Lonely Among Us

il. Juan Ortiz

Premiera: 2 listopada 1987
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Michael Halperin

Przede wszystkim, ten odcinek niezawodnie przywodzi mi na myśl epizod Oryginalnej Serii, Journey to Babel, za który zresztą też odpowiedzialna była D.C. Fontana. Sytuacja jest podobna: oto Enterprise staje się poletkiem, na którym urzędują dwie – wrogo do siebie nastawione – rasy. Rzecz dość prosta, ale ze sporym potencjałem. Sporo tu zależy od wspomnianych już ras.
Tym razem jednak, inaczej niż w epizodzie z Oryginalnej Serii, kwestia poselstwa Antikanów i Selajów ma w gruncie rzeczy znaczenie mniejsze niż żadne. Do tego stopnia, że w czasie oglądania można w zasadzie zapomnieć, że jacyś goście w ogóle rezydują na pokładach USS Enterprise.
Nie znaczy to, że odcinek jako taki jest nudny czy coś – ot, po prostu trochę mylący na początku. Niemniej istota, która opanowuje po kolei członków załogi, to pomysł ze wszech miar ciekawy. I, oczywiście, spotykany już wcześniej. Począwszy od Where no man has gone before, który to odcinek rozpoczął radosny łańcuch przejmowania załogantów USS Enterprise przez obce inteligencje. Różnica polega na tym, że istota, która tutaj wdziera się w osobowości naszych bohaterów, ma w gruncie rzeczy pokojowe zamiary. To trochę przypomina tendencje z TASa, gdzie tak naprawdę wszyscy byli dobrzy i mili, tylko nie mogli się porozumieć i wszelkie konflikty wynikały z tego niezrozumienia. Byt, który spotyka kapitan Picard wraz załogą, jest właśnie czymś takim: chce dobrze, nie jest agresywny. Po prostu nie potrafi porozumieć się z ludźmi.

Jeśli o mnie chodzi, to jest naprawdę fajny odcinek. Po pierwsze, pokazuje nam inne rasy (mam tu na myśli, oczywiście, delegatów): robi to, ma się rozumieć, powierzchownie i niezbyt rzetelnie, niemniej przyjemnie się ogląda, jak uniwersum Star Treka jest zamieszkane przez jakieś inne humanoidalne rasy niż tylko ludzie, Klingoni, Wolkanie i Romulanie.

(źródło)
Po drugie jednak – i dla mnie jest to kwestia nawet istotniejsza – to pierwszy raz, kiedy w serialu dość istotną rolę gra Sherlock Holmes. W późniejszych epizodach ten motyw pojawi się niejednokrotnie, ale to właśnie stąd się wszystko zaczęło. Komandor Data poznał literackiego najlepszego detektywa ever. I ja się wcale nie dziwię temu zauroczeniu.


W ogóle taki odcinek-kryminał miał swój urok. Z jednej strony, mamy obcą cywilizację i niezbyt udolne próby porozumienia, z drugiej jednak: klasyczną zagadkę, w której pojawia się trup, podejrzani i motywy. No i Data pokazuje się jako bezbłędny, arogancki Sherlock, z fajką i przenikliwym umysłem. Ogromnie podoba mi się zarówno to, jak wczuwa się w rolę, jak również... no dobra, podoba mi się po prostu słowo „indubitably”. Strasznie fajnie brzmi, a w tym akurat odcinku używa się go ogromnie często. No ale przede wszystkim, mimo że odgrywając dość komiczną rólkę Sherlocka Holmesa, Data wciąż jest skuteczny i rzeczywiście pomaga w śledztwie. Nie stanowi tylko humorystycznego ozdobnika. Trudno mi tego nie doceniać, jako fance twórczości Arthura Conan Doyle'a.

Nie mam natomiast pojęcia, na czym polega to, że czasem przeskoczenie obcej energii powoduje utratę przytomności, a nawet śmierć, a czasem jest w zasadzie niedostrzegalne. Czy to wszystko się dzieje losowo? Czy może obca istota kontroluje ten proceder i jest w stanie regulować, ile własnej energii przesyła i w jakim stopniu to zaszkodzi ofierze? Nie dowiadujemy się tego z odcinka, a szkoda. W jakiś sposób to by mówiło nieco o tej formie życia.

Ja to rozumiem tak, że on próbuje na różne sposoby – z różnym natężeniem się porozumieć, dać o sobie znać. Peszek, że zawsze, gdy kogoś przejmuje, ktoś inny jest odwrócony tyłem…

(źródło)
Aczkolwiek wiemy o niej całkiem sporo, nie mogę tu narzekać: no i ogromnie podoba mi się motyw połączenia czystej energii z człowiekiem i próba wspólnej eksploracji kosmosu. To jest zresztą coś, za co zawsze lubiłam i ceniłam Star Treka: nieograniczone możliwości, jeśli chodzi o łączenie rozmaitych form życia. Oto człowiek miesza się z bytem będącym czystą energią, i nie wydaje się to niczym dziwnym. Nie w tym uniwersum, bo Star Trek nie takie rzeczy widział.

To w ogóle nie wydaje się dziwne, właśnie dlatego, że przecież robią takie rzeczy używając teleportera. Zmieniają ludzi w energię i już. Żadna nowość. Nie w Star Treku. Swoją drogą, szkoda, że istota nie pomyślała o porozumieniu dzięki ekranom, ale cóż – nie moja historia, nie powinnam się wtrącać.

To jest w istocie bardzo fajny epizod. Ma odpowiednio dawkowany humor, za który są odpowiedzialni nieokrzesani delegaci, zagadkę, za którą bierze się sam Sherlock Holmes, a także odpowiednią dawkę obcości, zapewnioną przez istotę składającą się wyłącznie z energii. Owszem, rozwiązanie całej intrygi jest dla widza dość ewidentne i można się zastanawiać, dlaczego załoga USS Enterprise to takie matołki, że nie widzą obcego, choćby im się go podało na tacy, niemniej i tak dość dzielnie sobie radzą i stosunkowo szybko wpadają na właściwy trop.

Po słabych początkach, Następne Pokolenie jak dla mnie w końcu wpada w odpowiedni rytm. Odchodzi od kopiowania Oryginalnej Serii (własne scenariusze wychodzą tu bez porównania lepiej niż te nawiązujące do TOSa) i tworzy swoje własne możliwości. I to jest fajne. Niesamowicie również ogląda się, jak kapitan Picard zrzeka się dowództwa i oficjalnie postanawia eksplorować kosmos jako czysta energia: oczywiście, widz dobrze wie, że nic z tego nie będzie, wszak serial potrwa jeszcze siedem sezonów i ze wszech miar wiadomo, że kapitan będzie miał całkiem sporo czasu antenowego, niemniej odcinek zdołał wykrzesać nieco obawy o życie Picarda i za to wielki plus.

To po prostu kawał rzetelnej roboty, która może nie przedstawia jakichś kosmicznych prawd ani nie zmienia światopoglądu widza, ale jest wcale przyjemną, wciągającą przygodą, którą śledzi się z prawdziwą przyjemnością. Jakkolwiek dość dziwnym znajduję zakończenie, w którym ludożerstwo stanowi element humorystyczny. Gdyby podłożyć inną muzykę pod wieść o zamordowanym delegacie i o tym, że kucharz miał go przyrządzić dla konkurencyjnej frakcji, byłby z tego nie lada wypasiony kosmiczny horror. A mamy heheszki…

Mamy też pewność, że żadna z tych ras nie jest gotowa aby stać się częścią Federacji…




– Captain Picard, you are now relieved of duty! I judge you to be disabled and mentally incapacitated!

Where No One Has Gone Before


Premiera: 26 października 1987
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Diane Duane, Michael Reaves

Mam dziki sentyment do tego odcinka. To jeden z tych, które pamiętam z najpierwszego oglądania i choć patrzę na niego inaczej niż za dziecięcia, to nadal mi się bardzo podoba. A Podróżnik  (Eric Menyuk) – a właściwie jego strój – nadal wywołuje we mnie skojarzenie z obozowym pasiakiem… [ciekawe skojarzenie… totalnie nigdy go nie miałam]
Co mi tak bardzo utkwiło w głowie? To, że obcy – znacznie wyprzedzający Ziemian intelektualnie i w kwestiach rozumienia praw rządzących wszechświatem – jest zwyczajnie dobry. Nie wywyższa się, nie gardzi, nie prezentuje swej siły ku zatracie maluczkich. Podróżuje, bo jest ciekawski, chce wiedzieć, co się w odległych galaktykach dzieje, a do tego ładnie przestrzega pierwszej dyrektywy, która najwyraźniej jest uniwersalna. A może właśnie dlatego przedstawiciele Federacji są na dobrej drodze ku wyższym sferom intelektu, że pojmują konieczność harmonijnego rozwoju? Może to taki pierwszy znak? Jeśli już potrafimy dotrzeć do innej cywilizacji warto żebyśmy wiedzieli, że możemy ją zniszczyć niekoniecznie wkładając w to jakiś duży wysiłek. Ale to trochę takie boczne tory.

Ale to ma sens: nie jest do końca tak, że ludzie se tak z dolnego odcinka kręgosłupa wyciągnęli tę Pierwszą Dyrektywę. Doświadczenia w eksploracji kosmosu niejako wymusiły na Federacji wypracowanie pewnych norm zachowania. Domyślam się, że doświadczenia Podróżnika są nawet jeszcze większe, toteż na pewno w pewnym punkcie historii jego lud stanął przed podobnym problemem. Myślę, że spokojnie możemy założyć, iż większość gatunków – za wyjątkiem takich nastawionych bezpośrednio na konflikt i/lub zysk – będzie miała swój odpowiednik Pierwszej Dyrektywy.

Podróżnik jest dla mnie niesamowity w swej łagodności. Mało mówi, obserwuje i wyciąga wnioski. A kiedy popełnia błąd, ryzykuje życiem, by go naprawić. Co prawda można powiedzieć, że wykorzystuje brzydko Kosińskiego (Stanley Kamel), ale z drugiej strony… Sam Kosiński jest szczęśliwy jako geniusz mechaniki, prawda? Do tego jest bucem i ogólnie takim typem człowieka, którego nie chciałabym widzieć w delegacji udającej się do jakiejś obcej cywilizacji. Troszkę jakby zasłużył na lekcję pokory. Zastanawiam się też, jak on mógł być tak zadufany w sobie, żeby wierzyć, że to on cokolwiek robi. Ale najwyraźniej mógł, bo był.

Nie widzę tam wykorzystania – raczej harmonijną symbiozę. No bo Kosiński mógł błyszczeć, a Podróżnik robił swoje nikomu nie wadząc. Przynajmniej do pewnego momentu, działalność Podróżnika nikomu nie wyrządzała krzywdy.
A jak mógł w swój geniusz uwierzyć sam Kosiński? Och, myślę, że zupełnie łatwo. Jeśli pragniesz latać i budujesz sobie w tym celu drewniane skrzydła, a potem nagle ni stąd ni zowąd unosisz się w powietrze, to nie wiem, czy zastanawiałabyś się, czy to możliwe, że te drewniane skrzydła nagle zadziałały i że to w sumie podejrzane – po prostu się cieszysz, że Twój wynalazek zdał egzamin. Chodzi mi o to, że jak się spełnia wielkie marzenie, samokrytyka czy czujność może się w człowieku wyłączyć – i to niezależnie od tego, czy się jest bucem czy nie. Zresztą, nie oceniam też Kosińskiego aż tak surowo. Owszem, mocno się wywyższał. Ale – wedle ówczesnej swojej wiedzy – miał ku temu podstawy. Naprawdę w to wierzył. A w sumie ładnie potem się zmitygował, kiedy poznał prawdę. Nie był złym facetem, raczej po prostu sukces mu kapkę uderzył do głowy.

To też ważny odcinek ze względu na Wesleya. Od dziś jego obecność na
źródło
mostku jest uprawomocniona. Podróżnik w pewien sposób go namaszcza w oczach kapitana. Kapitana, który z kolei, jak dla mnie, jest nieco dziwny, gdy stwierdza, że nie może odwoływać swoich rozkazów. Bo w końcu czemu nie? Riker mu nie pozwala, a Riker ma go chronić przed śmiesznością – na to się umówili na samym początku współpracy. Czy zmiana rozkazu naraża kapitana na śmieszność? W jakiś sposób szarga jego autorytet. Być może, przyznam, że nie potrafię rozstrzygnąć, czy lepsze uparte trzymanie się zdania, byle załoga nie zauważyła, że kapitan może popełnić błąd, czy naprawienie tego, co się spartoliło, zmianą rozkazu. Rozstrzygnąć nie potrafię, ale widzę wyraźnie, że mnie dziś znosi z kursu ;)

Ale prawdę mówiąc, tu mi się to jakoś komponuje z wcześniejszymi epizodami: Picard jest… no cóż, uparty. Boi się utraty autorytetu? Może. Ale myślę, że w tym przypadku zadziałał ten sam mechanizm co w The Naked Now, kiedy nie potrafił zgodzić się na propozycję „pijanego” Wesleya. On chyba trochę nie umie w ludzi i nie wie do końca, co tak naprawdę narazi go na śmieszność – więc dmucha na zimne. Kapitan zmieniający zdanie? Pomyślą, że nie wie, czego chce! Więc trzeba trzymać fason, nawet jeśli już wiadomo, że to nie ma sensu.
Trochę to głupie, ale trochę to rozumiem – i w jakiś sposób to mi ładnie uczłowiecza kapitana Picarda. Choć przyznaję, że nie wiem, czy to było zamierzone.

Tymczasem powinnam koniecznie nadmienić, że Where No One Has Gone Before w pewien sposób nadrabia to, czego brakowało w The Naked Now – oto spotęgowana moc myśli powoduje, że pokład zaludniają wspomnienia, lęki i marzenia członków załogi. Ktoś tęskni za kotem, ktoś za matką, ktoś się boi ognia, a ktoś inny w duchu jest baleriną. Zgrabne to. [o tak – nie łączyłam dotąd tych dwóch odcinków, ale rzeczywiście, ten odcinek to przyjemna rekompensata, jeśli chodzi o pokazanie różnorodności załogi]
No i podziwiam dyscyplinę załogi, gdy kapitan zarządza pozytywne
źródło
myślenie, załoga myśli pozytywnie [i nikt nie pomyślał o piankowym marynarzyku!] i Podróżnikowi udaje się przetransportować Enterprise z powrotem przez kilka galaktyk z niemałym hakiem. Swoją drogą pokazanie tej odległości w przełożeniu na lata lotu z najwyższą dostępną Federacji prędkością ładnie podkreśla niewyobrażalny ogrom wszechświata.
Lubię ten odcinek. Właściwie nie mam mu nic do zarzucenia, choć próbuję coś wymyślić, żeby być zupełnie uczciwą. Ale nie. Po prostu mi się podoba. Choć może… te rzeczy, które Podróżnik i  Wesley robią na ekranie… Jak bardzo one nic nie znaczą… Trudno jest pokazać coś super mądrego, jak nie mamy żadnych podstaw do tej mądrości. Tak mi się wydaje.

Tak, to przyjemny odcinek. I bardzo w zgodzie z tytułem. A także, tak myślę, z duchem serialu: istotnie rzuca załogą tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek. Aż szkoda, że w sumie wszyscy od razu myślą tylko „OMG OMG WRACAJMY DO DOMU!”, a w nikim nie ma cienia ciekawości, żeby chociaż rzucić okiem na tę dziwność, w której się znaleźli.

Nie no! Przecież Data chce od razu badać protogwiazdę! Nie odbierajmy mu tego. No i oni wtedy jeszcze wierzą, że to Kosiński i że po prostu zrobią to jeszcze raz. Tyle, że nie.

No i powtarza się tendencja: ignorujemy Wesleya, bo to tylko dziecko. Ech, głupiutcy dorośli…

Tu muszę pochwalić Rikera – nie ściemniał, nie gwizdał, gapiąc się w stopy, tylko wprost powiedział, że zignorował wątpliwości Wesa. Honor!



– Captain, no one has ever reversed engines at this velocity.
– It's because no one has gone this fast. Reverse engines.

The Last Outpost

il. Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 19 października 1987
Reżyseria: Richard Colia
Scenariusz: Richard Krzemien

To dość istotny odcinek. Fabularnie właściwie nie dzieje się w nim nic nadzwyczajnego - to znaczy bardziej nadzwyczajnego niż zazwyczaj: ot, jakaś obca energia opanowuje Enterprise, a potem są różne rozmowy i obca siła stwierdza, że w sumie te człowieki są całkiem wporzo, więc rozejdźmy się w pokoju. Już to widywaliśmy. Ważny element tego epizodu to Ferengi. Gdyż albowiem jest to pierwszy raz, kiedy widzimy tę rasę. A będzie ona w swoim czasie niezwykle istotna dla całej Federacji. I dla widzów, którzy będą musieli się zdecydować, czy lubią Quarka, czy jednak niekoniecznie… No ale to melodia przyszłości.
Jestem całkiem zadowolona z tego, jak konsekwentnie poprowadzono Ferengich na przestrzeni serii: to ich pierwsze pojawienie się daje już bardzo duże pojęcie o rasie i jej kulturze. Może później trochę odkleimy się od tej koncepcji, że Ferengi są w gruncie rzeczy jak ludzie z okolic XVIII-XIX wieku, a jednak przyjmiemy, że są rasą ze wszech miar rozwiniętą, tyle że ten rozwój poszedł w innym kierunku – ale zasadnicze elementy nie zmieniły się przez całe lata: kwestie praw kobiet, profit, postawa w obliczu zagrożenia i tak dalej. Ferengi są bez porównania spójniejsi od Klingonów. Chociaż, oczywiście, to ma jedno całkiem proste uzasadnienie: Ferengich nie było w Oryginalnej Serii…
Gdybym miała się kosmicznych kupców jakkolwiek czepiać, wskazałabym na ich kuriozalną, falliczną broń, która zdecydowanie bardziej pasuje do wspomnianego TOSa niż do TNG… Jestem absolutnie przekonana, że Ferengi sobie tym coś rekompensują. [Być może brak możliwości perwersyjnego rozbierania kobiet…]

W ogólnym rozrachunku jednak jestem całkiem zadowolona z tego epizodu. Przede wszystkim, podoba mi się początkowy klimat, kiedy za bardzo nie wiadomo, co tam się dzieje u wroga (ani, prawdę mówiąc, kim tak konkretniej jest ów wróg), ale obie strony podejrzewają się nawzajem i Picard uderza w czarujący blef. To znowuż pokazuje kapitana jako całkiem bystrego dowódcę, który potrafi dostosować się do sytuacji. Chociaż mam wrażenie, że mówienie Klingonowi, jak to nie jest hańbą strategiczny odwrót, jest jednak mocno daremne...

Moją uwagę też zwróciła to początkowe nieporozumienie odnośnie do wroga. I podoba mi się, jak ekspresowo zareagował kapitan, jak potem podpuścił Ferengich – którzy dla mnie nie są żadnymi XVIII wiecznymi kupcami tylko niziołkami i już – jaką decyzję podjął dalej. Naprawdę – jego zachowanie i decyzje wydają mi się logiczne.

Na potęgę niebieskiego penisa! (źródło)
Dalszy ciąg całej tej przygody również robi pozytywne wrażenie: obca planeta jest zarazem podobna do tych, które odwiedzał Kirk z załogą, ale i zdecydowanie mniej z papier-mache. A przynajmniej lepiej to ukrywa. Tajemniczy strażnik z Imperium Tkon, Portal 63 (Darryl Henriques) budzi odpowiedni respekt, ale ostatecznie także sympatię. Myślę, że wszyscy bohaterowie bardzo fajnie zagrali i nie można mieć od nich wątów.
To, co wzbudziło moje największe kręcenie nosem, to sytuacja na Enterprise w czasie kryzysu. No bo tak: nie ma prundu. Czyli ogrzewania, podtrzymywania życia ani nic. Robi się zimno. No dobra, rozumiem, jest poważnie. Ale serio: jak to możliwe, że pokład momentalnie zaczyna wyglądać jak jakiś obóz uchodźców korzystających z paczek PCK? To nie tak, że oni w tym mrozie i ciemności spędzili dłuższy czas. Przecież na planecie minęło tyle czasu, co bycie sklepanym przez Ferengich i krótka rozmowa ze Strażnikiem. Myślę, że to spokojnie etap, w którym raczej ludzie mogliby założyć, czy ja wiem, czapki. Kurtki i ciepłe swetry. Naprawdę oni nie mają tam ciepłych swetrów? [MAJĄ! A na pewno Wesley ma! Mogli od niego pożyczyć!] Są rozbitkami czy coś? Przecież, na litość Jeżusia Anaszpana, tam całe rodziny żyją jak w domu, podczas gdy trwa continuing mission. Czyli chyba mają jakieś rzeczy osobiste, ubrania i tak dalej. Jeśli nawet dotąd liczyli na działającą klimę na pokładzie Enterprise i faktycznie nie mają ciepłych polarków, to przecież już coś by dało, gdyby po prostu założyli więcej warstw czegokolwiek, co mają w szufladach. A oni wszyscy telepią się z zimna i czekają na ten uchodźczy, szary kocyk. I nawet szalikiem się nikt nie owinie. No to jest po prostu głupie. Jakoś nie mogę przejść nad tym do porządku dziennego.

Tu pojawia się też interesujący motyw decyzji matki – przyznam, że doskonale rozumiem panią doktor, a jednocześnie myślę o całej reszcie matek na Enterprise. I jakoś tak nie wiem co o tym myśleć. Mogła spytać innych, czy nie pomóc im w ten sam sposób. Mogła nie pytać i po prostu podać dzieciakom cos na sen. Nie chciała wywoływać paniki? Cóż. Powody do niej i tak były, a ci ludzie przyjęli to totalnie na chłodno (hum hum, jaki niski dowcip). I tu mam te same wątpliwości co Fraa – to trwało chwilę. Do nich powinno właśnie docierać, co się stanie i ludzkie emocje powinny z nich buchać. Moim zdaniem. A tu nic – od razu smutne oczekiwanie na te minus 70 stopni. Dziwni ci ludzie przyszłości, pozbawieni instynktu przetrwania czy co?

Turbozaawansowany android przyszłości.
Da się pokonać prostą łamigłówką.
W razie buntu AI - wiecie co robić.
(źródło)
Szkoda, że tak mało wiemy o Imperium Tkon. To znaczy w ramach tego jednego odcinka to fajne nabudowanie atmosfery i jestem zadowolona. Żałuję tylko, że twórcy nie podchwycili tematu, bo myślę, że to rasa, która ma ogromny potencjał na fascynujące opowieści. Skądinąd doczytałam się, że historia Tkon jest nieco przybliżona w powieściach, ale oczywiście myślę tu o czysto serialowym kanonie (zapewne minie trochę czasu, zanim wezmę się za startrekową literaturę…).

Żadne z Crusherów mnie nie zirytowało. Doradca Troi była jak zwykle nieprzydatna. Geordiego trzeba było wyratować z opresji, choć wyjątkowo nikt go nie porwał (najwyraźniej postać dopiero się rozkręca). Właściwie bohaterowie niczym nie zaskakują. No, może Yar – bo chyba ani razu nie wspomniała o swoim trudnym dzieciństwie. Brawo, pani porucznik.
Riker natomiast zaczyna nam coraz bardziej błyszczeć. Oczywiście, jak już wspominałam, to będzie gościu, który spróbuje widzom jakoś rekompensować brak Kirka. Piękny, młody, odważny i tak dalej (tylko nie umie w rozrywanie koszuli [I bardzo dobrze! Jego klata świetnie się prezentuje odziana w mundur]). Tutaj więc również staje się uosobieniem tego, co w ludzkości najlepsze. I jeszcze Sun Zi cytuje, bo czemu nie. Wszak nie można jechać samym Szekspirem. Zastanawiam się, czy ta jego aż nazbyt cukierkowa, nachalna idealność nie jest nieco przesadzona i czy nie będzie wkrótce irytować – nie pamiętam, jakie miałam odczucia podczas poprzedniego oglądania. Na razie jednak jest dobrze, choć trochę mnie bawi (nie mam pojęcia, czy aby miał bawić).
Rozkręca się Data i jest bohaterem niesamowicie sympatycznym. Zachodzę tylko w głowę, wedle jakiego klucza ktoś mu pakował wiedzę do głowy, bo naprawdę czasem mnie fascynuje, co wie, a o czym nie ma pojęcia. Z drugiej strony, przy Spocku miałam dokładnie te same wątpliwości, toteż nie zamierzam się jakkolwiek tym gryźć.

Odcinek niczego nie urywa, ale ogląda się przyjemnie. Są Ferengi, jest zajawka intrygującego obcego imperium, jest dzielna załoga Enterprise. Jest i humor, i poważniejszy wątek. Jest niebezpieczeństwo. Właściwie nie potrzebuję więcej.



– Yes, the ugliness of the Human was not an exaggeration!

Code of honor

autor: Juan Ortiz

Premiera: 12 października 1987
Reżyseria: Russ Mayberry, Les Landau
Scenariusz: Katharyn Powers, Michael Baron

Pojedynki z przedstawicielami różnych ras w TOSie występowały niejeden raz. Jeśli TNG daje nam coś oryginalnego to jest to udział w owym pojedynku kobiet (oczywiście mogę się mylić, ja i moja pamięć złotej rybki, ale Fraa z całą pewnością mnie naprostuje, jeśli będzie trzeba [hum, zadałaś mi ćwieka. Pamiętam, że Kirk sklepał panią, ale to nie było w formie pojedynku, a większej bójki – w The Cloud Minders. Brał udział w walce na arenie razem z kobietą, w The Gamesters of Triskelion. Ale to wciąż nie to. Najlepiej by było chyba przejrzeć walki, w których brała udział Uhura – ale to wciąż są po prostu jakieś ogólne rozwałki, a nie takie eleganckie pojedynki jeden na jeden. Obawiam się, że nie potrafię pomóc. Co może świadczyć albo o tym, że masz rację, albo że obie mamy pamięć złotej rybki]). Od razu na początku wyrzucę z siebie, iż broń, którą najwyraźniej wybrała Yareena (Karole Selmon) jest imho idiotycznie nieporęczna. Skoro można ją stracić, bo po prostu po zamachu spada z dłoni, a jej ciężar powoduje, że babeczki zwisają bezwładnie z poprzeczek rozstawionych na arenie to nie bardzo ogarniam sens jej istnienia w ogóle. Zatruć wszak można każde ostrze czy kolec.

Jeżu drogi, to była najgorsza broń we wszechświecie xD Ciężki, nieporęczny bambulec, który SPADA PRZY GWAŁTOWNIEJSZYM ZAMACHU. Okej, może i wygląda dość… ekhm… imponująco, ale jednak czarno na białym było widać, że to niefunkcjonalny badziew. Dlaczego więc bohaterka wybrała właśnie to?
Kiedy swego czasu oglądałam Supernatural, śmiałam się przeokropnie za każdym razem, jak braciom Winchester w czasie walk regularnie wypadała broń z rąk. Z Ulvem dość prędko doszliśmy do wniosku, że oni powinni mieć te swoje pistolety na gumkach przywiązane do nadgarstków czy coś, jakaś instalacja na wzór rękawiczek, które dzieci mają na sznureczkach, żeby nie pogubiły. No więc podczas oglądania tej walki wspomnienia wróciły. Absolutnie widzę tę „rękawicę” na gumeczce.
A tak na serio, to wyobrażam sobie, że ustrojstwo powinno mieć w środku jakiś poprzeczny pręt, na którym zaciskałoby się dłoń, no nie? Nawet jeśli broń sama w sobie jest głupia i nieporęczna, myślę, że nie miałaby prawa tak po prostu się wypsnąć i polecieć w widownię. To znaczy – chyba że jest głupia bardziej, niż ustawa przewiduje…

Bardzo natomiast podobał mi się fakt, iż Tasha – walcząca oficjalnie o
Najdurniejsza broń ever - źródło
mężczyznę, a tak naprawdę o niezwykle rzadką szczepionkę, która tradycyjnie uratuje wiele, wiele, wiele żyć niewinnych ludzi – odróżniała pociąg seksualny od uczucia. Co prawda musiałam jej uwierzyć na słowo, że Lutan (Jessie Lawrence Fergusson) jest szczytem pociągającej męskości, bo z mojego punktu widzenia tylko się gapił oceniająco, śmiał tubalnie i… hum. Właściwie to nic więcej. Ale jednak pani porucznik przyznaje, że gość jej się podoba, ale kompletnie nie oznacza to, że go kocha i chciałaby od niego czegokolwiek, nie mówiąc już o spędzeniu reszty życia na obcej planecie jako jego żona.

No ale tak wizualnie to Lutan nie był jakiś najgorszy. Niestary, raczej symetryczny, postury okazałej… Może nie mój typ, ale ufam, że mógł się podobać. I owszem, Tasha serwuje nam bardzo fajne, trzeźwe spojrzenie. Wszystkie przelotne kochanki Kirka mogłyby teraz przyjść do niej na seminarium z niebycia głupimi lalkami.

Natomiast Lutan wyraźnie został jej osobą mocno trzepnięty, skoro nie baczył na to, że nie ma ona kompletnie niczego, czym mogłaby podnieść jego stan majątkowy.

Nie no, tam akurat nie chodziło o jej stan majątkowy, tylko o to, że ona – jako walcząca kobieta – mogła jako jedyna sprawić, żeby on odziedziczył majątek pierwszej żony.  Bo najwyraźniej sam był zbytnim cieciem, żeby uśmiercić połowicę jakoś pokątnie a samodzielnie. :D W każdym razie rozumiem to tak, że on nie potrzebował podnoszenia swojego stanu majątkowego – w zupełności wystarczyłby mu spadek po Yareenie.

Bo to, co najciekawsze w planecie Ligon II, zamieszkałej przez humanoidów o zupełnie innym poziomie cywilizacyjnym niż nasi bohaterowie jest to, że choć początkowo wydaje nam się, że kobiety stoją w hierarchii niżej niż mężczyźni (takie wrażenie można odnieść, gdy doradca Lutana, Hagon (Julian Christopher), próbuje pominąć Tashę w procesie przekazywania próbki szczepionki kapitanowi – swoją drogą, sposób w jaki ona tę próbkę sprawdza, zaglądając do pudełka na pół sekundy jest nieco komiczny – jak potem jej obecność jest traktowana jako coś dziwacznego i trudnego do przyjęcia przez niezwykle honorowych gości), to jednak po dotarciu na planetę okazuje się, że to do nich należy prawdziwa władza, bo to one są właścicielkami ziemi, a jeśli odejdą od swego mężczyzny, ziemia bynajmniej nie zostaje przy nim. Mężczyzna jest jedynie strażnikiem ziemi i może z niej korzystać jeśli pozostaje z kobietą w związku małżeńskim. To fakt, iż na USS Enterprise rolę tradycyjnie przypisaną mężczyźnie, pełni kobieta był powodem początkowego spięcia, nie zaś pogarda dla kobiet w ogóle.

I właśnie tu mi się to wszystko jakoś przestało kleić w którymś momencie. Bo na początku było prosto: okej, kobiety posiadają ziemię i wszystkie hajsy, a mężczyźni walczą i niejako w zamian za to korzystają z bogactw kobiet. Ale widzimy, że Tasha bez spocenia się rzuca Hagonem po podłodze Enterprise jak chce. Dalej widzimy, że Yareena tłucze się (tą kretyńską rękawiczką) jak równa z równą z Tashą. I, jak się wydaje, to nie jest jakiś wyjątkowy przypadek – kobiety w tym świecie całe życie trenują walkę, zawsze mając na uwadze, że mogą zostać wyzwane na pojedynek. Wynika mi z tego, że kobiety nie dość, że mają kasę, to jeszcze spokojnie przewyższają mężczyzn, jeśli chodzi o ich wartość bojową. Jaka więc jest rola mężczyzn…? Ewentualnie mogliby być, bo ja wiem, luksusowymi niewolnikami? Sługami? Skąd w odcinku ten dziwny pozór, że oni w ogóle mają jakiekolwiek znaczenie?
Z tego miejsca chyba bardziej mnie przekonuje koncepcja przedstawiona w jednym z późniejszych odcinków (acz nadal pozostaję w tym sezonie!), Angel One. Ale do tego jeszcze wrócimy.

Ogólnie to po tych trzech odcinkach Tasha wyrasta nam na trekową seksbombę. Robi wrażenie na lewo i prawo. Humanoidy i androidy zdają się lecieć na nią ostrym szwungiem, a ja chyba wcale im się nie dziwię ;)

Spoko, oni wszyscy jeszcze nie wiedzą, że nad ranem po upojnej nocy zaczęłaby im opowiadać o swoim trudnym dzieciństwie. xD

W Code of Honor uwagę zwraca też dobór ludzi na misję na planecie – po
Nowa szczęśliwa rodzina - źródło
pierwsze musi się na nią udać kapitan – wyższa konieczność ponieważ posłanie kogokolwiek o niższych kompetencjach gospodarze uznają za uwłaczające (oczywiście komandor Riker nie łyka tego bez protestu). Po drugie gdy kapitan potrzebuje konkretnych faktów wzywa Datę i Geordiego, bo to oni są w stanie najlepiej odpowiedzieć na pytania dotyczące broni używanej do rytualnych pojedynków na Ligon II. To przyjemna odmiana w stosunku do TOSa, gdzie grupa zwiadowcza zdawała się być dobierana na zasadzie widzimisia.

Jakże widzimisia? Na zasadzie „główni bohaterowie + jakiś redshirt na odstrzał”! A tak na serio, to owszem: w ogóle kwestia wysyłanych na obce planety i kosmiczne wraki ludzi jest ogarnięta bez porównania lepiej niż w TOSie. Począwszy od faktu, że kapitan wcale nie musi się znaleźć w takiej drużynie (jak wspomniałaś, tu akurat się znajduje, ale to ma uzasadnienie fabularne).
Ogółem lubię ten odcinek, choć nie jest wolny od głupot. Tak czy owak, ogląda się przyjemnie.



But I warn you. If you get hurt, I'll put you on report, Captain.