Patterns of Force

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 16 lutego 1968
Reżyseria: Vincent McEveety
Scenariusz: John Meredyth Lucas

Po pierwsze – miał rację Spock, kiedy mówił, że z kapitana byłby wspaniały nazista. Kirkowy uśmiech w połączeniu z gestapowskim mundurem to niepokojąco fantastyczne połączenie.
Ale do rzeczy.

Patterns of Force to jeden z tych odcinków, w których stosunkowo bezkosztowo udało się zapleść ciekawą, niegłupią fabułę, bardzo mocno osadzoną w, że tak to roboczo ujmę, startrekowatości. A w czym dopatruję się tego osadzenia? Ano w tym, że epizod tak naprawdę w dużej mierze stanowi pochwałę Pierwszej Dyrektywy, czyli jednego z podstawowych elementów, na których zbudowane jest uniwersum Star Treka. I trzeba przyznać, że jest to pochwała poparta naprawdę mocnymi argumentami: bo oto złamanie tego zarządzenia i próba naprawiania innego świata wedle własnego widzimisię może lada moment skończyć się tragicznie zarówno dla świata, jak i dla pospiesznego naprawiacza. Właściwie jest to trochę podobny mechanizm do tego, co widzieliśmy w A Piece of the Action – tyle tylko, że Patterns… posuwa się dalej, nadając temu motywowi o wiele większy ciężar. Zasadnicza różnica polega na tym, że ingerencja w obcą cywilizację to wynik umyślnego sterowania, a nie przypadku. Tym razem nikt nie zostawił przez niedopatrzenie książki, która stanie się zaczątkiem nowej cywilizacji. To był tylko ludzki błąd, nadal naganny, ale do wybaczenia. Tymczasem w Patterns… szanowany historyk John Gill (David Brian) celowo kształtuje mieszkańców planety Ekos wedle własnego upodobania, co gorsza – nastawia ich wrogo wobec miłujących pokój sąsiadów z Zeonu. Jak bardzo wbrew Pierwszej Dyrektywie mógłby jeszcze postąpić?
Każdy wie, że Spock ma zieloną krew.
Mało kto wie, że Kirk broczy na różowo. (źródło)
Ach tak, sam Gill mianuje się Führerem.

Zaiste genialne posunięcie. Swoją drogą, to mi nasuwa myśl, iż być może twórcy celowo pokazali, iż mimo tylu doświadczeń przodków, mimo możliwości uczenia się na cudzych błędach ludzie wciąż tego nie robią. Upływający czas zaciera grozę i ludzkość raz po raz wkracza na drogę ku destrukcji.

Trochę to też może być prztyczek w nos dla (myślę, że w gruncie rzeczy raczej dość nędznych) historyków: siedzą z nosami w kronikach, na chłodno oceniają kolejne wydarzenia i wartościują poszczególne państwa – ale tak naprawdę nie mają pojęcia o tym, co najważniejsze w historii: o ludziach.

Jak wspomniałam, przekształceni w nazistów mieszkańcy Ekos prześladują Zeonów. Powtórzę: Zeonów. Z planety Zeon. Po polsku może to tak nie brzmi, bo u nas funkcjonuje ta nazwa raczej zapisana jako Syjon, niemniej nie ma najmniejszych wątpliwości, że chodzi właśnie o Jerozolimę. Mieszkańcy tego świata noszą imiona takie jak Isak, Abrom i Davod. A więc mamy komplet: rzeszę pod dowództwem Führera oraz Żydów, których naziści zamierzają eksterminować. Pojawia się nawet fraza „ostateczne rozwiązanie” w odniesieniu do planu całkowitego zgładzenia Zeonów.
Myślę, że to dość wyraźnie wskazuje na to, jak bardzo twórcy odcinka chcieli zwrócić uwagę na historię – tę naszą, dwudziestowieczną. Bo przecież na potrzeby fabularne epizodu wystarczyłoby, gdyby mieszkańcy Ekos nosili nazistowskie mundury i swastyki. Byłoby czytelnie – a na drugiej planecie mogli żyć randomowi kosmici. A jednak uznano, że to by było za mało. Może takie częściowe przypomnienie nie stanowiłoby dostatecznej przestrogi?

(źródło)
Z drugiej strony, choć odcinek nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, jak należy ocenić działania nazistowskich Niemiec, pojawia się też drugi głos: że było to państwo niezwykle sprawnie działające – i zgodzi się z tym nawet Spock. Dlatego właśnie Gill wybrał je na podstawę dla Ekosjan – bo przecież nie żeby dokonywać ludobójstwa. A więc dostajemy jednoznaczną i nie ulegającą wątpliwości ocenę nazizmu, ale z malutkim haczykiem.

Nie zapominajmy też o pannie Daras (Valora Noland) i Enegu (Patrick Horgan) – z pozoru wzorcowych członkach ekozjańskiej nazistowskiej partii, którzy jednak współpracują z zeońskim ruchem oporu, nie wierząc w to, że jakiekolwiek dobro może wymagać eksterminacji całej rasy i stawiając czynny opór Melakonowi.

Tak – to jest też bardzo ładne zwrócenie uwagi na to, że nie każdy, kto ma swastykę na ramieniu, musi być szują. I że ludzi należy oceniać indywidualnie, bo przecież ktoś mógł przejrzeć na oczy, ktoś może udawać i tak dalej. Ładny i przemyślany portret „tych złych”. No, jest też oczywiście wspomniany Melakon (Skip Homeier) – czyli ten, kto tak naprawdę dąży do władzy absolutnej, podczas gdy pełen ideałów (można się z nimi kłócić, ale był pełen jakichś ideałów) Führer to tylko marionetka.

Ogólnie jeśli chodzi o ten odcinek, to podziwiam odwagę – i wcale się nie dziwię, że do lat dziewięćdziesiątych był to epizod zakazany w Niemczech.

Mimo tej ciężkiej tematyki, Patterns… nie jest pozbawiony humoru. Zapewni go, dość tradycyjnie, duet Kirk i Spock. Swój moment będzie też miał McCoy. Wszyscy bohaterowie są w formie i trudno przyczepić się do czegoś – może poza tym, że kiedy już zaczęliśmy wierzyć w rodzący się rozsądek kapitana, on znów postanowił wrócić do korzeni, czyli: na obcą planetę przenosi się dowódca i pierwszy oficer. Seems legit.


Niemniej to ciekawy, mądry odcinek. Doskonale balansuje między kosmosami a historią, między ciężkim problemem a swoim tradycyjnym dowcipem. Rzecz zdecydowanie warta obejrzenia.




– Oh, Mr. Spock, the... guard did a very professional job on my back. I'd appreciate it if you'd hurry.
– Yes, of course, Captain. Do you realize that the aim will, of course, be very crude?
– I... don't care if you hit the broad side of a barn, just hurry, please.
– Captain... why should I aim at such a structure?

Return to Tomorrow

autor: Juan Ortiz


Premiera: 9 lutego 1968
Reżyseria: Ralph Senensky
Scenariusz: John T. Dugan

W dzisiejszym odcinku, proszę szanownych państwa, wracamy do jutra. Właśnie zamierzałam się przyznać, że absolutnie nie ogarniam jego tytułu w kontekście treści, gdy nagle doznałam olśnienia. Zatem do niczego się nie przyznaję, a zamiast tego pokrótce streszczę fabułę.
Dzielny kapitan Kirk i jego załoga mkną przez odległy, nieznany kosmos, by natrafić na dawno już martwą planetę typu ziemskiego. Wszystko wskazuje na to, że była kiedyś równie piękna co kolebka naszej cywilizacji, lecz obecnie pozostała po niej jedynie pusta wypalona skorupa i władczy głos rozlegający się w głośnikach USS Enterprise, który informuje, iż grupa zwiadu z Kirkiem na czele powinna natychmiast zgłosić się do przesłania na powierzchnię planety. Tu następuje jeden z lepszych moim zdaniem dialogów odcinka – Kirk z właściwą sobie butą pyta obcy i najwyraźniej obdarzony ogromną mocą byt: czy to rozkaz, czy prośba? A byt ów odpowiada: sam zdecyduj.
Chwilę później kapitan po raz kolejny na przestrzeni kilku odcinków wykazuje się niezwykłym dla niego niegdyś rozsądkiem – postanawia, iż pan Spock zostanie na pokładzie, gdyż w obliczu zagrożenia nie powinni obaj schodzić z mostka. Wyraźnie James T. Kirk zmienia się w trakcie misji – jakby nieco dojrzewa – i to jest z mojego punktu widzenia bardzo fajne. Tym razem jednak jego rozsądek zdaje się na nic. Obcy bowiem wyraźnie życzy sobie, aby Spock był jednym z grupy zwiadowczej, więc trzej przyjaciele (lekarz jest niezbędny na wyprawie) znów razem stają naprzeciw nieznaneg
źródło
o i potencjalnie niebezpiecznego. Towarzyszy im astrobiolog Ann Mulhall (Diana Muldaur) – na rozkaz wydany przez obcego bez porozumienia z kapitanem. Przesył następuje nie na polecenie Scotty’ego, lecz wyłącznie dzięki mocy Sargona, jak wkrótce każe siebie nazywać obcy, będący czystą energią pozbawioną ciała i jednym z trzech ocalałych w wojnie rozpętanej na obecnie martwej planecie.
Wszystkie te fakty są już wystarczająco niepokojące. Nie da się ukryć, że moc obcego, który bez problemu myślą jedynie wpływa na tor lotu Enterprise, czy teleportuje ludzi, znacznie przekracza wszystko, czym może mu się przeciwstawić kapitan Kirk i jego załoga. To, że słucha on poleceń wydaje się być jedynym wyjściem, a zagrożenie potwierdza się, gdy Sargon przejmuje ciało kapitana, umieszczając jego duszę w kuli, w której do niedawna przebywał on sam. Na krótko – jedynie po to, by pokazać, że jest to możliwe i by wycofać się od razu, gdy organizm Kirka nieprzyzwyczajony do tak wysokoenergetycznej pracy umysłowej, załamuje się po kilku minutach goszczenia w sobie Sargona.
I tu Kirk traci nieco swego rozsądku…
Albowiem obcy chce nie mniej ni więcej tylko pożyczyć ciała trójki ze zwiadu pod kontrolą czwartego z nich – czyli McCoya. Pożyczyć po to jedynie, by ich rękoma wybudować dla siebie i dla dwójki swych towarzyszy (żony Thalassy i wroga Henocha) mechaniczne ciała, w których mogliby rozpocząć nowe życie, tak by pamięć o nich nie zaginęła. Za czynnik motywujący uważa po pierwsze to, że Kirk i jego załoga jako Ziemianie są potomkami jego cywilizacji, a po drugie fakt, iż w zamian mogliby podzielić się z nimi technologią, jaka na Ziemi długo jeszcze nie będzie znana.
Co robi Kirk? Entuzjastycznie się w to pakuje. Bez wahania ryzykuje siebie, by w zamian pogłębić wiedzę ludzkości. Tak przynajmniej argumentuje w swym monologu o konieczności ryzyka, bez którego nie ma postępu. [Ale nie powiedziałabym, że Kirk entuzjastycznie i bez wahania się pakuje – bądź co bądź, zwołał oficerów na naradę. Udowodnił, że doskonale zdaje sobie sprawę z ryzyka i wyraźnie podkreślił, że jeśli którykolwiek z towarzyszy wyrazi sprzeciw, to rezygnują z całej akcji. Nawet lubię sobie myśleć, jak to by było, gdyby na przykład McCoy jednak się nie zgodził. Albo gdyby Scotty’ego nie przekonała wizja silnika wielkości orzecha. Kirk po prostu powiedziałby Sargonowi „Wybacz, facet, lecimy do domu. Szukaj innych łosi”? Ufam, że postępowałby zgodnie z obietnicą – ale jakoś nie umiem sobie tego wyobrazić] Doktor mimo wszystko pozostaje sceptyczny i za to go uwielbiam. Jest niezmienny.
źródło
Oczywiście, bądźmy szczerzy, kapitan nie ma za bardzo innego wyjścia. Obcy jest w stanie kontrolować każdego z nich, a brak chęci współpracy łatwiej może zaowocować wypadkiem, bo w to, że Sargon chciałby zrobić coś złego specjalnie – nie wierzę. To taki przypadek obcego o wyższej świadomości, która nie pozwala mu na zejście poniżej pewnego poziomu. Jest dobry. Jako jedyny z całej trójki przedkłada cudze dobro nad własne bezdyskusyjnie. Zupełnie inny jest Henoch. Nawet przeciwny rzekłabym. On bowiem od samego początku nie zamierza się podporządkować planowi Sargona. Nie chce żyć w mechanicznym ciele, znacznie bardziej odpowiada mu to pożyczone od pana Spocka (Spock flirtujący, Spock szczerzący zęby w uśmiechu… brr… jakieś to takie upiorne dla mnie [upiorne, ale doskonale zagrane. Zobacz, że Henoch był zupełnie inny niż np. Spock, którego pyłek kwiatków przerobił na szczerzącego się miłośnika flirtowania na drzewach – a jedno i drugie sprowadzało się przecież do tego, że Spock zaczynał się uśmiechać]), a Sargon sam w sobie stanowi dla niego czynnik do wyeliminowania. Pomiędzy nimi plasuje się Thalassa. Po kobiecemu próżna, cieszy się z faktu, iż ciało pani astrobiolog jest całkiem udane, początkowo podąża za mężem bezkrytycznie, ale szybko stwierdza, że jednak nie chce mieć ciała, które nie będzie czuć. W ciągu całego konfliktu zdaje się rozdarta, a jej ostateczny wybór zostaje podjęty w dramatycznych okolicznościach. [w ogóle jeśli chodzi o Thalassę, to nawet mnie to rozczuliło: zobacz, nawet, kiedy Kirk nie ma romansu z piękną niewiastą, to w sumie i tak ma – tyle tylko, że siedzi w nim ktoś inny. Ale kamaaaan, przecież widz dobrze wie, na co pacza!]
Nie mogę się też opędzić od myśli, iż Sargon jak na tak zaawansowany byt jest niezwykle naiwny. Jego szlachetność najwyraźniej utrudnia mu zobaczenie prawdziwych intencji innych. Jakby nie wyobrażał sobie, że można myśleć inaczej niż myśli on sam. W pewnym sensie jego postawa jest nawet wzruszająca. Ma moc – ale jej nie nadużywa, posługuje się argumentami, przekonuje w dyskusji. I w pewnym sensie przegrywa, do końca jednak zachowując mądrość.

Muszę jeszcze wspomnieć o tym, co mnie jakoś tak mocno zirytowało – mianowicie
źródło
romantyczna muzyczka, przy każdym niemal spojrzeniu Kirka na piękną panią astrobiolog. To pierwsze powłóczyste spojrzenie… No serio? Pierwszy raz ją widzisz, kapitanie? Ilu masz tych swoich podwładnych? A astrobiologów? I nigdy jeszcze nie był ci takowy potrzebny? [serio, to jego niebotyczne zdziwienie i pytanie, kim ona w ogóle jest xD] Ja wiem, że to ważny składnik sosu jakim jest charakter tej postaci – to jego kobieciarstwo – ale i tak mierziła mnie ta muzyczka…
To tyle ode mnie.

Ja mogę tylko dodać, że ogólnie mi się ten odcinek podobał. Podobały mi się reakcje McCoya i Scotty’ego – podobało mi się, że można na nich polegać. Oczywiście, podobali mi się też obcy: po raz kolejny były to istoty złożone z czystej energii, ale tym razem dostajemy sugestię, że tak może wyglądać nasza – ludzi zamieszkujących Ziemię – przyszłość. Ciekawy pomysł. Czy moglibyśmy ewoluować w tym kierunku? I – dla mnie trochę ważniejsze może nawet – czy chcielibyśmy tego? Wieczność w syntetycznej skorupie… wcale się nie dziwię, że Henochowi nie odpowiadała ta koncepcja. W ogóle trudno mi go rozpatrywać jako złoczyńcę w tym odcinku, bo wydaje mi się, że jego działania były bardzo ludzkie.



Scott: You're going to WHAT? Are they all right in the head, Doctor?
Dr. McCoy: No comment.
Capt. Kirk: A simple transference. Their minds and ours.
Dr. McCoy: Quite simple. happens every day.

A Private Little War

rys. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 2 lutego 1968
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Jud Crucis

Kiedy zobaczyłam na liście płac nazwisko Marca Danielsa, byłam w zasadzie pewna, że odcinek do mnie trafi. Oglądałam więc z wywindowanymi oczekiwaniami i pewnym spokojem ducha. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że ten epizod wcale nie jest tak cudownie fajny, jak się spodziewałam! Nie to, żeby był faktycznie zły. Po prostu… cóż, dość dziwnie podchodzi do problemu, który skądinąd jest – a już z całą pewnością był w owym czasie – szalenie ciekawy.
Tak naprawdę bowiem mamy tu komentarz na temat wyścigu zbrojeń. Myślę, że można powiedzieć, iż w konsekwencji jest to odcinek poświęcony zimnej wojnie, której wspomniany wyścig zbrojeń był przecież elementem.
I ja się po prostu zupełnie nie zgadzam z tym, co zrobił Kirk. [Uf. A bałam się, że to tylko moje odczucie i że może ja nie ogarniam kapitana, tak łatwo mu przyszło podjęcie tej decyzji, jakby był w pełni usprawiedliwiony i jakby naprawdę nie było żadnego innego sposobu :/] Z tym, co – w myśl odcinka – było jedynym słusznym rozwiązaniem w danej sytuacji. Bo oto widzowie poznają mieszkańców planety Neural, wśród których przed laty przebywał Kirk i którzy zapowiadali się na inteligentnych, skłonnych do pokojowego rozwoju ludzi. A tymczasem okazało się, że podczas nieobecności kapitana Enterprise, tubylcy z Neural podzielili się na dwie frakcje, z których jedna – w dość niejasnych okolicznościach – zdobyła broń palną.
No i zaczyna się dramat. Bo Pierwsza Dyrektywa. Bo co prawda wszyscy się domyślają, że wieśniakom tę broń palną skołowali Klingoni, niemniej trudno z tym walczyć, jednocześnie nie ingerując w rozwój całej cywilizacji.
I w tym, jak dla mnie, tkwi zasadniczy bzduryzm odcinka.
Bo moim zdaniem rozwiązań było w tej sytuacji naprawdę sporo i wyścig zbrojeń był ostatnim, które należałoby wprowadzić w życie. Przede wszystkim przecież: można było spacyfikować Klingonów i postarać się, by nie wspomagali więcej rozwoju wieśniaków. To przecież nie był pierwszy ani ostatni raz, kiedy załoga Enterprise spotka Klingonów, którzy sprzedają broń jakimś tubylcom znajdującym się w nieco wcześniejszej fazie rozwoju cywilizacyjnego (ot, choćby Friday’s Child). I przedtem Kirk sobie z tym radził: zmuszał przeciwnika do zdjęcia łap z obcej planety i do wycofania  się. Czemu więc tym razem kompletnie nie próbował rozprawić się ze źródłem problemu, a skupił się na zmaganiach z rezultatami? Wydaje mi się to trochę dziwne.
I całe rozwiązanie dylematu nadal uważam za nieco chybione. Nagle okazuje się, że nie ma zupełnie innego wyjścia, niż tylko wyścig zbrojeń? Serio chcemy uważać, że to najlepsze z możliwych rozwiązań? No nie, ja po prostu tego nie kupuję. Eskalacja napięcia, dysponowanie coraz bardziej zabójczymi rodzajami broni – to zupełnie, ale to zupełnie nie licuje mi z tym, co dotychczas promował Star Trek. Po prostu nie i ja się nie zgadzam.

Nie wspominając o trudności logistycznej tego rozwiązania – że co? Będą stale pilnować, czy Klingoni czegoś nie dostarczyli? Do tego chyba potrzeba stałej placówki strażniczej, bo przecież nie mają bladego pojęcia, czy Klingoni z nowym prezentem przybędą za miesiąc, czy za rok – a przecież wyraźnie słyszeliśmy, że już im gwintowane lufy szykują… A jeśli już takowa placówka powstanie to równie dobrze może służyć do tego, by powstrzymywać Klingonów przed dostarczaniem broni w ogóle. Zresztą – przecież zaraz na początku Kirk z doktorem uradzili, że jakby tak im się trafił Klingon, jako dowód, to by było po sprawie. A potem nagle twarde dowody nie wystarczyły Federacji? ://

(źródło)
Z innych spraw, nie mogę nie wspomnieć o tym, że oczywiście pierwszy wypad na planetę odbył się z udziałem kapitana i pierwszego oficera… a kiedy pierwszy oficer został ciężko ranny, kapitan wrócił na planetę. Z oficerem medycznym. Bo czemu nie. Naprawdę to był jeden z bardziej epickich pokazów braku instynktu samozachowawczego załogi Enterprise. Patrzyłam i nie wierzyłam. Choć muszę tu przyznać, że całkiem miło wypadła panna Chapel, która – choć zupełnie nie rozumiała, o co chodzi – pozostała lojalna i posłuszna poleceniom pana Spocka. No i mieliśmy okazję przekonać się, że na Enterprise jest jakiś inny lekarz niż tylko McCoy: oto bowiem poznaliśmy doktora M’Bengę (Booker Bradshaw), specjalistę od Wolkańskiej fizjologii. Bardzo to budujące, że jednak statek na około czterystuosobową załogę ma więcej niż jednego lekarza.

Tak, od razu sobie pomyślałam, że „Wow! Odpowiadają tak od razu na nasze ostatnie wątpliwości. Jest lekarz i to jaki kompetentny!” (Nie żeby Bones był inny, ale jednak zawsze na tę obcą fizjologię narzeka). Co mi tylko średnio grało, to fakt, że nie wyjaśnił pannie Chapel, czego może chcieć od niej Spock. Najwyraźniej przecież wiedział – a co gdyby Spockowi się nie udało na czas wyjaśnić/przekonać pani pielęgniarki?
No i jeśli jesteśmy przy pannie Chapel – ogromnie mi się podoba, że ona wciąż darzy Spocka niezmiennym uczuciem, a jednak tak cudownie się nie narzuca. Za to wielki plus dla odcinka.

Niemniej dziwi mnie, że tak naprawdę Krell (Ned Romero) nie ponosi żadnych konsekwencji tego, że wlazł z butami w rozwój obcej cywilizacji. Dziwi mnie, że Kirk skupił się na zwalczaniu rezultatów klingońskiej działalności, a nie przyczyn. Po prostu nie kupuję tego odcinka i, mimo że oglądało mi się go dość przyjemnie (i nie mogłam przestać się śmiać z peruk tubylców [i ten tradycyjny podział na blondasków i czarniawych!]), to jednak po seansie zostałam z ogólnym wkurwem.

Dodam od siebie, że mnie najbardziej zirytowała Nona (Nancy Kovack) – znaczy chyba nie przepadam za postaciami, które wyglądają tak, jakby były genetycznie uwarunkowane na zdobywanie władzy, to raz. Dwa – skoro taki był jej cel, to serio ze wszystkich mężczyzn na planecie musiała sobie wybrać do rzucania uroków tego, który wydawał się najłagodniejszy? Najrozsądniejszy? Czy to nie nazbyt okrężna droga do celu? Tego po prostu też nie kupiłam, choć ogarniam ideę szamanki-przywódczyni.
Siem out.




– A balance of power. The trickiest, most difficult, dirtiest game of them all, but the only one that preserves both sides.