The Corbomite Maneuver

tradycyjnie: Ortiz :)
Premiera: 10 listopada 1966
Reżyseria: Joseph Sargent
Scenariusz: Jerry Sohl

A może już starczy tego obijania się, co? Napisałyśmy chyba wszystko, co miałyśmy do napisania, polansowałyśmy się, gdzie można było podłapać parę punktów fejmu – wracamy po przerwie, o!

The Corbomite Maneuver to chyba jeden z moich ulubionych odcinków, choć powód nie jest może szczególnie podniosły: po prostu to jest Epizod Ciętej Riposty. Byłam kupiona już od dialogu Spocka z Baileyem (Anthony Call) na temat gruczołu wydzielającego adrenalinę. Potem Bailey miał wymianę zdań z Kirkiem, no a w końcu przyszła kancelistka, która zaparzyła kawę fazerem. Cała załoga pokazała się od bardzo ludzkiej strony – z jej wadami (kłótliwość czy nerwowość) i zaletami (zdolność do improwizacji nawet w małych sprawach). Do tej pory wyłączność na takie bogactwo psychologiczne miał chyba tylko Kirk. Teraz dowiedzieliśmy się, że inni też mają lepsze i gorsze dni oraz własne pomysły.
Co jeszcze mi się podoba, to że zobaczyliśmy załogę zmęczoną. Nie są tutaj tacy dziarscy i radośni, a kapitan nie jest dobrym wujkiem – wszyscy są zmęczeni, popełniają błędy, a dowódca błędów nie lubi i każe im ćwiczyć. Znów: rzadko coś takiego widać w TOSie.

I to jak im każe ćwiczyć! Toż to totalnie tak bardzo Jack Aubrey i jego ćwiczenia strzeleckie na Sophie <3 (w filmie na Surprise, więc tym więcej podobieństw, aż Siem się zastanawia, czy autor książki tudzież reżyser filmu nie jest fanem TOSa^^).

[Faktycznie! Ani trochę nie skojarzyłam tego z Aubreyem, ale rzeczywiście <3 Nie wiem, czy ma tu sens dopatrywanie się celowych inspiracji, bo to pewnie nie jedyny przypadek, kiedy mamy wymagającego kapitana. Ale podobieństwo jest niezaprzeczalne – w ogóle na dłuższą metę być może można by się pokusić o porównanie kapitanów, ale zostawiam to Tobie, jako że jakoś ciągle nie przeczytałam powieści…]

Choć szczerze nie mam pojęcia, czemu nagle Kirkowi zaczęło przeszkadzać, że ma kancelistkę-kobietę. Od samego początku to były kobiety, a wyrażona przy McCoyu pretensja sprawiała wrażenie, jakby kapitan pierwszy raz na oczy widział Janice.

Nie, to chyba nie to… Znaczy ja tak tego nie odebrałam. Raczej jakby po prostu przegięła z mamuśkowaniem? Albo akurat w tym momencie Jamesa to zirytowało? Bo sytuacja ogólnie nerwowa, a tu jeszcze mu blondyna wyjeżdża z sałatą… No weź, chyba nikt by nie podziękował ;) Zresztą doktor świetnie go podsumował – to takie trochę narzekanie było w typie: „ech baby, z nimi źle, ale bez nich gorzej”.

[Swoją drogą, w trakcie tego narzekania padło coś takiego, że on już ma swoją kobietę – a jej imię jest Enterprise. I strasznie mi się to spodobało, bo ja bardzo uwielbiam tę Kirkową miłość do statku, niemniej stanęły mi przed oczami te wszystkie podrywy, które on uskuteczniał przez cały serial… no i jakoś sobie pomyślałam, że to chyba jednak było trochę na wyrost powiedziane. xD ]

Ach, skoro o McCoyu wspomniałam: na samym początku mamy półnagiego, spoconego Kirka, któremu cycki świecą jak psu jajca <3 Kirka, którego doktor poddaje badaniom. W tym samym czasie Spock ogłasza alarm, co McCoy pozwala sobie zignorować, bo woli dokończyć rzeczone badania. To fajnie pokazuje dwie sprawy: raz – chyba faktycznie mają dużo tych alarmów i najwyraźniej muszą być liczne i faktycznie często zupełnie niepotrzebne, skoro Bones pozwala sobie na komentarz: „Gdybym reagował na każde światełko gadałbym teraz do siebie”. Dwa – McCoy jednak stoi trochę poza tym wszystkim, co się dzieje na Enterprise. Alarmy, obcy, jakieś świecące sześciany – to go nie dotyczy. On ma badać pacjentów i leczyć rannych. Jest doktorem, a nie… no właśnie. Podoba mi się konsekwencja w tej postaci. Uwielbiam go właśnie za bycie lekarzem na cały zycher i za to, że swoje zajęcie uważa za najważniejsze.

Co mnie w tym odcinku uderzyło, to krytyka religii. Balock zakłada, że ludzie mają bóstwa i daje im dziesięć minut, żeby się z nimi pogodzili – tymczasem Federacja wyrosła z religii. Nie tracą czasu na modły, tylko negocjują, kombinują. Gdyby byli pobożni, może faktycznie źle by się dla nich skończyło to spotkanie? Ale im bóstwa nie zaprzątają głów. Ludzie w XXIII w. wiedzą, że największym zagrożeniem jest własny strach i wiedzą, że nie wolno mu się poddawać.

Niemniej jest coś, czego nie rozumiem: Bailey. I podejście innych do Baileya. Szczerze mówiąc, w ogóle nie wiem, jak ten facet skończył Akademię i dostał przydział na Enterprise. Jest zwyczajnie niekompetentnym, nieogarniętym chłopaczkiem. Kiedy tylko spotykają coś niezwykłego, on jest cały sparaliżowany – a przecież to podstawa, żeby, mimo osłupienia, wciąż miał zdolność wykonywania rozkazów. Powtarza się, że Kirk zobaczył w Baileyu siebie sprzed jedenastu lat i dlatego go za szybko awansował – ale tu nie chodzi o awans. Bailey nie powinien był opuścić Akademii z takimi brakami. Chyba czegoś tam uczą, prawda? Nie wierzę, że nie miewają symulacji, staży i tego typu zajęć, które by przygotowały na spotkanie obcej cywilizacji. Przecież tym się zajmuje Gwiezdna Flota – spotykaniem obcych cywilizacji! Jak to możliwe, że za sterami Enterprise siedzi taka sierota?

No OK. Ogarniam, że zachowanie Baileya na samym początku była może nieodpowiednia dla kogoś na takim stanowisku, nawet jeśli młodego i za wcześnie awansowanego. Stres nie powinien go tak zżerać. Jednak nie jestem w stanie przestać myśleć o nim jako o jedynym normalnie reagującym człowieku na pokładzie Enterprise, w chwili gdy pojawia się groźba (dosłowna wszak). Oto „obcy” nadaje do wszystkich zakamarków statku komunikat, że „no cześć, macie dziesięć minut na pogodzenie się z waszymi bogami, a potem adieu!” i nikt, ale to nikt się tym nie przejmuje. Tak to wygląda, gdy po oświadczeniu doktora, iż wiadomość słychać na każdym pokładzie, kamera nam te pokłady pokazuje. Wszyscy uskuteczniają ten sam powolny spacerek do obowiązków, bądź przyjemności, co zwykle. I OK., nie mają potrzeby godzenia się z bogami, ale może na przykład mają potrzebę pożegnania się ze sobą nawzajem? Jakieś ostatnie słowa, nieco żalu, że to już? A może to przejaw zaufania totalnego do kapitana? To ostatnie jestem w stanie kupić (zwłaszcza, że McCoy cudownie wprost prezentuje ten właśnie typ myślenia – on bierze się już za rozwiązywanie problemów, które istotne w tej chwili totalnie nie są <3).  Ale i tak Bailey z jego teatralnymi gestami, wyrażającymi strach, żal, wściekłość na sytuację, z której najwyraźniej nie ma wyjścia, wydaje mi się bliższy niż którykolwiek z innych załogantów USS Enterprise. Ja bym panikowała *wchodzi do torby*

I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Kirk też to widział – i że opchnął go Balockowi (Clint Howard, Walker Edmiston) właśnie na zasadzie „u nas by tylko przeszkadzał, wcisnę go obcemu i będzie po kłopocie”. Jestem całkowicie przekonana, że James jest cwańszy, niż nam wszystkim się wydaje.

Sam Balock zaś… cóż – fajnie zrobiona podpucha. Nawet trudno się czepiać, że istota, którą zobaczyli na ekranie, wyglądała jak kukła. Dziecko zdubbingowane przerażająco, ale ciekawy pomysł. Nie jest to najbardziej porywająca wizja obcych, na jaką stać Star Treka, ale i tak jest ciekawie. No i intryguje, czym jest wspomniana w odcinku Pierwsza Federacja.

A ja muszę dodać od siebie, że po wpisie do dziennika pokładowego „pochodzenie i zamiary sześcianu pozostają nieznane” się autentycznie popłakałam ze śmiechu *sięga po drugą torbę* Swoją drogą, rozwalili go w drobny mak i ja wiem, że zagrożenie i w ogóle, lecz kiedy potem padło hasło „Statek Zjednoczonej Ziemi przesyła pozdrowienia” a jeszcze potem Kirk tłumaczył Balockowi, że Ziemianie są pokojowo nastawieni, to jakoś sobie pomyślałam, że po tej anihilacji kostki to są słabo wiarygodni… No i tak prawie na koniec: co za potęga z tej rasy Balocka! Dotarło do mnie, jak on szybko pozbierał i przede wszystkim przeanalizował wszelkie dane, że był w stanie w nich rzucić ziemskimi jednostkami czasu, ot tak, raz-dwa. Jest się czego bać w tych kosmosach!

[Bah, że jest się czego bać, to nam Star Trek pokaże jeszcze nie raz. Ale owszem, Balock, niepozorny gówniarz, jest niepokojący. Ale przy tej okazji nie mogę nie wspomnieć, że mnie załamało, kiedy poczęstował ich jakimś napitkiem, a tamci bez żadnych wątów wzięli i wypili… znaczy ej: ok., zakładamy, że Balock nie ma złych zamiarów. Wciąż jednak pozostaje kwestia chociażby różnic biologicznych. Może to, co dla Balocka jest smaczne i zdrowe, zabije Kirka i jego ludzi na miejscu? C’mon, spotykają obcą formę życia i pierwsze co robią, to piją jego drinki? To takie… takie… startrekowe. :D ]

A Uhurze ładniej w czerwonym, o.

A tu nie sposób się nie zgodzić!




– Nie podniosłem głosu ze strachu. Po prostu jako człowiek mam gruczoł wydzielający adrenalinę.

– Brał pan pod uwagę jego usunięcie?