy od tego ciula, którego gra Pine…] ale ambasador wie lepiej. Odbywa się zwyczajowe stroszenie piórek i w efekcie tradycyjny zespół zwiadowczy obejmujący kapitana i pierwszego oficera (oraz dwóch redshirtów i panią pisarz) zostaje przesłany na planetę.
Planeta przedstawia się poprzez osobę atrakcyjnej blondynki (Barbara Babcock) – wyraźnie trafiającej w gusta Kirka – i oznajmia, iż jest w stanie wojny z sąsiadem, planetą Vendikar. [niezmiennie mnie zastanawia, jak potoczyłby się ten odcinek, gdyby drużynę z Enterprise witał ktoś stary i brzydki]
W trakcie pobytu zwiadu na planecie, w sztabie można obserwować kolejny atak. Komputery pokazują trafienie, miejscowi robią się przejęci i smutni, a nasi bohaterowie zdziwieni. Oto bowiem wokół nie ma śladu ataku, nie zarejestrowano zniszczeń, promieniowania i żadnej z tych brzydkich rzeczy, które zwykle towarzyszą wojnie.
O co chodzi?
Widz nie pozostaje długo w niepewności, a wyjaśnienie zrobiło mi dziurę w mózgu. I nie! Nie uwierzę, że coś takiego było możliwe przez pięćset lat. Nie uwierzę, że mogłoby istnieć społeczeństwo, złożone z identycznie poddających się takiemu idiotyzmowi jednostek. Nikt? Nigdy? Nie zbuntował się przeciwko wpakowaniu go do dezintegratora, bo ktoś tam gdzie wyżej sobie grał w statki na prymitywnym komputerze?
I ta potulność nie wydawała się wynikać ze strachu, szli dobrowolnie, nie było strażników, jeden człowiek obsługiwał maszynę. Czyli wszyscy, jak jeden mąż byli przekonani o słuszności takiego postępowania! Nie tylko przywódca Anan 7 (David Opatoshu), którego twarz mnie fascynowała od pierwszej sceny z jego udziałem, ale każdy pojedynczy mieszkaniec planety. Bo jak inaczej to tłumaczyć?
No mózg w strzępach.
Źródło

Mnie to prawdę mówiąc aż tak nie razi. Oczywiście, z naszego punktu widzenia to dziwaczne i człowiek oczyma duszy od razu widzi ludzi, którzy na polecenie „symulacja powiedziała, że umarłaś – udaj się do dezintegratora” tylko się popuka w głowę, ale tu trzeba jednak wziąć pod uwagę cały kontekst: zanim Eminiar i Vendikar wybrały tę metodę prowadzenia wojny, prowadziły ją tradycyjnie: z niszczeniem miast, bolesnymi ranami i tak dalej. Kto wie? Może doświadczenie tamtej wojny rzeczywiście budzi w tych społecznościach taki strach, że już wolą robić to w ten sposób. No i w sumie nie poznajemy aż tak dobrze kulisów tej dezintegracji. Widzimy tylko tych, którzy już stoją przy maszynie – a kto wie, może zanim wyszli z domu, jakiś strażnik podał im środki uspokajające czy coś takiego? Moim zdaniem da się to wybronić.

Tamta wojna miała miejsce pięćset lat temu. Ile to pokoleń? Powiedziałabym, że całkiem sporo, oczywiście jeśli zakładamy średnią długość życia człowieka na poziomie standardowym dla dzisiejszej Ziemi. Ja bym mogła rozumieć, że wspomnienie tamtej wojny czyni ludzi potulnymi, jeśliby żył ktokolwiek, kto ją pamięta. Ale nie po takim czasie. Naprawdę nie. Po prostu moje człowieczeństwo się buntuje. No i nie dorabiam teorii o środkach uspokajających i tak dalej, bo twórcy wręcz odwrotnie – w osobie Mei 3 pokazywali, że ludność się na to godzi i uważa to za swój obowiązek. I ja tak samo jak Kirk, nie mogę przyjąć tego samobójstwa, dobrowolnej rezygnacji.

To ja jednak nie mam z tym problemu. Raz: wierzę, że pięć wieków indoktrynacji może w dowolny sposób ukształtować społeczeństwo. Dwa: choć blondynka się godziła dobrowolnie, nie uważam, żeby serial mówił, że wszyscy w podobny sposób do tego podchodzą. Oczywiście, to już moje dośpiewywanie jakichś teorii, z którymi nikt nie musi się godzić – wszak serial ich też nie potwierdza. :) No, w każdym razie mój mózg przyjmuje wszystko na spokojnie.

Przerażające jest też to, że dla władz Eminiar i Vendikar, życie mieszkańców najwyraźniej ogromnie straciło na znaczeniu. Przez tyle lat nie dążyli do skończenia wojny! O co można się bić tyle czasu? I swoją drogą, jeśli pojedynczy atak pochłaniał taką ilość ofiar, to ilu mieszkańców miały te planety, że się już dawno nie skończyły figurki do dezintegracji? Czy to dlatego, że było ich tak dużo, pojedyncze sztuki nie miały znaczenia?

I znów się nie zgodzę. :) To znaczy inaczej: oczywiście, to jest przerażające. Ale moim zdaniem odcinek akurat dość udatnie pokazuje, że oba narody wpadły w błędne koło. Anan 7 wyraźnie wspomniał, że jeśli któraś ze stron nie dostarczy ludzi, to druga wyciągnie prawdziwą broń. Myślę, że to ten strach ich paraliżował i kazał tkwić w tej symulacji.
Zresztą, tutaj wchodzimy też w to, co wskazał pod koniec Kirk: ta wojna stała się tak sterylna, tak niedokuczliwa, że oni po prostu nie mieli żadnego naprawdę drastycznego kopa, który by ich zmotywował do szukania pokoju. Dlatego właśnie cała ta komputerowa wojna była zła – bo osłabiała chęć szukania pokoju. W przeciwnym razie, tak na logikę, można by uznać, że właściwie hej, to całkiem fajne rozwiązanie, prowadźmy tak wojny, oni mają rację.
A że życie straciło na znaczeniu… Ten stan trwał pięć wieków. Może po prostu społeczeństwa się przyzwyczaiły? Weź choćby ludzi na Ziemi: niektóre narody robią – czy też do niedawna robiły – rzeczy, które dla nas, Europejek, są totalnie dziwne i bezsensowne (rozmaite praktyki z bliższego i dalszego wschodu chociażby). Ty widzisz, że ludzie się krzywdzą i że to co robią, nie ma sensu. Ale u nich to jest do tego stopnia zakorzenione, że uważają to za normalny stan. Myślę, że to nie jest takie niemożliwe.

Źródło
Kultura to nie tylko przedmioty, wytwory ludzi, to też ludzie, którzy ją rozwijają, a po co coś rozwijać, po co się uczyć, jak w każdej chwili możesz dostać wiadomość, że sorki, właśnie idziesz przenieść się w niebyt, bo miałeś pecha w losowaniu. Gdy trwa prawdziwa wojna, wszystko staje na głowie, zmieniają się zasady, ale wiadomo o tym. Można coś robić – uciekać, bronić się, zaciągnąć do wojska, ukryć rodzinę, wybudować schron, nawet jeśli te działania są trudne i niosą cierpienie to przede wszystkim są działaniami. Mieszkańcy Eminiar nie mogli działać. W mojej opinii ich życie w każdej sekundzie wiszące na włosku, mimo braku zewnętrznych oznak tego stanu, traciło sens.
Kirk uznał, iż trzeba im przypomnieć czym jest prawdziwa wojna. Z bombardowaniami, pyłem, brudem, bólem, krwią i tak dalej.
Słusznie, kapitanie. Popieram decyzję.
Nawet jeśli gdzieś tam przychodzi mi do głowy, że to wszak poważna ingerencja, prawda?

A ja właśnie przez długi czas nie popierałam decyzji Kirka. Uważałam, że znów usiłuje pokazać, że ludzka logika jest najlepszą we wszechświecie i nawet nie próbuje zrozumieć sposobu myślenia drugiej strony (w przeciwieństwie do Spocka). Dopiero ostatnie minuty odcinka uświadomiły mi, co leżało u podstaw tego uporu kapitana. Jak wspomniałam wyżej: cały syf wojny motywuje, by ją w ogóle zakończyć. To ważne i cenne i w tym punkcie sterylna, komputerowa wojna się wykłada. A więc tak, koniec końców również popieram decyzję Kirka. Ale wyłącznie ze względu na ten jeden argument. Nie przemawia do mnie to, że prawdziwa wojna jest lepsza, bo można coś robić. Śmierć w ogóle jest mocno przypadkowa i gdyby ludzie zaczęli brać ją pod uwagę w rozważaniach, czy warto do czegoś dążyć, to prędko mogliby zalegnąć plackiem na ziemi i po prostu czekać, bo przecież zawsze może mnie potrącić samochód, strzelić piorun, spaść cegła i tak dalej, i tak dalej. Skoro my umiemy żyć z tym ryzykiem, nieustannie nad nami wiszącym, wierzę, że można się tego nauczyć egzystując obok takiej hm… maszyny losującej.

Ale właśnie w tym sęk – że można się nauczyć z tym żyć. I to jest w tym najniebezpieczniejsze. Chyba o to chodzi temu odcinkowi. Tak myślę.
A co do ingerencji… cóż, chyba zakładamy, że Eminiar i Vendikar wynalazły już napęd warp i Pierwsza Dyrektywa się do nich nie odnosi…


A ja myślę, że to jednak inaczej. Znaczy groźba cegły, czy zatrucia czadem wydaje mi się być bardziej abstrakcyjna niż wisząca nade mną możliwość stania się ofiarą nieistniejącej bomby. Myślę i myślę dlaczego. I przychodzi mi do głowy, że może dlatego, że w tym drugim przypadku jest to świadome, celowe działanie władz, kogoś komu teoretycznie się ufa, że tworzy prawo, a prawo ma chronić społeczeństwo, tak?
I wiem, że to abstrakcja i utopia i że rządy są różne i tak dalej. Ale, żyjąc na co dzień i nie wchodząc w głębsze, ani nawet jakiekolwiek, rozważania polityczne, ja w taką właśnie iluzję wierzę.
A z dyrektywą słusznie! Do tego stopnia odcinek zlasował mnie mózg, że mnie poniosło w ocenianiu kapitana.

Pewnie kwestia mocno osobista. Ja o wiele bardziej obawiam się właśnie śmierci przypadkowej niż takiej zamierzonej – bo ufam, że do zamierzonej musiałabym dać komuś jakiś powód, a póki co (jak mi się zdaje) nie dałam. Więc tak naprawdę zostają mi wszelakie randomowe wypadki. :)





Anan 7: Are those five hundred people of yours more important than the hundreds of millions of innocent people on Eminiar and Vendikar? What kind of monster are you?
Captain James T. Kirk: I'm a barbarian. You said it yourself.