The Big Goodbye

Więcej od tego autora

Premiera: 9 stycznia 1988
Reżyseria: Joseph L. Scanlan
Scenariusz: Tracy Tormé

Yay! Holodek! Lata czterdzieste dwudziestego wieku! Prywatny detektyw!
Lubię odcinki z wykorzystaniem holodeku [i ja, i ja!]. Lubię, jak załoga Enterprise staje się na chwilę kimś innym, lubię ich przebieranki i drobiazgi (dr Crusher i guma do żucia!), które pokazują jak bardzo Ziemianie się zmienili. Trochę mnie irytuje używanie słówka starożytny w stosunku do samochodów, jako środka transportu. No dajmy spokój bez przegięć. Nie tysiące lat, a setki i to wcale nie tak dużo tych setek, dzieli teraźniejszość Enterprise i naszą. Monsz podpowiada, że to kolejny sposób podkreślenia różnicy między dziką ludzkością dwudziestego wieku, a cywilizowaną znacznie bardziej ludzkością wieku dwudziestego czwartego [FRAAAAAAAAAAAAAA! MAM RACJĘ? To 24? [aye aye, 24 jako żywo!]]
Inną ciekawostką z przyszłości jest niepewność doktor Crusher odnośnie do makijażu Podgląda (dyskretnie, że paść można) piękność w różowej kreacji i próbuje ją naśladować. I teraz – czy w przyszłości kobiety nie używają pudru? Czy tylko nie używają pudru w puderniczce? Bo na przykład mają do tego coś w stylu maszyny dającej jeść? Jakąś futurystyczną metodę? To możliwe, prawda? Tak samo jak to, że pani doktor się po prostu w ogóle nie maluje. I podglądałaby w ten sposób każdą kobietę poprawiającą makijaż. W sumie nie jest to jakieś wielce istotne oczywiście, ale mnie zastanowiło.

Faktem jest, że w tej chwili nie potrafię przypomnieć sobie żadnego momentu, w którym widz miałby wgląd w technikę makijażu w XXIV wieku. Ale rzeczywiście, wyobrażam sobie, że to już nie jest puder, tylko raczej coś na kształt aparatów medycznych: małe ustrojstwo, którym sobie świecisz na twarz i pigment się nakłada jakoś samoistnie. Acz to ofkoz tylko moje totalne zmyślenie. Bo że w ogóle nie znają makijażu, to jest oczywiście zupełnie nierealne – wszak bardzo wyraźnie widzimy, że kobiety na Enterprise są umalowane. Jeśli doktor Crusher budzi wątpliwość, to wystarczy spojrzeć na doradcę Troi.
Inna sprawa, że mnie fascynuje, jak bardzo oni wszyscy nic nie wiedzą o przeszłości. Wyobrażam sobie, ze gdybym poszła w tej chwili do holodeku zaprogramowanego na świat trzysta lat wstecz, to mniej-więcej ogarniałabym, co to jest konny zaprzęg, a co to gorset. Dziwi, że załoga Enterprise zachowuje się, jakby trafiła na zupełnie inną planetę. Zresztą, choćby to mówienie, że Data jest z Ameryki Południowej. Serio? Aż taki brak pojęcia, jak wygląda Ziemia? Jak wygląda w najogólniejszym zarysie ziemska struktura etniczna? To aż absurdalnie niewiarygodne.

Wróćmy jednak do spraw istotnych. Odcinek jest moim zdaniem dobry z
Źródło
kilku powodów. Po pierwsze, jak już wspomniałam, obecność holodeku. Dzięki niemu mamy tu właściwie dwie intrygi. Powód drugi jest taki, że obydwie mi się podobają. Kapitan Picard uczy się słów powitania w trudnym języku owadopodobnej rasy, od których prawidłowego wypowiedzenia zależy los stosunków między Federacją a ową rasą [lubię to, bo po pierwsze: lubię każde nie-człekopodobne gatunki pokazane w Star Treku; o drugie: tak od czapy stworzony problem, że szok xD Trochę jak Darmok i Jalad w Tanagrze – człowiek jest zafascynowany pomysłowością, ale jednocześnie zachodzi w głowę, jak dany gatunek w ogóle mógł w przeszłości nawiązywać jakiekolwiek stosunki dyplomatyczne?]. Podziwiam go serdecznie, bo przyprawia go to jedynie o ból głowy, a nie o morderstwo na Dacie na przykład. Troi tym razem na coś się przydaje (serio, serio) [szok i niedowierzanie!]. Pod jej wpływem kapitan idzie się luzować do wygenerowanego na holodeku świata swego ulubionego bohatera literackiego. Tymczasem obcy skanują Enterprise, holodek ulega awarii i mamy dwa problemy. Po pierwsze obcy się pogniewają, jak nie przywita ich sam kapitan, więc czas goni ekipę naprawczą. Wiarygodny powód, o którym twórcy odcinka nie zapominają do samego końca. Po drugie – kapitan wraz z towarzyszącymi mu Datą, historykiem pokładowym o nazwisku Whalen (David Selburn) oraz doktor Crusher nie mogą na zawołanie opuścić wygenerowanego wirtualnie świata, nawet, gdy robi się tam niezbyt przyjemnie a nawet niebezpiecznie.
Powód trzeci to bohaterowie. Każdy załogant Enterprise jest sobą. Są zafascynowani innym światem, nie kryją niepewności, widać po nich, że grają i że się w tę grę wkręcają. Wszyscy z wyjątkiem historyka. Whalen nie gra – jest obserwatorem. To jakby konsultant do spraw realiów na larpie ;) Kiedy zaś pojawia się niebezpieczeństwo i gra już nie jest grą, a najprawdziwszym zagrożeniem, szybko wskakują z powrotem we własne buty. Pani doktor mierzy się z raną postrzałową i to bez swoich narzędzi. Kapitan bierze się za rękoczyny. Data jest Datą. Po prostu.
Jest też powód czwarty. W odcinku pojawia się problem świadomości
Źródło
bytów generowanych wirtualnie. Porucznik McNary (Gary Armagnac), sympatyczny facet, twardy policjant i ojciec rodziny, istniejący jakby nie było jedynie jako element programu rozrywkowego, ma wspomnienia, plany, po prostu życie. I mówią mu, że jego rzeczywistość nie jest prawdziwa. Że świat, który go otacza pojawia się i znika zależnie od chęci jakichś ludzi. Może i dla Picarda McNary nie jest prawdziwy, ale McNary uważa siebie za prawdziwego. Siebie, i swą żonę i dzieciaki. Co przez tę krótką chwilę czuje? Czy kiedy holodek wreszcie otwiera wyjście McNary zniknie? Wydaje się, że tak. Czy przy ponownym załadowaniu tego programu będzie pamiętał? Nie powinien. A jednak problem pozostaje.

To jest w ogóle coś, co ja bardzo lubię jak Star Trek długi i szeroki: holodek każe nie raz, nie dwa zadawać pytanie o świadomość holograficznych bytów. To w ogóle wiąże się z szerzej zakrojonym problemem AI – kiedy zaczyna się człowiek, który ma swoje prawa, a kiedy mamy do czynienia z komputerem, który możemy bez moralnych dylematów po prostu odłączyć kiedy nam wygodnie? Bardzo to lubię.
I w gruncie rzeczy w tym odcinku nie mamy konkretnej odpowiedzi. Teoretycznie Picard, opuściwszy holodek, mógłby nie wyłączać programu – niech McNary wiedzie swoje życie. Mógłby wyłączyć, ale zachować ustawienia, tak że po ponownym uruchomieniu porucznik będzie świadom minionych wydarzeń. A mógłby wszystko wykasować. Tylko czy to by nie było okrutne, nawet jeśli mamy do czynienia „tylko” z hologramem?

Jeśli coś mi w odcinku nie gra to fakt, że holograficzna kula mogła spowodować faktyczną dziurę, przez którą historyk mógł się wykrwawić. A także to, że Cyrus Redblock (Lawrence Tierney)i Felix Leech (Harvey Jason) znikają po wyjściu na korytarz Enterprise, a szminka z twarzy kapitana jakoś nie [ej, nie pomyślałam o szmince, ale masz rację!]. Ale to drobiazg. Nieistotny szczegół.
Odcinek jest dobry i czekam na więcej w tym stylu.



And... when I looked down into the street, I actually saw - automobiles!

Haven

Ja tam bym jednak wolała
po prostu polecony... (źródło)

Premiera: 30 listopada 1987
Reżyseria: Richard Compton
Scenariusz: Tracy Tormé, Lan O’Kun

Ku mojej rozpaczy, ten odcinek koncentruje się na doradcy Troi. Dlaczego ku rozpaczy? No już kilka razy chyba zaznaczyłam, że nie jestem fanką tej postaci. Tak jak przy wcześniejszych oglądaniach działała mi na nerwy doktor Crusher, tak tym razem doszłam do wniosku, że w gruncie rzeczy całkiem ją lubię, natomiast doradca Troi jest po prostu pięknookim balastem na pokładzie Enterprise. No niemniej skoro dziewczynki miały Rikera, to chłopcy pewnie musieli mieć Troi, więc siedzi tam na mostku i nic nie robi. W dodatku, z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu, nie nosi regulaminowego munduru. Nie wiem więc, czy w końcu jest we Flocie czy nie. Przy T’Pol w Enterprise to było dość czytelnie doprecyzowane, ale tutaj mam mętlik w głowie, szczególnie że na początku widzieliśmy Troi w mundurze.
No łotewer. W każdym razie odcinek skupia się na małżeństwie Troi. Oczywiście, z marszu wiemy, że ślub nie dojdzie do skutku, bo przecież nie trzeba być Sherlockiem, żeby kojarzyć obecność tej bohaterki w kolejnych epizodach i kolejnych sezonach, a gdyby wyszła za mąż, oboje opuściliby pokład Enterprise – więc emocjonalnie jest dość biednie. Na szczęście nie jest to jedyny wątek. Choć nadal mnie bawi pierwsza reakcja Picarda na informację o małżeństwie: kapitan pyta, czy Troi i jej nowy mąż zamieszkają na statku. Ona na to, że nie. A on: „w takim razie gratulacje!” – może to tylko ja, ale zabrzmiało to jak perfidnie cyniczna radość z tego, że wreszcie pozbędzie się Troi z pokładu.

Najbardziej bezsensowna para w tej serii. (źródło)
Ale pomijając moje małe niechęci.
Odcinek nie gra mi ze względu na ten dziwaczny mistycyzm, który się w nim pojawia – że oto Wyatt (Rob Knepper) i Ariana (Danitza Kingsley) z jakiegoś magicznego powodu widzą się w snach przez niemal całe życie, mają na swoim punkcie obsesję i istnieje jakieś wspólne przeznaczenie, które ich ze sobą połączy. To straszne pójście na skróty – nie tego spodziewam się po Star Treku, że mi nagle powie: BO MAGIA. Jasne, Deep Space 9 też ma sporą dawkę całkiem nienaukowej religijności, ale tam to jest elementem dość rozbudowanej historii, która swoją drogą nie raz poddaje w wątpliwość takie rzeczy jak wizje czy proroctwa, konfrontuje wiarę z zimną logiką. Tutaj w ogóle nie mamy poruszonego takiego problemu – ot, po prostu jest jakieś mistyczne połączenie, o którym wie Lwaxana Troi (nieodżałowana Majel Barrett) i tyle. I objawia tę wiedzę Wyattowi, a on nie zadaje pytań, tylko przyjmuje, że tak właśnie jest. No serio?!

Ja akurat nie dziwię się zupełnie, że Wyatt kupił bez zbędnych pytań wyjaśnienie Lwaxany. Przede wszystkim matka narzeczonej rozgrzeszyła go swymi słowami z niespełnienia obowiązku. Zaś sam mistycyzm wyjaśnienia doskonale pasował do tego zawodu, który on odczuł, gdy się okazało, że Deanna nie jest tą, którą widuje w snach. Chłopak był na oko romantycznym idealistą. Artysta, lekarz z powołania. Troi jako empatka, która potrafi rozmawiać w myślach z przedstawicielami innych ras, którzy są jej bliscy była dla niego oczywistą nadawczynią snów. To w dziewczynie ze snów się zakochał i wierzył, że wszystko będzie pięknie. Gdy doznał zawodu zachował się bardzo elegancko i delikatnie, ale nie kłamał. Też go polubiłam. Myślę, że z jego punktu widzenia wyjaśnienie było zbędne.
Gorzej, że z mojego nie, bo ja czekałam na coś. Na cokolwiek. Choćby najgłupsze, najprostsze wyjaśnienie. Każde byłoby jakimś fajerwerkiem, choćby malutką petardką. Zamiast tego dostałam tylko psss niewypału. Brzydko.

Co jeszcze jest słabawe w odcinku? Traktat zawarty między Przystanią a Federacją. No bo tak: Przystań nie ma żadnych systemów obronnych, tak? I Federacja ma ich bronić. Okej, ja to przyjmuję. Ale jednocześnie Federacja nie ma żadnych posterunków na orbicie, patrolujących okrętów ani nic. Ich „obrona” Przystani sprowadza się do tego, że mieszkańcy Przystani mogą mieć nadzieję, że w razie niebezpieczeństwa gdzieś w pobliżu będzie przelatywał jakiś Enterprise i będzie można poprosić ich o pomoc. A gdyby Enterprise nie przelatywał? Cóż, peszek.. Nie powiem, to całkiem korzystny układ dla Federacji, ale Przystań powinna jeszcze popracować nad własną polityką zagraniczną.
No ale na szczęście Enterprise przelatywał. Wszyscy się cieszą.

W tym miejscu muszę się zgodzić. Nie kumam braku obrony planetarnej. I ogólnie to wyparłam jakoś tę panienkę, która krzyczała z ekranu: „zestrzelcie ich!”. Przede wszystkim, po co ta histeria? Obcy nie zdążyli jeszcze nic zrobić, choroba była pradawna, a medycyna poszła wszak do przodu. I dobra, zagrożenie całej planety epidemią to nie byle co, ale jednak może najpierw jakieś rozmowy? Ech.

po lewej: Panna Chapel Głos Komputera
Lwaxana Troi (źródło)
No ale to takie moje dwie wątpliwości. Nie oznaczają, że odcinek mi się nie podoba. Wręcz przeciwnie: jest trudna sytuacja dyplomatyczna, kiedy trzeba pomóc tak naprawdę dwóm stronom czegoś, co może urosnąć do otwartego konfliktu (a w każdym razie takie istnieją obawy). Picard musi uhonorować traktat z Przystanią, ale jednocześnie jest zobowiązany pomagać potrzebującym, czyli – w tym przypadku – Tarellianom. Jest też dość wyraźna przestroga dla ludzi: dziwnym zbiegiem okoliczności, wspomniani już Tarellianie byli właśnie na etapie rozwoju zbliżonym do dwudziestowiecznej Ziemi, kiedy wdali się w wojnę między dwoma kontynentami, która doprowadziła do zagłady całej rasy. Przypadek?
W dużej mierze więc duch tego odcinka jest bardzo startrekowy. Jednocześnie mamy pomniejsze heheszki wynikające z różnic kulturowych między Lwaxaną a Victorią Miller (Nan Martin), wesołość budzi też poczciwy Steven (Robert Ellenstein). A gdzieś w to wszystko wkomponowany jest ten – wspomniany już wcześniej – wątek ślubu.
W ogóle Wyatt jest młodzieńcem bardzo sympatycznym, który – tak jak i Deanna – usiłuje się odnaleźć w sytuacji, która nie jest dla niego zbyt komfortowa. Naprawdę budzi pozytywne emocje, w dodatku im dalej brniemy w odcinek, tym jest lepiej. Odwrotne wrażenia miałam w temacie Rikera, którego bólu duszy, prawdę mówiąc, nie rozumiem. Strzela jakieś foszki, że Troi będzie się hajtać, ale przecież tych dwoje nie jest jeszcze (już? W sumie jedno i drugie) parą. I wywlekanie tego, że Riker nade wszystko chce być kapitanem statku, było w gruncie rzeczy zbędne. Nie było między Deanną a Pierwszym żadnych zobowiązań, które uzasadniałyby te humory Rikera. Może wystarczyłoby podkręcić ich wzajemne relacje w kilku wcześniejszych odcinkach? Niestety, to jeden z tych przypadków, gdzie ten brak ciągłości się mści.

Pomyślałam sobie, że może te powłóczyste spojrzenia i wzdychania mają mnie utrzymywać w przekonaniu, że Pierwszy i Doradca mają się ku sobie bardzo bardzo. Albo może ten odcinek miał być jakimś przełomem w ich relacji. Oto dzielny komandor sobie uświadamia, co traci. I nie chce tego stracić, więc siada w malowniczej pozie, patrząc w zachód słońca i wzdycha… OESU. To nawet we mnie wywołuje pawia. Niestety nie bardzo był przełomem, bo temat nie został pociągnięty. Troi po prostu została, a Riker może sobie nadal wzdychać.
Swoją drogą – nie kupuję też faktu, że małżeństwo miałoby przeszkadzać w dochrapaniu się rangi kapitana. Bo niby czemu? Jedna odpowiedź przychodzi mi do głowy – bo to taka wielowiekowa tradycja. Tyle że nie. Dowódcy mieli żony, choć te spędzały większość życia same. Mieli też synów, którzy kontynuowali tradycję, albo nie. W czasach TNG spokojnie mogliby sobie służyć na tym samym statku. Wszak oni w ogóle nie są dla siebie konkurencją. W sensie zajmują się czym innym. Trudno mówić, żeby ich relacja miała zakłócać działanie załogi. Nie kupuję.

Koniec końców, na szczęście blondynka rysowała Wyatta, Wyatt blondynkę, więc Wyatt zapewne uratuje ginącą cywilizację i wszyscy będą klaskać uszami z radości. A Riker i Troi nadal nie są parą, chociaż Wyatt już im nie przeszkadza. Cholerny pies ogrodnika z tego Pierwszego, ot co [lepiej bym tego nie ujęła]. Przynajmniej Lwaxana może spędziła parę miłych godzin w towarzystwie Picarda, a pan Homn (Carel Struycken) się malowniczo schlał. Małe radości każdego dnia.



– That was meant as a joke, captain.
I was not amused.

Hide and Q

źródło

Premiera: 21 listopada 1987
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Gene Roddenberry, Maurice Hurley

Obawiam się, że to będzie najkrótsza rozkmina nad odcinkiem w moim wykonaniu. Z przykrością stwierdzam, że był zasadniczo cholernie nudny. Q nie próbował nawet być na tyle oryginalny, żeby pojawić się w jakimś zwyczajnym momencie, a nie w chwili gdy USS Enterprise rusza z akcją ratunkową do ofiar wybuchu na planecie-kopalni. Oczywiście pragnie sprawdzić ludzi, czy warci są istnienia, bo może ostatnio mieli po prostu szczęście, a Q z jakiegoś powodu ich nie lubi i chce się pozbyć. Wymyśla sobie w tym celu jakąś idiotyczną podróbkę francuskiej armii z okresu napoleońskiego i daje Rikerowi swoją własną moc. Porucznik może strzelać z dłoni, teleportować ludzi, a także ich ożywiać. Oczywiście wszystko po to, by Q mógł udowodnić, że taka moc zdeprawuje człowieka.

A u mnie na odwrót: to znaczy odcinek pod pewnymi względami wypada słabo i nieprzekonująco, ale mnie nie nudzi. Nie nudzi mnie Q, którego generalnie dość lubię. A podróbka bitwy z okresu napoleońskiego została przeze mnie przywitana z ogromną wesołością, jako że dopiero co miałam okazję posłuchać o bitwie pod Austerlitz na Nordconie, więc od razu w głowie zaczęłam sobie sklejać jedno z drugim. :D

IMHO to idiotyczne. Ludzie są na takim etapie rozwoju cywilizacyjnego na jakim są. Nie mają takiej mocy i nie proszą o nią. Nie starają się jej mieć. Ma ją Q, niby mądrzejszy. I co z nią robi? Bawi się z ludźmi.

Myślę, że do samego końca będziemy mieć rozbieżny odbiór odcinków z udziałem Q. Bo, jak napisałam, ja tego gościa w sumie lubię. Q to ewidentnie rozwinięcie Trelane’a z The Squire of Gothos. Ma ogromną moc, ale to nie znaczy, że jest potężnym, majestatycznym mędrcem: jest dzieckiem. Dzieckiem, któremu dali nieograniczoną władzę – a on, jak to dziecko, korzysta z tej władzy, czyniąc cały wszechświat swoim placem zabaw. Trzeba dopiero innych Q, żeby go spacyfikować. I ja to kupuję. Q jest w moich oczach dokładnie taki, jaki powinien być.
Danie mocy ludziom jest trochę jak wyrywanie nóżek pająkom, czy co tam robią dzieci. Bez sensu, bez empatii, może nawet okrutne (choć akurat moc Q nie wyrządziła w sumie nikomu krzywdy, ale o tym za chwilę), niemniej tak się dzieje.

Oczywiście Riker najpierw zachłystuje się możliwościami, potem zaczyna rozumieć, że to zły
źródło
pomysł je mieć (niby dlaczego? Nie zrobił niczego, co byłoby niepotrzebne, głupie i świadczyło o jego nieodpowiedzialności w zetknięciu z tak wielką mocą) a potem jeszcze łzawa scena rozdarcia nad martwym dzieckiem i oczywiście ludzka-dobra-praworządna i tak dalej natura wygrywa.

Słabym ogniwem tego odcinka był dla mnie właśnie Riker. W ogóle mnie nie przekonał. Niby epizod miał nam pokazać, jak bardzo ta moc go zdeprawuje. Ale to jakoś nie wyszło chyba. Z jednej strony: jak piszesz, Riker w żadnym momencie nie zrobił niczego, co by świadczyło o tym, że mógłby zacząć używać tych mocy nieodpowiedzialnie i źle. Z drugiej – z jakiegoś powodu bardzo szybko (ile czasu on miał tę moc? Godzinę?) Riker zaczął się zmieniać i wychodził z niego taki trochę buc. Dlaczego? Dlaczego nagle zaczął zwracać się do kapitana po imieniu, dlaczego przestał go szanować? Najsłabsza siła woli ever? Nie klei mi się to. Tutaj muszę przytoczyć teorię Ulva, który stwierdził, że może Q, poza samą mocą, przekazał Rikerowi też… cóż, swoją q-watość…? No, to takie trochę bycie kutasem. Może ta konkretna moc, poza konkretną możliwością kształtowania czasu i przestrzeni, ma też wpływ na jej, hmm, „nosiciela”? Zdaję sobie sprawę z tego, że to trochę nadinterpretacja, ale tylko w ten sposób umiem wyjaśnić błyskawiczną przemianę, jaka zaszła w Rikerze. Może gdyby rozciągnęli to trochę w czasie, całość miałaby więcej sensu. Ale ja po prostu nie wierzę, że człowiek zmieniłby się ot tak, w kilkanaście minut.
A jeszcze z trzeciej strony, mam w ogóle problem z tym, jak to taka moc byłaby zła. Całość trochę mi zalatuje madkami, które twierdzą, że prawdziwy poród to kilkunastogodzinny ból, pot i łzy, cierpienie i krew, a jeśli kobieta decyduje się na cesarkę, to to nie jest poród tylko zabieg i nie ma potem urodzin, tylko wydobyciny. Nie uważam, że wartościowanie pewnych działań wyłącznie przez pryzmat włożonego w nie wysiłku było słuszne. I ile w przypadku Wesleya całkowicie popieram decyzję o powrocie do wieku dziecięcego (swoją drogą, lol, jak on wyglądał jako dorosły!), o tyle na przykład jest dla mnie trochę niezrozumiała decyzja Geordiego.
Inna sprawa, że to jednak do pewnego stopnia chyba świadczy o sukcesie odcinka: pojawił się w nim pewien dylemat, który budzi sprzeczne emocje. Prowokuje do zastanawiania się. Przynajmniej mnie. :D

A jeszcze korzystając z czasu antenowego: jak zwykle, Troi nieużyta. Za to
źródło
podobała mi się duma bijąca z Crusher, kiedy Wesley ostatecznie zrezygnował ze swojego „daru”. No i mieliśmy całkiem sporo Shakespeare’a. I całkiem obszerny dialog Picarda z Q o ludzkości. I to jest coś, za co ja ciągle lubię Star Treka: wiara w człowieka. To, jak Picard uparcie twierdzi, że ludzkość osiągnie tę doskonałość za jakiś czas. Nawet jeśli teraz nie jest perfekcyjnie, to jeszcze będzie. To jest niesamowicie piękne.
Zresztą, w ogóle jeśli chodzi o dialogi z Q, to ja muszę wrócić do motywów, które kierowały naszym niechcianym gościem: bo piszesz, że się po prostu bawił, mimo że wiedział o słabościach ludzi. Z drugiej strony, sam Q wspominał o zupełnie innych motywacjach – o tym, że Q są zainteresowani ludźmi, gdzieś się pojawiła koncepcja, że być może się ich boją, bo ludzie mogą ich prześcignąć. Oczywiście, możemy założyć, że to wszystko jedna wielka ściema, w końcu od kiedy to ufamy temu, co mówi Q? Ale myk z tym bohaterem jak dla mnie polega na tym, że nie mamy absolutnie żadnej pewności. I między pięćdziesięcioma kłamstwami on mógł przemycić jakąś prawdę, która leżała u podstaw jego działań. I za to też go lubię.

Podobało mi się jedynie zakończenie, kiedy najwyraźniej istoty Q-podobne, zgarnęły uparciucha z pokładu Enterprise, na moje ucho nie szczędząc mu uwag. Wiem, że Q się jeszcze pojawi i mam ogromną nadzieję, że się w końcu popisze czymś ciekawszym.


– No one has ever offered to turn me into a god before.

The Battle

(źródło)
Premiera: 16 listopada 1987
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Herbert J. Wright, Larry Forrester

Obejrzałam ten odcinek już iks razy – i nadal tak do końca nie wiem, od czego zacząć. Choć to może też wynikać z mojej kondycji umysłowej, jako że dopiero się wygrzebałam z NaNo i Nordconu… W każdym razie: niecały miesiąc po premierze odcinka The Last Outpost fani Star Treka mogli obejrzeć kolejny epizod z udziałem Ferengich. Odcinek napisany zresztą przez tego samego człowieka, Herberta Wrighta, który dzięki temu zyskał sobie chwalebne miano „Ojca Ferengich”. Profit.
To, co lubię w tym odcinku, to jednak pewne pogłębienie przedstawicieli tej rasy – przynajmniej w porównaniu ze wspomnianym The Last Outpost. Chyba o tym nie pisałam przy omawianiu tamtego epizodu, ale Ferengi są tam raczej takimi zabawnymi, trochę zacofanymi comic reliefami: mniej inteligentni od ludzi, moralnie obraz nędzy i rozpaczy, zakłamani i tchórzliwi. Oczywiście, tutaj w dużej mierze powtarzają ten model, ale tym razem można już ich traktować poważnie (co było naprawdę trudne w The Last Outpost). Po pierwsze, stanowią realne zagrożenie. I to naprawdę oni, a nie nieznana siła z mijanej akurat planety. Po drugie, podczas oglądania zaczyna do widza docierać, że to rasa z jakąś historią – a w tej historii mają nie tylko udane biznesy, ale też krwawe bitwy. Nawet jeśli z punktu widzenia drugiej strony konfliktu w ogóle to nie zasługuje na nazwanie bitwą…
To zestawienie zresztą ogromnie mi się podobało: że Picard kompletnie nie kojarzył czegoś takiego jak bitwa o Maxię. Dla niego była to jakaś randomowa potyczka, którą właściwie wyrzucił z pamięci. Tymczasem DaiMon Bok (Frank Corsentino) spędził całe życie myśląc tylko o tym, jak zemścić się na Picardzie za tę zbrodnię.
(źródło)
Zresztą, niefrasobliwość Picarda, prawdę mówiąc, trochę mnie zdziwiła. Z jednej strony niby było mu źle z tym, że zabił całą nieznaną załogę, ale jednak no… nie pamiętał nawet nazwy „Maxia”. To trochę przykre, no. I dziwne, skoro wydarzyło się wówczas coś tak doniosłego, że aż w Akademii uczą o Manewrze Picarda. No, chyba że kapitan po prostu trollował Boka, udając, że nie pamięta. [mnie jeszcze przychodzi do głowy, że ta niepamięć to efekt wstydu, nie chciał o tym mówić].  Ale nie wiem, po co miałby to robić, skoro nie wiedział jeszcze na początku rozmowy, że to do Ferengich należał wrogi statek (okręt…? Siem, ratuj: ja do końca nie kumam, jaki jest status tego, czym latają Ferengi. Z Klingonami jest prosto, u nich pewnie nawet frachtowce można nazwać okrętami, w końcu to Klingoni. A Ferengi? To handlowe statki z jakimś minimalnym uzbrojeniem do obrony, czy coś poważniejszego? IMO statki – nawet jeśli im się zdarza zapiracić, to nadal statki, nieważne jest istnienie uzbrojenia, tylko struktura do jakiej należą, a z tego co ogarniam Bok i jego załoga nie należą do niczego, co nazwalibyśmy siłami zbrojnymi; to handlarze. Dziękuję!).
I, jeśli mam być szczera, trudno mi się oburzać na postępowanie Boka. Kaman, gościu stracił syna. Przecież to straszna historia. Wydał cały majątek, żeby dokonać swojej zemsty. Czy może być coś bardziej drastycznego w kontekście Ferengich? Nie darzę Boka niechęcią. Spotkała go osobista tragedia, a kiedy był już-już u celu, jego własny pierwszy oficer zwrócił się przeciwko niemu. Przykre.
Inna sprawa, że pierwszego oficera Kazago (Doug Warhit) też jakoś nie mogę nie lubić. Jak na Ferengi, to gość wyjątkowo rozsądny, chciałoby się rzec: honorowy. Miał swoje wątpliwości, ale wreszcie podjął niełatwą decyzję. Na podstawie tych dwóch Ferengich widzimy, jak różni potrafią być przedstawiciele tej rasy. Jak wiele mają do zaoferowania jako bohaterowie serialu, choć początkowo mogli uchodzić za śmieszkowatych cwaniaczków.

Tu się zgadzam – obaj Ferengi są dla mnie wiarygodni i obydwu rozumiem. Trochę nie do końca rozumiem porucznika Rikera z jego wyjazdem „porozmawiajmy jak dwaj pierwsi oficerowie”, bo raz, że układ Riker-Picard jest IMO dość specyficzny i wynika z dość konkretnego dopasowania ich charakterów w połączeniu ze stanowiskami; dwa – skąd mógł wiedzieć, jak to działa na statku Ferengich? To wciąż nowa rasa, nie są dobrze znani Federacji. No i czynniki osobnicze.

(źródło)
Po raz kolejny z pewną dozą niedowierzania stwierdzam, że doktor Crusher jest cenniejszym członkiem załogi i bardziej przekonującą bohaterką niż Troi. Owszem, ból głowy Picarda z wiadomych względów ją przerastał (na szczęście ma cudownego syna), ale przynajmniej coś robiła – zlecała kolejne badania, neutralizowała ból, kiedy ten stawał się nie do wytrzymania. Tymczasem doradca stwierdziła, patrząc na połączenie wideo z Ferengi, że wyczuwa podstęp. Nożesz kurde mać! Żeby być bardziej ewidentnym, Bok musiałby chyba na wizji gwałtownie zatrzeć ręce i zaśmiać się nikczemnie. Wprawdzie tego nie zrobił, ale naprawdę wystarczyło mieć oczy, żeby dostrzec, że facet kręci z tym Stargazerem. Dlaczego oni wszyscy są tak ślepi? [podpowiadam: imperatyw fabularny… ale masz rację, przede wszystkim na każdym kroku boli nieistotność Troi, ona zdaje się być kimś ważnym, cywilny doradca, cywil, który może być na mostku, a nie wnosi niczego, poza irytującymi zagapieniami Rikera…]
No i fantastyczna ochrona, która wprawdzie przeniosła się na pokład Stargazera, żeby sprawdzić przed wizytą kapitana, czy wszystko jest bezpieczne, ale już nie mieli problemu z tym, żeby ze wspomnianego pokładu przywlec na Enterprise jakąś wielką, cholernie ciężką skrzynię, bez najmniejszego interesowania się jej zawartością. I tu mi przecież nie chodzi nawet o zaufanie do Ferengich – okej, zakładam, że wtedy jeszcze nie spodziewali się podstępu. Ale Stargazer dryfował ciul wie gdzie przez dziewięć lat. Nie wiadomo, co się tam w tym czasie dostało, zalęgło, rozwinęło. Jak można było przerzucić tę skrzynię do kapitańskiej kajuty bez jakiegoś podstawowego przeskanowania. Wychodzi na to, że porucznik Yar lepiej wychodzi opowiadanie o trudnym dzieciństwie niż faktyczne dbanie o ochronę załogi. Chociaż w tym akurat odcinku nawet nie mówiła o tym trudnym dzieciństwie! Może już się jej skończyły anegdotki.

Po raz kolejny mamy więc ciekawą historię, interesujące przedstawienie obcej rasy, gdzieś w tle jakiś moralny dylemat Picarda, który z jednej strony rozstrzelał w drobny mak nieznany statek, z drugiej - nie bardzo miał wyjście. Ale nadal załoga Enterprise zachowuje się jak pijane dzieci we mgle. Czekam, aż to się choć odrobinę poprawi.



– Where is Bok?
– Removed from command, sir, and placed under guard for his act of personal vengeance - seems there was no... profit in it.
– In revenge, there never is.

Justice

źródło
        Premiera: 7 listopada 1987
Reżyseria: James L. Conway
Scenariusz: Worley Thorne, John D. F. Black

Dziś odcinek, który wzbudził we mnie dużo wątpliwości. Owszem, nieszczególnie często planety prezentowane w Star Treku mają ekonomiczny sens (zwykle mają go, jeśli jest to potrzebne fabularnie). Ale w przypadku Edo ten brak sensu skacze do oczu i nie pozwala wierzyć w jej istnienie. Planeta pokoju, na której ludność biega w skąpych strojach, mężczyźni mają większe piersi niż kobiety, a ich zasadnicze zajęcie to mizianki w każdym możliwym miejscu. Co oni jedzą? Skąd to biorą? Kto i z czego szyje im te fikuśne ubranka? Bo z tego, co zrozumiałam ich bóg nie zajmuje się takimi drobiazgami?

Ich bóg na pewno nie. Znaczy wydaje mi się, że ich bóg w sumie tylko się przyglądał i izolował swoje dzieci od świata zewnętrznego. Ale wydaje mi się, że odcinek nie sugeruje, że Edo nie robili niczego poza rypaniem się jak króliki. Chociażby te niefortunne szklarnie (które wcale nie były ze szkła, a raczej z jakiegoś płótna, no nie?): musieli być ludzie, którzy te rośliny uprawiali, prawda? Rozumiem to raczej tak, że oni wszyscy tam sobie w pokoju i harmonii wypełniali jakieś obowiązki, tyle ile było im potrzeba do życia, a na seksach spędzali raczej czas wolny. Bo przecież widać, że rozumieli coś takiego, jak praca i obowiązek: wystarczy spojrzeć na Negocjatorów. Byli w pracy.

Edo to planeta raj, a odcinek nawiązuje do TOS-owego Shore Leave, choć poza potrzebą przepustki niewiele mają one ze sobą wspólnego. Załoga Enterprise jest zmęczona po wykonaniu zadania, a Picard nie bardzo ufa nieznanej planetce, na którą trafili w pobliżu. Wysyła więc zwiad, a wśród niego Wesleya, który ma zdobyć informacje na temat atrakcji na planecie.

I właśnie udział młodego Crushera jest dla mnie największym WTF w tym odcinku. A uzasadnienie nie trzyma się kupy. No bo kapitan wysyła go ze zwiadem, żeby Wesley sprawdził, czy planeta nadaje się dla dzieciaków. Serio, a gdyby się nie nadawała? A gdyby tubylcy zjadali każdego przybysza poniżej piętnastego roku życia? Czy naprawdę trzeba być piętnastolatkiem, żeby się zorientować, że hej, to chyba jednak trochę niebezpieczne miejsce dla dzieci? Mają na pokładzie chyba specjalistów, którzy powinni mieć odpowiednie kompetencje, żeby sprawdzić, czy dane miejsce będzie dla ich młodzieży bezpieczne czy nie. Nie wiem, pedagogów, psychologów, cholerną doradcę Troy. Co więcej, tacy specjaliści pewnie by się nie wpakowali w szklarnię podczas gry w piłkę. Wysyłanie dziecka na nieznaną planetę było głupie, skrajnie nieodpowiedzialne i… no, wspominałam, że głupie?

Główną atrakcją wydaje się być nieskrępowany seks, natomiast bardzo
źródło
szybko wychodzi na jaw, iż prawo na planecie niewiele ma wspólnego ze sprawiedliwością, acz oczywiście sprawdza się dla jej mieszkańców.
Jak działa? Każde odstępstwo od ustalonych zasad karane jest tak samo – śmiercią, a miejsca, w których jesteś obserwowany przez stróży porządku zmieniają się losowo. Innymi słowy – możesz kogoś zabić i nic ci za to nie grozi, jeśli masz szczęście i jesteś w strefie, która akurat nie jest obserwowana. Ale możesz też przypadkiem wpaść na jakieś kwiatki i je zdeptać i cię za to potraktują trucizną. Działającą natychmiast i bezbolesną. A do tego zrobią to tak, żebyś się bał jak najmniej. Wspaniale. Zdeptałeś kwiatka i strażnicy akurat na ciebie patrzyli? Idziesz do piachu! Oto źródło szczęśliwości na Edo.
IMHO: masakra kompletnie nie do łyknięcia.

Z jednej strony: tak, rzeczywiście rozumiem brak zrozumienia dla tych reguł, które są mocno kuriozalne.
Z drugiej strony, próbuję postawić się na miejscu kogoś, kto nie ma naszego, ziemskiego punktu widzenia. I nie jestem nastawiona do całej tej filozofii aż tak negatywnie. Tu chodzi ewidentnie o czynnik odstraszający. Jeśli za wszystko grozi śmierć, która może Cię zaskoczyć w totalnie randomowym miejscu i czasie, to pilnujesz się po dwakroć, żeby przypadkiem czymś nie podpaść. Nie mówię, że to sprawiedliwe. W sumie to trochę zastraszanie i owszem, w naszym świecie to by się chyba nie sprawdziło, a jeśli już, to byłoby powszechnie potępione. Ale rozumiem, że Edo nie znają innego systemu, więc im to odpowiada. Żyliby w ciągłym strachu, ale nauczyli się sobie z tym radzić – nie popełniając żadnych zbrodni.
To system bardzo niefajny, ale kupuję, że skuteczny.
                                                                                                   
Kolejny problem tego odcinka to jego clue, czyli Pierwsza Dyrektywa. Jeśli ją dobrze pojmuję, sam fakt, że oni lądowali na planecie gorzej rozwiniętej już był złamaniem Pierwszej Dyrektywy. Potem jeszcze poinformowali mieszkańców, że mają możliwość zabrać Wesleya bez ich zgody, potem jedną z dziewczyn wzięli na pokład Enterprise i nadal Pierwsza Dyrektywa była nietknięta. I jedynie zabranie Wesleya, a więc uratowanie go przed śmiercią Dyrektywę łamało. Kupy ani dupy się do nie trzyma.

Nom, Pierwszej Dyrektywy to ja tu trochę nie ogarniam. Jeśli dobrze rozumiem tę zasadę, oni w ogóle nie powinni się pokazać na oczy temu społeczeństwu, które – jak mniemam – nie odkryło jeszcze napędu warp (to chyba był wyznacznik, kiedy można się „ujawnić”, prawda?). Mam wrażenie, że twórcy odcinka się sami w tym nieco pogubili.

Za to podobało mi się to, że dla Picarda dość oczywiste było, że po prostu
źródło
zabiorą młodego i tyle. Że są momenty, gdy tylko bycie na miejscu uprawnia do decyzji, czy przestrzegać czy nie. Natomiast przyznaję, że nie rozumiem zakończenia ze strony owej tajemniczej mocy – boga Edo – dlaczego on się zdecydował dać przedstawicielom Federacji spokój? Bo obiecali, że się więcej nie pokażą w okolicy? A może zrozumiał ludzką potrzebę poszukiwania i zdobywania? A może to tylko mi siadła uwaga pod koniec?

Jak rozumiem, zadziałał tu finałowy spicz. Bóg Edo zrozumiał, że sprawiedliwość nie jest taka prosta, tylko że każdy przypadek należy rozpatrywać indywidualnie, a nieznajomość prawa jednak potrafi być całkiem niezłym usprawiedliwieniem. Fakt, zaskakująco szybko to poszło. Może trochę za szybko, bo w sumie nie było nawet czasu, żeby poczuć jakąś dramę w tym Wielkim Finale. Picard i Riker przekonali boga Edo do swoich racji raptem dwoma czy trzema zdaniami. Zabrakło czasu antenowego? Trochę tak to wygląda. No cóż. Ale kumam ideę.

W każdym razie to nie tak, że odcinek mnie zawiódł, czy coś. W gruncie rzeczy, uważam go za zabawny, choć chyba miał być dramatyczny. A może miał pokazać do jakich absurdów może prowadzić egzekwowanie prawa bez precedensów? W końcu amerykańska sprawiedliwość bazuje na precedensach, a przynajmniej tak nam to przedstawia popkultura.
A może ja za głęboko grzebię?