Turnabout Intruder

il. Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 3 czerwca 1969
Reżyseria: Herb Wallerstein
Scenariusz: Gene Roddenberry, Arthur Singer

I oto, proszę państwa, w ten właśnie sposób, kończymy przygodę z Oryginalną Serią – przynajmniej w wydaniu serialowym! [a więc jednak… to już…] Przyznam, że nieco mi żal. To niezmiennie pozostaje moja ulubiona seria z uniwersum Star Treka i jestem przekonana, że nie raz będę do niej wracać w rozmaitych porównaniach.
Choć, niestety, TOS nie kończy się do końca tak, jakbym chciała.

To jest tak: przez trzy sezony serial wbija widzowi do głowy, że ludzkość w XXIII wieku się ogarnęła: technologia służy niemal wyłącznie dobrym celom, nie ma chciwości, wojen, rasizmu i tak dalej. I kapitan Kirk po wielekroć dawał temu wyraz, przyjaźnie i z niezwykłym podchodząc do takich postaci jak Alexander (Plato’s Stepchildren) czy Bele i Lokai (Let That Be Your Last Battlefield), którzy tkwili jeszcze w sidłach prymitywnych uprzedzeń. A tu nagle pojawia się pani Janice Lester (Sandra Smith), która wyrzyguje Kirkowi, że w Gwiezdnej Flocie kobiety nie mogą być kapitanami. No i ja się serio zawiesiłam. No bo naprawdę? Po tym wszystkim, co serial powiedział nam o ludzkości za trzysta lat, wracamy do jakichś głupich seksizmów? Skąd to się wzięło?
Nawet przez pewien czas pukałam się w czoło, powtarzając, że zdurnieli do końca, bo przecież w Star Treku była cała masa kobiet-kapitanów. Spotkało mnie pewne zaskoczenie, kiedy po pewnej dawce riserczu zorientowałam się, że owszem – jest dużo kobiet-kapitanów. Tylko że pierwsze pojawiają się jakoś tak w The Next Generation. TOS rzeczywiście był takich postaci pozbawiony. Więc odcinkowi w zasadzie nie można zarzucić żadnego konkretnego błędu, a w każdym razie nie można tego poprzeć twardym dowodem. Można tylko mówić na czuja, że wszystko wskazywało na brak tego typu problemu w tym świecie.
No więc cóż, to głupie, ale sąd by uniewinnił.

Mnie się zrobiło smutno po tym odcinku. Naprawdę. To było trochę tak, jakby kobiety i ich rola w społeczeństwie były najmniej ważne, niezauważalne wręcz. Bo widzisz, nawet jeśli twórcy chcieli zwrócić uwagę na problem nierówności, a karykatura wyszła im przypadkiem, to zrobili to cholernie późno. Z drugiej strony, tak bardzo trudno uwierzyć w tę przypadkowość…

(źródło)
Innym problemem jest sama Janice. Bo ciągle powtarza się tekst, że nie została kapitanem dlatego, że jest kobietą. I że to złe, bo ona chce być kapitanem, ale ją parszywi mężczyźni blokują i nie pozwolili jej rozwijać kariery.
I okej, to jest duży problem – a przypuszczam, że w czasie powstania odcinka był jeszcze większy. I to dobrze, że serial podejmuje ten temat (choć raczej bym tu widziała zaprezentowanie go w jakiejś innej społeczności, a nie akurat w Gwiezdnej Flocie – z powodów, które wymieniłam wyżej). Ale odcinek robi to źle.
(źródło)
Bo nie trzeba być Sherlockiem, żeby szybko się zorientować, że Janice nie została kapitanem wcale nie dlatego, że jest kobietą. A po prostu dlatego, że jest pojebana. Za przeproszeniem, ale trudno określić tę postać innym słowem. Ona po prostu jest zdrowo pokręcona, niepoczytalna i w ogóle dziwne, że jej nie wyrzucili z Akademii. Pewnie się nieźle kamuflowała. Co dziwi, bo nie potrafiła się za bardzo kamuflować nawet kiedy zamieniła się ciałami z Kirkiem (motyw piłowania pazurków? Naprawdę, Janice?). Niemniej odcinek pokazuje ją jako osobę neurotyczną, pełną uprzedzeń i gniewu, chorobliwie ambitną, zdolną do popełniania paskudnych zbrodni tylko dla zaspokojenia swoich zachcianek. Gdyby jej dać taką możliwość, wybiłaby całą załogę Enterprise, byle tylko dostać stołek kapitański. Przecież gdyby była mężczyzną mającym te same cechy charakteru, też nie wyobrażam sobie, żeby została kapitanem.

Ja nawet miałam wrażenie, że ta jej kapitańska obsesja była konsekwencją nieudanego związku z Kirkiem. Jakby postanowiła mu udowodnić, że może być taka jak on. W każdym razie na pewno nie była zdrowa, tylko, czy zawsze tak było? A co jeśli dopiero ta porażka i bezsilność, wywołana niemożnością pokonania fatalnego systemu, który de facto działa w świecie pełnym tolerancji i równości, a jednocześnie odsuwa od pewnych funkcji połowę społeczeństwa, spowodowały u niej rozchwianie psychiczne?

(źródło)
I tu można zacząć się zastanawiać: może do celowe? Czy to taki trolling? Podśmiechujki z feministek? Że niby w dupach się poprzewracało i kobiety trzeszczą o równouprawnieniu, a w rzeczywistości po prostu są bardziej pojebane od mężczyzn i to stąd wynika ich niższy status społeczny?
Ale kurde, to nie jest way of the Star Trek, więc raczej trudno mi w to uwierzyć. Dlatego po bodaj trzykrotnym obejrzeniu odcinka nadal nie wiem za bardzo, co o nim myśleć. Co Gene Roddenberry chciał nam powiedzieć? Że dyskryminacja ze względu na płeć jest zła? Że ludzie wycierają sobie paszcze podniosłymi hasłami często bez żadnego pokrycia w rzeczywistości? Że kobiety są głupie? Naprawdę nie wiem. Wierzę jednak, że intencje były dobre [zazdroszczę Ci tej wiary. We mnie nie jest taka silna].

(źródło)
Muszę tu jeszcze nadmienić, że – abstrahując od wszystkich tych powyższych wątpliwości – jestem niezmiennie pod ogromnym wrażeniem oglądając Shatnera. To naprawdę wspaniałe, jak on potrafi grać innych ludzi w tym samym ciele. Podobało mi się to już w momencie, kiedy poznaliśmy mirror-Kirka, ale tam dochodziła jeszcze charakteryzacja i bardzo specyficzne oświetlenie. Tymczasem w Turnabout Intruder kiedy Shatner gra Janice, po prostu widać, że to jest właśnie ona. Oczywiście, nie jest to aktorstwo szczególnie subtelne, ale i tak działa. A jestem zdania, że do takiej teatralnej, ostentacyjnej gry też trzeba się nadawać, bo ktoś inny na tym samym miejscu byłby zapewne tylko śmieszny.

Mnie nieco irytował. A to dlatego, że nie umiałam odejść od generalizowania. Widziałam faceta, udającego kobietę w sposób przekłamany i tak naprawdę upokarzający. Wiem, że nie o to chodziło. Ale to wrażenie jest silniejsze ode mnie.

I tak właśnie żegnamy trzeci sezon Oryginalnej Serii. Czy rozstajemy się z moimi ulubionymi bohaterami? Cóż, nie do końca – pomijając już filmy pełnometrażowe, czeka nas teraz Animowana Seria.
…trzymajcie kciuki.

Jako i my trzymamy… Do zobaczenia w rzeczywistości dwudziestominutówek ;) 




– Believe me, it's better to be dead than to live alone in the body of a woman.

All Our Yesterdays

Premiera: 14 marca 1969

Reżyseria: Marvin Chomsky

Scenariusz: Jean Lisette Aroeste



Wersja polska Wszystkie wczora… Na bogów… NAPRAWDĘ? [oj tam, still better niż potencjalne Wszystkie wczoraje]

Przedostatni (!) odcinek Oryginalnej Serii po raz kolejny koncentruje się na więzi jaka łączy trójkę głównych bohaterów. Kirk, Spock i dr McCoy przenoszą się z pokładu Enterprise na planetę Sarpeidon, która w ciągu kilku godzin zniknie, gdy jej słońce przemieni się w supernową.

Muszę nadmienić, że ten motyw ogólnie wydaje mi się mocno niewydarzony – no bo życie gwiazdy nie polega na tym, że przez miliony lat wszystko jest super, a potem nagle jebudu i mamy supernową. Podejrzewam, że – podobnie, jak to przewiduje się w przypadku naszego Słońca – gwiazda świecąca nad planetą Sarpeidon musi się najpierw rozpuchnąć do absurdalnych gabarytów, co trwa mnóstwo dużo czasu – w tym czasie życie na planecie przestałoby być możliwe, a sama planeta zaczęłaby się topić. To daje w cholerę dużo czasu na ucieczkę. Po prostu nie kupuję tego, że nagle mają paręnaście godzin na zmycie się stamtąd, mimo że do tej pory wszystko było super. Przy czym nie wykluczam, że mam za małą wiedzę w tych sprawach (mam na pewno, nawet w to nie wątpię) i że to jest możliwe… Ale wydaje mi się to jakieś szemrane i przez to miałam kłopot z wczuciem się w zagrożenie, które wisiało nad naszymi bohaterami podczas trwania całego odcinka.

Po co w ogóle tam lądują? Sarpeidon był zamieszkały i nasi bohaterowie chcą sprawdzić, co z mieszkańcami, którzy nikogo nie prosili o pomoc w tej trudnej, acz przewidywalnej sytuacji, być może dlatego, że sami znaleźli sposób na ratunek.

Szybko okazuje się, że planeta jest opustoszała, a jedyna osoba, jaka na niej pozostała to bibliotekarz, pan Atoz (Ian Wolfe), który szybko okazuje się być kimś w rodzaju przewodnika akcji ratunkowej. Jego zaangażowanie w powierzone mu zadanie jest dla mnie wzruszające. Nawet, gdy już dowiaduje
To nie jest blondynka! - źródło
się, że trzej spóźnialscy to nie mieszkańcy Sarpeidona, ale ciekawscy obcy, którzy w każdej chwili mogą się ewakuować. Jednocześnie motyw jego multiplikacji jest totalnie zbędny i zajmuje czas antenowy na rzeczy ciekawsze [nom – znaczy sam pomysł jest niby fajny, ale rzeczywiście to tylko totalnie zbędny ozdobnik, z którego w gruncie rzeczy nic nie wynikło i który nie miał znaczenia dla fabuły]. Nie pierwszy raz zresztą coś takiego dzieje się w Star Treku, jakby twórcy mieli za dużo pomysłów na pięćdziesiąt minut odcinka, co powoduje, że końcówka nie wyjaśnia wszystkiego, tak jak ja bym sobie życzyła.

Tym razem odczuwam mały ból o to, że nasi bohaterowie jakoś nie przejmują się faktem, że oto mieszkańcy Sarpeidona znaleźli sposób na podróże w czasie. Co prawda jedynie wstecz, ale jednak. No i te ich dyski – ewidentnie dalszy etap rozwoju technik zapisu niż kwadratowe dyskietki Federacji. [Ej, o tym nie pomyślałam, ale rzeczywiście: Kirk i jego ludzie podchodzą zadziwiająco na lajcie do faktu podróży w czasie. To znaczy przyznać trzeba, że to nie pierwszy raz, kiedy załoga Enterprise natyka się na możliwość śmigania w czasie, ale czy naprawdę są już w tym temacie tak oblatani, że traktują to jako oczywistość? Tymczasem chyba tylko Spock wykazuje jakiekolwiek zainteresowanie tą sprawą – a i to bez przesady]
Ale wróćmy do więzi.

W trakcie wzajemnych wyjaśnień (Atoz vs drużyna Kirka), bohaterowie przenoszą się w przeszłość planety, co wcześniej uczynili wszyscy mieszkańcy, wybierając odpowiadający sobie okres historii, i ratując się przed zagładą. Przenoszą się jednak oddzielnie, ponieważ najpierw rusza Kirk, na pomoc niewieście i trafia w czasy muszkieterów, a pan Spock i doktor biegnąc bezmyślnie za nim lądują w epoce lodowcowej, gdzie spotykają zesłaną za poglądy polityczne jej rodziny Zarabeth (Mariette Hartley). I tu oczywiście materiał na sceny romantyczne. Tym razem z udziałem pana Spocka i jego przemarzniętych uszu.

Swoją drogą, dopiero w trakcie pisania notki dotarło do mnie, że kiedy na samym początku pan Atoz stwierdził, że nie ma popytu na historię najnowszą, nie miał na myśli nadciągającej katastrofy, ale władzę Kahna, która jak dla mnie nieprzyjemnie podśmierdywała totalitaryzmem.


W ogóle sam temat rządów Zor Kahna wydaje mi się mega ciekawy. Nie tylko dlatego, że „Kahn” wydaje się zwodniczo podobne brzmieniowo do Khana, którego obywatele Federacji mogą pamiętać z wojen eugenicznych. Ale ewidentnie kryje się za tymi paroma zdaniami wypowiedzianymi przez Zarabeth jakaś grubsza historia i mocno żałuję, że jej nie poznajemy. A tę ciekawość wzmaga to, o czym napisałaś: Atoz musiał mieć na myśli właśnie to: kraj pod władzą Kahna. W ogóle o tym nie pomyślałam, przyjmując z marszu, że chodziło o wybuch gwiazdy. I zresztą to jest w ogóle super fajne, że dopiero po jakimś czasie dociera do nas, co tak naprawdę zobaczyłyśmy i usłyszałyśmy.

Ale wróćmy do więzi.

Zarówno Kirk, jak i duet Spock-McCoy dochodzą do tego samego etapu, kiedy wiedzą, że muszą jak najszybciej opuścić epokę, w którą wpadli, ponieważ
Więźniowie polityczni mają lokówki! - źródło
z braku odpowiedniego przygotowania nie mają szans w niej przeżyć. W tym momencie nie martwią się o siebie, ale o pozostałych i to napędza ich działania, nawet wbrew na przykład świeżo obudzonym emocjom Spocka, który zakochuje się z wzajemnością w Zarabeth. Swoją drogą, ogarniam, że ona leci na pierwszego faceta, który pojawia się na lodowej pustyni, bo w końcu KTOŚ i myślę, że gdyby McCoy nie był nieprzytomny, to miałby co najmniej równe szanse, a gdyby z jakiegoś powodu trafiła tu Uhura, to Zarabeth okazałaby się bi [dla Uhury KAŻDA okazałaby się bi!]. Natomiast jakoś nie ogarniam uczuć Spocka. Ale OK. Atawistyczne odruchy. Wolkanin sprzed pięciu tysięcy lat i tak dalej. Niech będzie. No i Zarabeth jest ładna. Bardzo.


Ale dlaczego Spock uległ temu mentalnemu uwstecznieniu, a McCoy nie? Przecież ludzkość te parę milionów lat temu też była trochę inna, a po doktorze to spłynęło. Szkoda: całość mogłaby być całkiem ciekawa, gdyby Kirk nagle musiał się kontaktować z targanym emocjami Spockiem i McCoyem-jaskiniowcem. Myślę, że wynikające z tego komplikacje mogłyby z powodzeniem zająć ten czas, który obecnie w odcinku zajmują kopie Atoza. A gdyby ktoś pytał, to chętnie zajmę się scenariuszami do kolejnych serii :3]

Podsumowując – dobrze się bawiłam przy tym odcinku i naprawdę żałuję, że nie był dłuższy. [tak – ja też!]