Errand of Mercy

(źródło)
Premiera: 23 marca 1967
Reżyseria: John Newland
Scenariusz: Gene L. Coon

I po raz kolejny muszę zacząć od tego, że lubię ten odcinek. Podoba mi się z wielu różnych względów i postaram się je mniej-więcej po kolei naświetlić.

Po pierwsze: utarcie nosa Kirkowi. Tak – to jeden z tych odcinków, gdzie załoga Enterprise dociera na planetę zamieszkałą przez obcą cywilizację i usiłuje narzucić tej cywilizacji swoją ideologię. Kapitan Kirk tradycyjnie występuje z nauką typu „Jesteśmy wolnymi ludźmi, mamy swoje wady, ale one są nasze i się ich nie wyrzekniemy, a jak wy uważacie, że wojna jest zła, to nic nie rozumiecie, bo ona jest może zła, ale jest nasza”. Ot, nie pierwszy raz, kiedy widz jest częstowany tym poglądem – żeby nie szukać daleko, podsunę tylko odcinki The Taste of Armageddon, The Return of the Archons czy This Side of Paradise. Chciałoby się więc powiedzieć: nic nowego. Tyle tylko, że tym razem w piękny sposób serial odwraca role. Nagle Kirk, który usiłuje pouczać innych jak niesforne dzieci, sam zostaje przerzucony do roli dziecka. Organianie, o których myśleliśmy, że trwają w głupim uporze, po prostu przez cały ten czas byli dla człowieka zbyt mądrzy, zbyt rozwinięci. I doskonale widzieli, że Kirk w gruncie rzeczy pitoli głupoty. Okropnie mi się spodobało, kiedy Ayelborne (John Abbott) wytknął kapitanowi Enterprise, że ten zdaje się uważać za pozytyw fakt, iż Federacja będzie toczyć z Imperium Klingonów wieloletnią wojnę, podczas której zginą tysiące istnień – właściwie tylko w imię tego, że mogą ją toczyć. Że to ich wojna i nikomu nie wolno się w to wtrącać. Jakby ego było w tym momencie ważniejsze od tych wszystkich niezliczonych ofiar.

Tu pragnę dodać, że Kirk mnie prawdziwie wzruszył, gdy przyznał, że jest mu wstyd z powodu powyższego. A jeszcze więcej uroku miały w sobie pocieszanki pana Spocka. Oczywiście, że przecież nawet bogowie nie powstali tak hop siup. W ogóle – Kirk mi się bardzo podobał w tym odcinku, bo w sumie był taką ogromnie uroczą kwintesencją Kirka. Butny, chętny do działania i kompletnie niezdolny do ugięcia kolan. Jakbym widziała kawalera d’Artagnan ;)

(źródło)
Po drugie: Klingoni! Dostajemy wreszcie uczciwą dawkę Klingonów. Jest dla nich przygotowane konkretne tło: widz wie, że są okrutni i bezlitośni. Że lepiej być na więziennej planecie niż na takiej okupowanej przez Klingonów (co w gruncie rzeczy nie jest aż tak wysoko postawioną poprzeczką – jeśli dobrze pamiętam Rura Penthe, to więźniowie mieli tam tylko smyrać głazy laserami, a tak poza tym, to robili co chcieli). I kiedy na scenę wchodzi Kor (John Colicos), zdaje się spełniać te wszystkie obietnice. Wprowadza rządy twardej ręki i bez mrugnięcia zabija kilka setek Organian tylko po to, żeby osiągnąć swój cel. Jednocześnie jednak Klingon nie jest głupi ani prymitywny. Wysoko ceni odwagę, a kapitana Kirka – jak sam przyznaje – wręcz do pewnego stopnia podziwia. Podobało mi się zwrócenie uwagi na podobieństwa między tymi dwoma panami. Owszem, może trochę za dużo było w nich porównań do zwierząt, niemniej wydźwięk był jasny: zarówno Kirk jak i Kor to wojownicy i lojalni dowódcy w swoich flotach.

Mnie się ogromnie podobało to, że Kor tak bardzo potrzebował przeciwnika. Wszak, żeby zdobyć chwałę trzeba czegoś dokonać. A cóż jest godnego w zwycięstwie nad stadem owiec?

Przy pierwszym oglądaniu tego odcinka miałam niewyraźne wrażenie, że Kor jest zbyt ludzki. Nie przypominał tych nieco przyciężkich intelektualnie Klingonów z Następnego Pokolenia. I jakkolwiek wiem, że można to wszystko wyjaśnić dość prozaicznie, to bardzo ładnie mi się to wszystko układa z – dokręconą wprawdzie później – historią klingońskiej choroby. No bo hej: wirus, który wygładził Klingonom czoła, powstał w wyniku manipulacji genetycznych, mających na celu zwiększenie siły i inteligencji tego ludu. A skąd klingońscy naukowcy mieli te „ulepszające” geny? Hah! Z naszych starych, dobrych nadludzi, Khana i jego ziomków! I wiecie co? Jak Jeżusia kocham, Kor ma więcej z Khana niż Khan ma z siebie samego w „Gniewie Khana”! Chciałoby się powiedzieć: facet, weź się nie lecz, jesteś świetny! No bo serio – kiedy porównuję Kora i takiego na przykład Worfa, no to cóż… przykro mi, Worf. Inna sprawa, że Worf na tle jemu współczesnych też wypada blado, więc może to niesprawiedliwość, jeśli by na tym przykładzie oceniać rozwój całej rasy. Łotewer.
Dodatkowo odcinek rzuca nieco światła na relacje Federacji z Imperium, pozwala umiejscowić wszystko w czasie i dorobić sobie do tego krótkiego epizodu konkretne, szerokie tło. Pozwala poczuć, że gdzieś tam, za tymi wesołymi przygodami Kirka i jego ludzi, jest cały świat, w którym coś się dzieje, coś się kotłuje, a Enterprise jest jednak mocno uwikłany w to wszystko.

(źródło)
Warto zauważyć, że Kirk dostał koszulę
kolorystycznie zgodną z jego normalnym strojem.
Po trzecie: sami Organianie. Są naprawdę fajni. To wprawdzie nie pierwszy raz, kiedy Star Trek pokazuje nam obcą formę życia istniejącą jako czysta energia, niemniej to zawsze mi się podoba. Zresztą, uwolnienie się od materii jako ostateczna forma rozwoju nie jest wyłącznie startrekowym marzeniem. Żeby nie szukać daleko, mamy wszak 2001: Odyseję kosmiczną. Dodatkowo tutaj urocze było, jak Organianie próbowali nie ujawniać się – jakby bali się, że te głupiutkie człowieki nie zrozumieją, że lepiej spróbować dyskretnie rozstawić krnąbrnych gości po kątach i dać im ochłonąć. Ayelborne i jego towarzysze naprawdę się starali nie ingerować. Ale czasem po prostu trzeba wreszcie tupnąć nogą, kiedy się widzi, że dzieciak jednak ściąga sobie czajnik wrzątku na głowę.

O tak! Długo dawali radę brać to na spokojnie, ale w sumie, gdyby Kirk ich posłuchał i po prostu dał się uratować nie dostałby bardzo ważnej lekcji, więc w sumie bardzo dobrze się stało, iż nauczyciele w końcu stracili cierpliwość. Jak wspominałaś – to pierwszy raz, gdy się tak wyraźnie okazuje, że ta ludzka najważniejsza wolność wyboru i podejmowania decyzji może prowadzić do tak absurdalnych skutków.

Gdybym miała doszukiwać się wad tego odcinka, to właściwie boli tylko brak innych członków załogi Enterprise. Tęskniłam za McCoyem i Scottym. Jeden pan Sulu miał parę sekund czasu antenowego. Oczywiście, mogłabym też się czepiać tradycyjnego składu drużyny wypadowej na obcą planetę: kapitan i pierwszy oficer. Bo czemu nie. Ale nie będę się tego czepiać, bo przecież dobrze wiemy, że taki już jest urok Star Treka.

A ja jak zwykle mam problem z Pierwszą Dyrektywą, ale ja jej chyba jednak po prostu nie rozumiem, albo ciągle coś przegapiam…




– We have the right –

– To wage war, Captain? To kill millions of innocent people? To destroy life on a planetary scale? Is that what you're defending?

The Devil in the Dark

autor: Juan Ortiz


Premiera: 9 marca 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Gene L. Coon
 


Skoro już poświętowałyśmy dotarcie do końca pierwszego sezonu, do teraz do tego końca dotrzyjmy ;) Przed nami jeszcze pięć odcinków (i nie, nie wiemy, co – i czemu aż tak – nam się pomerdało, prawda? Albo wiemy, ale nie będziemy o tym mówić publicznie :P), a na pierwszy ogień leci Diabeł w ciemności, jakże twórczo przełożony w wersji polskiej na Potwora.



Odcinek ten moim zdaniem zasługuje na szczególną porcję uwagi. Dlaczego? [Bo jest rewelacyjny! :D ] A dlatego, że choć w swoich podróżach Enterprise często wpadał na przedstawicieli obcych ras, to w The Devil in the Dark po raz pierwszy obca rasa faktycznie nijak nie przypomina człowieka. Mieszkaniec Janus 6 nie ma w sobie nic humanoidalnego. Właściwie przypomina przeżutą, połkniętą, lekko przetrawioną i zwróconą pizzę na dywaniku. No i jest formą życia opartą na krzemie. Bo czemu nie?



Uwielbiam Star Treka za takie motywy. Tak, Horta wygląda jak Pizza the Hutt (http://spaceballs.wikia.com/wiki/Pizza_the_Hutt), nie zmienia to faktu, że twórcy porwali się na coś fantastycznego: starli dwa drastycznie odmienne gatunki, bah!, odmienne formy życia, oparte na innych pierwiastkach – trudno o większą inność. I dali nadzieję, że jeśli kiedyś do takiego spotkania by doszło, zawsze przecież istnieje możliwość współpracy. Odmienność nie musi koniecznie oznaczać wrogości, tylko trzeba wykazać się odrobiną empatii. Zresztą, cały ten przekaz jest przecież bardzo w klimacie Star Treka: zero hamulców dla wyobraźni, za to niezmiennie z optymizmem. Lubię to!



Ale zacznijmy od początku.

Zadaniem załogi tym razem jest sprawdzenie, co takiego dzieje się na Janus 6 – kolonii-kopalni, gdzie wydobywa się bardzo cenny minerał, na który czeka wiele planet. Tymczasem wydobycie jest zagrożone – w nowych chodnikach, w dziwnych, dramatycznych okolicznościach giną górnicy i nie zostaje po nich zbyt wiele, a sprawa staje się poważna, gdy ginie pompa z układu chłodzącego reaktora, wytwarzającego energię między innymi dla systemu podtrzymywania życia. [To mi uświadamia, że tak naprawdę Horta była bystra jak diabli, nie…? Że w ogóle kumała, do czego służy to urządzenie i co trzeba wyjąć, żeby przestało działać?] Mimo interwencji najlepszego z mechaników, pana Scotta [totalnie uwielbiam to, że nawet Spock przyznał, że Scotty go przewyższa pod względem znawstwa tematu reaktorów – nasz oficer naukowy nie jest merysójką i to cieszy], brak pompy powoduje konieczność ewakuowania kolonii. Jest źle.

Oczywiście pojawienie się potwora, rozpuszczającego ludzi niczym kwas, można powiązać z otwarciem nowych pokładów, łatwo się domyślić, iż górnicy trafili na miejscową formę życia, a ta najpewniej miała powód do „bestialskiego” ataku.

Jednak potrzeba dopiero pana Spocka, by myślenie zagrożonych ludzi
źródło
poszło w kierunku rozważań na temat porozumienia, a i to nie od razu. Początkowo bowiem wszyscy – włączając w to kapitana Kirka – uważają, iż Diabła należy unicestwić. Mowa jest o tym, jak bardzo jest on szybki, jak nie daje szansy. Na scenie pojawia się prawdziwy macho fioletowym wdzianku (uroczo go wyróżnili!) w osobie Eda Appela (Brad Weston), który jako jedyny przeżył kontakt z potworem i może zaświadczyć, iż da się go zranić. Szef kopalni Vanderberg (Ken Lynch) żąda efektów, a Kirk i jego chłopcy w czerwieni udają się na polowanie.

Wbrew jednak temu, na co się zanosi, nie będziemy świadkami krwawej jatki, a rozmowy pomiędzy przedstawicielami dwóch zupełnie różnych gatunków. Różnych nie tylko pod względem budowy, składu chemicznego, ale też sposobów na odnawianie puli osobników zamieszkujących Janusa.

Co wydaje mi się szczególnie warte podkreślenia to fakt, iż tak naprawdę właśnie te ogromne różnice pozwoliły ludziom i Horcie podzielić się planetą właściwie bezboleśnie. Oczywiście, gdy już się nawzajem zrozumieli. Przy okazji nadmienię, że kwestia komunikacji to w ogóle osobna sprawa. Od początku bardzo mnie ciekawiło, jak twórcy z tego wybrną i wykorzystanie volkańskiej zdolności do łączenia umysłów jest czymś, co kupuję.



Ja to bardzo kupuję – w ogóle to było chyba jedno z najlepszych wykorzystań łączenia jaźni, jakie kojarzę z serii. Najczęściej Spock używa swojej zdolności, żeby czytać chorych ludzi, przechytrzyć strażników itp. – niby fajne, ale bardziej w kategorii sztuczek niż czegoś nadzwyczajnego. Tutaj ta umiejętność pokazuje się w pełnej krasie – pokazuje, jak fantastyczne może przynieść efekty, jeśli prawidłowo się ją wykorzysta. Uwielbiam to.



źródło
O czym jeszcze warto wspomnieć? Kapitan Kirk wydał mi się w tym odcinku niezwykle spokojny, działał na chłodno, kalkulował na bieżąco i nie miał kłopotu ze zmianą oceny sytuacji. Bardzo mi się podobał w tej odsłonie. Podobnie jak dwuznaczność napisu, który Horta wytrawiła na kamieniu (pal już licho, jak posiadła umiejętność korzystania z ludzkiego pisma) [no właśnie: pismo, znajomość działania reaktora… myślę, że odcinek nawet sam się nie pokumał, jak inteligentną formę życia pokazał widzom. Ogromny, złożony i zdolny do błyskawicznej nauki umysł zamknięty w wyplutej pizzy z kamienia] i jego reakcja na nią. Kirk w tym odcinku dużo myślał i o dziwo kierował się logiką. Zaiste niezwykły odcinek. Z kolei nieco mnie zaskoczyła próżność Spocka w końcówce. No chyba, że sprawa uszu to żart, którego nie załapałam.



Mi tu się obaj podobają i obaj wypadli dla mnie ogromnie przekonująco: Spock i Kirk. W ogóle oni się fajnie uzupełniali: Kirk najpierw oczywiście chciał chronić ludzi, pozbyć się potwora – podczas gdy Spock myślał na zimno, z perspektywy naukowca. A później role się odwróciły i nagle Kirk zlitował się nad ranną bestią, podczas gdy Spock nie na żarty przestraszył się o życie przyjaciela i namawiał do zabicia obcego. Niby proste procesy i proste przemiany w bohaterach, ale bardzo ładnie pokazały cały wachlarz priorytetów i relacji między postaciami. Ale ale! Nie byłabym sobą, gdybym nie podkreśliła jeszcze, jak szalenie podoba mi się McCoy w tym odcinku. <3 McCoy, który jest w stanie uleczyć absolutnie wszystko, każdą formę życia, choćby nigdy przedtem się z czymś takim nie spotkał. Jest lekarzem w każdym calu. Widzi coś rannego – ratuje to. Jeśli trzeba, popełni jakąś na pozór szaloną improwizację. Bo taka jest jego rola. Nawet jeśli oczywiście, jak to McCoy, troszkę pomarudzi na początku, że przecież jest lekarzem, a nie murarzem. ;) 






Mr. Spock: Jim, I remind you that this is a silicon-based form of life. Dr. McCoy's medical knowledge will be totally useless. 
Capt. Kirk: He is a healer, let him heal.