The Bonding

(źródło)
Premiera: 23 października 1989
Reżyseria: Winrich Kolbe
Scenariusz: Ronald D. Moore

Hah, no i mamy jeden z tych odcinków, które naprawdę lubię. Co zresztą nie dziwi za bardzo, bo stoją za nim niezłe nazwiska, odpowiedzialne za sporo dobrych epizodów.
Dostajemy raczej kameralną historię, bez wielkiej polityki, konfliktów i piu-piu w kosmosach. Taką wręcz intymną. I tak naprawdę pozbawioną antagonisty, bo przecież absolutnie wszyscy chcą tylko pomóc Jeremy’emu (Gabriel Damon), nawet jeśli początkowo pojawiają się pewne problemy z komunikacją.
W odcinku kotłuje się sporo różnorodnych emocji, mniej lub bardziej związanych ze śmiercią Marli Aster (Susan Powell). Przede wszystkim więc, jest wspomniany już Jeremy – syn zmarłej, który parę lat wcześniej stracił ojca. Pomijając fakt, że wygląda jak mały naziolek (nie no, serio, ten gładki zaczes, zacięty wyraz na ślicznej buźce, elegancki przyodziewek… jakoś tak mi się skojarzył, no), chłopiec ma dużo na głowie: nagle został zupełnie sam pośród obcych ludzi. W dodatku kręci się w pobliżu osoba, którą przecież łatwo obwinić za śmierć matki, czyli dowodzący zwiadem Worf. W dodatku Jeremy’emu robi mindfucka jakaś obca forma życia, która pojawia się ni stąd ni zowąd pod postacią zmarłej matki i chce zabrać dzieciaka na powierzchnię planety. Mam wrażenie, że Jeremy tak naprawdę ani przez moment nie wierzył, że to naprawdę Marla. To znaczy – nie był o tym tak dogłębnie przekonany. Wiedział, że coś jest nie halo, ale po prostu postanowił grać w tę grę, bo to było przyjemniejsze niż zmaganie się z tak ogromną stratą.
Może nadinterpretuję, a w rzeczywistości chodzi tylko o to, że Gabriel Damon nie jest najlepszym aktorem. Ale ani razu nie widziałam na jego twarzy radości z ponownego połączenia z matką, czy zaskoczenia, że żyje. Właściwie cały czas miał zacięty, ponury wyraz twarzy – co było zrozumiałe na początku, ale w kontekście cudownego połączenia z matką robi się podejrzane.

(źródło)
O ile wątek chłopca był dość oczywisty, o tyle ciekawsze dla mnie były przypadki innych członków załogi.
Przede wszystkim: Worf. Z Worfem to dość ciekawy przypadek, bo jako Klingon podchodzi do tematu śmierci w odmienny niż ludzie sposób. Nie opłakuje, bah, nie odczuwa żalu. Dla niego śmierć Marli była dobrą śmiercią. A jednocześnie sam nie czuje się dobrze z tym, że jako dowódca nie zdołał ochronić swoich ludzi. To dużo emocji jak na chłodną, klingońską naturę. I podobało mi się, że koniec końców to właśnie ta natura zdoła przybliżyć się do Jeremy’ego, a nie rzewliwe i delikatne podejście wszystkich innych, którzy próbowali pocieszać, ale za bardzo to nic nie dawało.
Podobał mi się też wątek Wesleya. To znaczy nie podobał, ale w takim dobrym sensie. No bo Wesley został potraktowany po prostu słabo. Powiedziano mu po prostu: „Jeremy jest smutny, opowiedz mu o śmierci swojego ojca, może go to pocieszy”. I nikomu nie przyszło do głowy, że młody Crusher może nie chcieć o tym rozmawiać? Jasne, jakiś prawie obcy chłopiec został sierotą i to jest smutne, na pewno. Ale to jeszcze nie znaczy, że człowiek chciałby się obnażać przed tym chłopcem z szalenie przecież osobistych kwestii. I stało się to, co w sumie należało przewidzieć: do Wesleya wróciły wszystkie myśli i emocje związane ze śmiercią jego ojca. Taak, taak, że niby wreszcie wyrzucił z siebie tłumiony dotychczas gniew i to była taka oczyszczająca scena, ale jednak trochę tego nie kupuję. Nie widzę niczego fajnego w rozdrapywaniu starych ran.

Zgadzam się, że Wesleya potraktowali paskudnie. Nie wiem, co to miało pokazać? Że wszyscy uważają go za super dojrzałego chłopaka, który ze wszystkim sobie radzi od strzału? Natomiast rozdrapywanie ran nie jest fajne, ale często daje zaskakująco dobre efekty. Owszem, stan emocjonalny Wesa (jak mnóstwo innych rzeczy w czterdziestopięciominutowych odcinkach) jest potraktowany po łebkach, a całe to katharsis przebiega zaskakująco szybko. Ale właśnie – to tylko odcinek serialu, gdzie musiało się znaleźć miejsce na wiele innych szczegółów dotyczących przeżyć Jeremy’ego i jego łączności z Worfem. I ja nie mam problemów z kupieniem tego. Wes miał zresztą całkiem sporo szczęścia – osoba odpowiedzialna była pod ręką, żyje, itd. Czasem z tak trudnymi tematami trzeba sobie radzić bez wyrzucenia emocji tak dosłownie, pod właściwym adresem. Oczywiście, tu sytuacji dodaje pikanterii fakt, że to Picard, bardzo ważna dla Wesa osoba jest osobą odpowiedzialną. Wyobrażam sobie, jak musiał dusić w sobie ten gniew, pretensję i słuszny żal. Bo przecież kapitan to osoba niezwykle znacząca. Trudno sobie pozwolić na uwierzenie, że można się na nią zezłościć, zwłaszcza jeśli przecież (jak Wesley) tak bardzo się ją podziwia.

(źródło)
Niemniej to, co podobało mi się najbardziej, to wisząca nad tym wszystkim idea, z którą spotykamy się w Star Treku nie pierwszy już raz: lepsza jest gorzka i trudna prawda czy szczęśliwa egzystencja w fałszu? Jeśli ktoś by mnie pytał, This Side of Paradise z Oryginalnej Serii pokazała ten dylemat trochę lepiej, bo zakończenie odcinka prowokowało do refleksji, zamiast jednoznacznie klepnąć, że tak, ból jest cacy, spadać ze szczęściem. Podobną myśl mieliśmy w The Apple, I, Mudd, przed tego typu dylematem stanęli również kapitanowie uwięzieni w Nexusie w Pokoleniach. A zresztą, nawet w The Final Frontier ocieramy się o ten temat, kiedy Sybok chce odebrać Kirkowi jego ból.
Tutaj znów mamy oczywiście puentę, że prawdziwe życie jest trudne i bolesne, ale jest prawdziwe, więc trzeba się go trzymać. Ja sama nie wiem, czy naprawdę Jeremy’emu działaby się krzywda, gdyby poszedł z iluzją Marli. Patrząc na możliwości, jakie miała ta forma życia, pewnie dałaby radę sfabrykować dla chłopca i przestrzenie, gdzie mógłby spędzać czas, i nauczycieli, i nawet iluzoryczną partnerkę życiową. Dzieciak mógłby się rozwijać i realizować.
Na szczęście odcinek wie to za mnie.

Jakoś tego nie widzę. To znaczy widzę. Widzę całkiem fajny serial oparty na tym, że dorosły Jeremy ogarnia, że całe jego otoczenie to fikcja. Nie widzę natomiast, żeby to się a) dało ukryć na zawsze zawsze (jeśli Jeremy kupił, że faktycznie wróciła do niego mama, a cała reszta robi go w trąbkę) b) dało jakoś spektakularnie długo ciągnąć z iluzją zamiast rzeczywistości (jeśli Jeremy pokapował, że to nie mama, a jakaś obca forma życia). I w obu wersjach ten nieistniejący serial mógłby być fajny.



– I cannot seek revenge against an enemy who has turned to dust centuries ago. Her death was senseless. The last victim of a forgotten war.

Who Watches the Watchers

Autor: Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 14 października 1989
Reżyseria: Robert Wiemer
Scenariusz: Richard Manning, Hans Beimler

OK, jak dla mnie zaczyna się z grubej rury, bo tytułem. Wiem skąd pochodzi oryginał, ale dla mnie to zawsze będzie cytat ze Strażników, najlepszego komiksu łamane przez filmu o superbohaterach ever. I ten tytuł polski tłumacz radośnie sobie przerabia na „Obserwatorów”, całkowicie olewając moc oryginału, jak zwykle idealnie wpasowanego w fabułę. Jak bardzo jest to ujowe?

Oto Enterprise zostaje wezwany na pomoc do trzyosobowej grupy badaczy, którzy schowani za holograficzną skałą obserwują rasę typu wolkańskiego, która rozwojowo dotarła na razie do epoki brązu. Trzej naukowcy siedzą sobie w schowku aż tu nagle psuje im się reaktor. Zasłona spada, mamy iskry, dym i wyładowania, mamy rannych, a do tego dwoje Mintakan – Liko (Ray Wise) i jego córka Oji (Pamela Adlon) widzi to wszystko [taaak, taaak, znamy ten schemat. Cóż, i tak wyszło lepiej niż w Star Trek Insurrection…] i pcha się bliżej zamiast uciekać. Co złego może się stać? [a to akurat rozumiem – są ciekawi. Okej, szanuję ciekawość. Natomiast trochę nie przemówiło do mnie to, że kiedy Liko spadł ze skały, Oji – po początkowym podbiegnięciu do niego – natychmiast spitoliła na bezpieczną odległość, bez prób odciągnięcia ojca czy coś. Kaman, chyba był jej bliski, no nie? I tak po prostu go porzuciła w obliczu niebezpieczeństwa?] Oczywiście – problem Pierwszej Dyrektywy, niezmiennie obowiązującej wszędzie tam, gdzie pojawia się Federacja. Liko zostaje poważnie ranny i doktor Crusher decyduje się zabrać go do ambulatorium Enterprise. Sprawę ma załatwić zabieg wymazania pamięci krótkotrwałej, opracowany przez doktor Pulaski, ale coś idzie nie tak. Czy to inna wolkańska fizjologia, czy niedostatek umiejętności Beverly, grunt, że Liko nie tylko pamięta wszystko, co go spotkało i czego był świadkiem, ale też zapamiętuje sobie kapitana Picarda jako osobę o boskich przymiotach. Wszak na polecenie Picarda przywrócono go do żywych.

Ten niewielki epizod wystarcza, żeby wśród logicznie myślących pre-Wolkan pojawił się powrót do dawnych wierzeń. Wierzeń we wszechmocnego Opiekuna, który może wszystko – nagradzać, karać, rządzić życiem i śmiercią swych dzieci wedle widzimisię. Tempo zmiany jest niesamowite. Na pokładzie Enterprise ocalały antropolog roztacza przed kapitanem wizję wojen religijnych, do których wkrótce dojdzie. Przyznam, że w tym momencie odrobinę parsknęłam. [no dobra, to było ogólnie głupie. No po prostu głupie, nie umiem tego inaczej określić. Nagle cała cywilizacja odpala sobie przełącznik, że puff, teraz w coś wierzymy. Bo spotkali jakąś istotę, która przewyższała ich pod względem technologii… serio? Znaczy okej, ale w takim razie rozumiem, że ci protowolkanie byli dużo, dużo bardziej prymitywni niż się zdawało na pierwszy rzut oka. A przecież zostali nabudowani jako rozsądni i logicznie myślący, pokojowo nastawieni i tak dalej… Acz, nie przeczę, wizja Picarda-Overseera bawi.] Tymczasem na planecie ląduje zwiad w postaci ucharakteryzowanych na miejscowych Troi i Rikera. Szukają oni trzeciego z antropologów, który zaginął gdzieś w jaskiniach podczas awarii. Niestety szybciej znajdują go Mintakanie, a Liko, który słyszał zdecydowanie za dużo, wyjaśnia, że to Palmer, którego szuka Picard. Starania Troi i Rikera, by uwolnić nieszczęsnego naukowca nie przynoszą rezultatów, Riker wpada więc na genialny pomysł ucieczki z nieprzytomnym mężczyzną przewieszonym przez ramię i w końcu się teleportuje. Troi staje się zakładniczką. Liko wpada na kolejny genialny pomysł – teraz Picard będzie wkurzony, a grzmoty są na to jasnym dowodem. Należy więc coś zrobić. Co? Oczywiście „skrzywdzić” Troi. Najlepiej strzelając do niej z łuku z bliskiej odległości. Przychodzi mi do głowy, że ten łuk to taki dowód, że zabijanie jest dla Mintakan obce. Liko nie próbuje skręcić Troi karku, udusić ją, czy po prostu wbić jej nóż w serce czy gardło. Celuje do niej z łuku, podczas gdy obok stoi jego córka. Zaprawdę niewiele wystarczy, by istoty rozumnie swój rozum straciły.

Na szczęście wśród Mintakan mamy też rozsądne osoby. Do takich należy Nuria (Kathryn Leigh Scott), przywódczyni wioski. Z nią postanawia porozmawiać wszechmocny Picard i w tym celu porywa ją teleporterem na Enterprise. Nie zabiera natomiast z wioski zagrożonej Troi. I to jest moim zdaniem najsłabszy punkt tego odcinka.

Myślę, że tutaj zadziałał ten sam mechanizm co w Justice: owszem, Picard mógł rozkazać teleportować Troi. Ale –­ nie chciał. Bo zależało mu, żeby tubylcy (no w każdym razie Nuria) sami ogarnęli umysłami temat i żeby wypuścili członka załogi Enterprise z własnej woli. Picard to człowiek, który nie wykorzystuje przewagi. I ja to też szanuję, chociaż faktem jest, że nie raz dzięki temu mocno utrudnił sobie i innym życie.

Ale ona była o włos od śmierci… mieli ją cały czas na podsłuchu… nie, nie kupuję, że kapitan chciał aby się sami zdecydowali. Ogarniam, że nie od razu, ale gdy napięcie rosło, to zachowanie kapitana było jednak po prostu (tak, znów to słowo) głupie.

Na pokładzie Picard stara się wytłumaczyć Nurii, że jest tylko człowiekiem. Jednak dopiero śmierć antropolożki, której świadkiem staje się Nuria, przekonuje kobietę, że faktycznie Picard to istota tak samo śmiertelna i zwyczajna jak ona sama, choć zdecydowanie bardziej zaawansowana rozwojowo. To smutne, że medycyna 24. wieku musiała skapitulować, aby Nuria dała się przekonać. Śmierć nieszczęsnej atropolożki była niezbędna dla fabuły.

Odcinek oglądało mi się bardzo przyjemnie. Lubię postawę Picarda, Riker wniósł nieco elementu komicznego (choć nie jestem przekonana, czy było to zgodne z zamierzeniami twórców). Rola Troi była cokolwiek dziwna. Myślę, że głównie miała pokazać Rikerowi, że jego miejsce jest z tyłu. Z drugiej strony – on fantastycznie reaguje na takie docinki z jej strony. Zasadniczo nie wygląda na przejętego i sława mu za to.

Mnie natomiast fascynuje, dlaczego Nuria ma ześrubowane ze sobą warkocze… no okej, może nie ześrubowane, niemniej to wielce intrygująca fryzura. I wydaje mi się, że trochę niepraktyczna. Wyobraź sobie teraz, że ta dziewczyna tańczy – wiesz, jak Helena w Ogniem i mieczem. Kumasz, jak bardzo powybijałaby zęby sobie i Skrzetuskiemu?



– If you believe I am all-powerful, then you cannot hurt me. If, however, I am telling the truth, and I am mortal... you will kill me. But if the only proof you will believe is my death... then shoot.

The Survivors

tradycyjnie: Juan Ortiz
(źródło)

Premiera: 9 października 1989
Reżyseria: Les Landau
Scenariusz: Michael Wagner

Całkiem szczerze: mimo rozmaitych mniejszych i większych głupotek, które pojawiły się w tym odcinku, ja go naprawdę lubię. Nazwisko Michaela Wagnera zaczyna się umacniać w moim prywatnym rankingu, podobnie jak Les Landau – nic dziwnego, swoją drogą, że współpraca tego ostatniego ze Star Trekiem była tak długa i zaowocowała tyloma odcinkami. Gościu po prostu miał do tego dryg.

Odcinek jest i nieco zaskakujący, i stawiający pytania – czyli tak jak lubię. No bo raz, że tożsamość Kevina Uxbridge’a (John Anderson) przez długi czas pozostaje tajemnicą, podobnie jak Rishon (Anne Haney). Plot twist, choć do pewnego stopnia się go spodziewałam, zdołał mnie zaskoczyć.

Tak, podzielam zaskoczenie. Niby wiedziałam, że jeśli na całej planecie mamy tylko jeden niewypalony piksel to musi to znaczyć COŚ konkretnego i na sto procent nie żadną kolaborację, ale jednak moc Kevina była tak napakowana, że nie zdołałam sama z siebie pójść w tę stronę jeśli chodzi o rozwiązanie. W sumie przywołał mi na myśl Dr Manhattana. I supermocą, i niechęcią do przemocy i nawet kwestią uczuciową, bo choć była inna to jednak równie przejmująca.

Ale bardziej od zaskoczenia cenię w tym odcinku problem.
No bo mamy coś w rodzaju kosmicznego kwakra – typa, dla którego zasadą numer jeden i najwyższym priorytetem jest to, żeby nie zabijać. I ten typ jednocześnie dźwiga najokropniejsze brzemię, jakie można sobie wyobrazić: popełnił zbrodnię, dla której człowiek nawet nie ma adekwatnego systemu karnego. Z jeszcze innej strony: naprawdę trudno potępiać Kevina. Kiedy pozna się jego historię, nagle okazuje się, że to wszystko jest bardziej skomplikowane.
Prawdę mówiąc, na chwilę obecną nie wiem, co o tym wszystkim myśleć. Najpierw – w imię swojego totalnego pacyfizmu – Kevin pozwala na śmierć tysięcy ludzi. A potem i tak zaprzepaszcza całą tę wstrzemięźliwość, mordując miliardy w imię zemsty. Można powiedzieć, że położył sprawę na całej linii – ale z drugiej strony, czy w jego sytuacji wielu nie zrobiłoby tego samego? Nie każdy urodził się wojownikiem, a w sprzeciwianiu się przemocy zasadniczo nie ma nic złego. Chyba. A może jest? Może odcinek wskazuje nam na prosty fakt, że wyrzekanie się przemocy jest jednak głupie i nielogiczne, a cały sekret polega na tym, żeby umieć wyważyć, kiedy się do niej uciekać? W końcu nawet Picard, choć zasadniczo nastawiony na dyplomację i pokojową eksploracje kosmosów, od czasu do czasu ucieka się do użycia siły. To jeszcze nie czyni z niego złego człowieka.
No i ta zemsta… Tak, Kevin ewidentnie przeholował. Ale trudno mi go obwiniać, skoro tylko spróbuję wyobrazić sobie skalę jego bólu. Na jego miejscu, mając taką moc, jest wielce prawdopodobne, że zrobiłabym tak samo.
To ładny odcinek. Spójny, przekonujący i pozostający w pamięci.

Kiedy myślę o skali zemsty Kevina, przychodzi mi do głowy, że może właśnie dlatego wyrzekł się przemocy. Kiedy masz tak wielkie możliwości, kiedy nie stanowi dla Ciebie trudności dokonanie ksenocydu, jedynym sposobem jest niepoddawanie się negatywnym uczuciom, odrzucenie przemocy w całości. Niezależnie od tego w jakim celu jej użyjesz, zawsze może się stać tak, że porwany emocjami w dobrej wierze przekroczysz jakąś granicę zza której nie ma powrotu.

Riker w pigułce (źródło)
Nie znaczy to oczywiście, że jest wolny od mankamentów. Przede wszystkim, zastanawiają mnie zwiady wysyłane na obce planety. Jasne, w TOSie śmiejemy się, że kapitan zawsze bierze ze sobą parę redshirtów na wybicie. Ale prawdę mówiąc, tutaj mi tego brakowało. No bo na planecie ląduje pierwszy oficer, wypasiony i jedyny w swoim rodzaju android, doradca, główny mechanik i główny lekarz. Czyli sami najważniejsi, niezastąpieni członkowie załogi. Serio, nikogo to nie niepokoi? To znaczy owszem, jakośtam doceniam, że nie ma wśród nich kapitana (początkowo), ale naprawdę uznali, że nie trzeba im chociaż jednego czy dwóch ludzi z ochrony?
Inna sprawa, że pułapka, w którą wpada Riker, budzi we mnie pytanie, jak to w ogóle możliwe, że Federacja przetrwała [trudny do zapomnienia widok, komandor wiszący głową w dół i majtający wolną nogą…]. Nasz wspaniały pierwszy oficer wlazł jak krowa w szkodę. Ja wiem, że smęcę sporo na jego niekompetencję, ale nic na to nie poradzę: on po prostu taki jest.
Co mnie jeszcze zaskoczyło? Że Picard z jakiegoś – niepojętego dla mnie – powodu nie powiedział załodze, jaką ma teorię na temat Kevina i Rishon, ani nie zdradził swojego planu. To znaczy miało to pewien urok, bo ładnie udało się przy tej okazji pokazać, że załoga Enterprise stuprocentowo ufa swojemu kapitanowi i nawet jeśli nie wie za bardzo, o co chodzi, to i tak będzie wykonywać jego polecenia. To fajnie eksponuje więzi łączące bohaterów. Niemniej sam fakt tego ukrywania się ze swoimi pomysłami przez Picarda pozostaje dla mnie niezrozumiały. Czy tak powinien robić dowódca? „coś wiem, ale wam nie powiem”? Nawet pierwszemu oficerowi? (a może Picard wie, że Riker się do niczego nie nadaje i nie warto mu o czymkolwiek mówić…).

A ja sobie tak myślę, że może on wcale nie był pewny swego i w jakiś sposób było mu głupio rzucać pomysłami, które jemu samemu się wydawały mało prawdopodobne? Wiem, wiem. Nadinterpretuję. I to dlatego, że mnie też zachowanie Picarda wydaje się w tym punkcie dziwaczne.

Prawda, nie był pewny swego. Nawet chyba całkiem na głos to przyznał. Ale wobec tego tym bardziej powinien skonsultować się ze swoimi oficerami, w końcu po to oni są. Czy to by nie było logiczne, profesjonalne zachowanie? Ech, kapitanie Picard…

Rozpacz doradcy Troi. Objawia się głównie
w zmierzwionej grzywce (źródło)
Jakbym miała o czymś jeszcze pisać, to byłaby to scena z Datą oglądającym pozytywkę. Ładna scena, nawet dość emocjonalna, bo nasz futurystyczny Pinokio zdawał się autentycznie poruszony starociem z półki Rishon. Po takiej zajawce, spodziewałam się jakiegoś rozwinięcia tego w oddzielny wątek – i nieco mnie rozczarowało, że nic takiego nie miało miejsca, a ta scena jest w gruncie rzeczy zupełnie oderwana od czegokolwiek.

Inna sprawa, skoro już wspomniałam o rzeczach, które wywołały nadzieję na ciąg dalszy, który nigdy nie nadszedł: jestem ogromnie zainteresowana husnockami. Wiemy o nich tylko tyle, że byli wojowniczym gatunkiem o podłych charakterach. Czy przypominali Klingonów? A może bardziej Romulan? Czy też byli zupełnie inni? Nie wiemy nawet, czy mowa o humanoidach. Miliardy istnień, które w mgnieniu oka wyparowały i oto nie było już żadnego husnocka we wszechświecie. Dziwne, poruszające i ja bardzo chciałabym wiedzieć o nich coś więcej.

Aha: doradca Troi tym razem miała kapitalne wdzianko. [i ból głowy od tej swojej empatii…]

Lubię ten odcinek bardzo. Wciąga i – jakkolwiek banalnie to brzmi – skłania do refleksji. Jak dla mnie to jeden z lepszych epizodów Następnego Pokolenia.



– Good tea. Nice house.

The Ensings of Command

Autor: Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 30 września 1989
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Melinda M. Snodgrass

Dzisiejszy odcinek trzyma w napięciu. Niby wiem, że nie może się wydarzyć nic ekstremalnie złego – nie na moich oczach, skoro już wiem, że USS Enterprise ratuje zagubioną kolonię, to uratowana być musi – ale jednak upór kolonistów, ich niezrozumienie dla niebezpieczeństwa, połączona z bezradnością Daty i niewzruszonością Sheliak powodują, że do samego końca jestem ciekawa, jak się to wszystko skończy.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić to miałam wrażenie, że w związku z promieniowaniem na Tau Cygna V, ciężko z czymkolwiek – nie potrafili przeskanować planety, nie odbierali żadnych sygnałów. Tymczasem Data kontaktował się bez problemu, jeśli było do konieczne, żeby w ogóle pchnąć akcję na przód, ale już kiedy miał poważny problem i wyraźnie brakowało mu ludzkiego spojrzenia na sprawę, o kontakcie w ogóle nie pomyślał, jakby go nie było. To zresztą był odcinek skrojony pod Datę. Na Tau Cygna V został wysłany samotnie, bo tylko on mógł sobie poradzić ze szkodliwym dla ludzi promieniowaniem. Jak radzili sobie przypadkowi koloniści? Doktor Crusher, wykorzystana do początkowej ekspozycji (ktoś w końcu musiał zadawać pytania, gdy kapitan ze swoim pierwszym przerzucali się oczywistymi dla nich informacjami) podała możliwy sposób i sprawę zamknięto. Całkiem zgrabnie stworzono w tym wstępie możliwość istnienia nikomu nie znanej kolonii na planecie należącej do innej cywilizacji. Bo tak chyba należy określić Korporację Sheliak. Zastanawia mnie ich uprzejmość – mogli zapewne nic nie mówić Federacji i pozbyć się robactwa – jak raczyli byli określać ludzi – z powierzchni swojej planety. Być może któryś z punktów traktatu mówił o tym, że taką informację trzeba podać. Sheliak podchodzili do każdego słowa w tym traktacie śmiertelnie poważnie, więc to mógłby być powód tego, że w ogóle kłopotali Federację. Federację, która jest zdumiona. Nie powinno tam wszak być ludzi. Nikt tam nigdy nie leciał, nikt nie mógłby przeżyć.  Jak stwierdza komandor Riker wszystko czego można się spodziewać to kilkunastu załogantów promu zwiadowczego. Tymczasem nic z tego: rozbił się tam statek lecący gdzie indziej, rozbił się dawno, a na tej planecie nikt go nie szukał, bo wszak trująca. I mamy 15253 osoby do ewakuacji, które wcale ewakuować się nie chcą. Przetrwali na niegościnnej planecie, wyrwali jej teren, stworzyli miasto, które udoskonalają. Przywódca kolonistów, Gosheven (Grainger Hines [acz nie tylko Hines. Nie miałaś wrażenia, oglądając, że coś jest nie halo z dźwiękiem, jakby Gosheven był dubbingowany? Bo ja miałam. Po seansie sprawdziłam: tak, był dubbingowany. Nie wiadomo tylko przez kogo]), choć zachowuje się jak gimnazjalista, gdy pojawia się Data a i jego późniejszy upór nie kojarzy się z dojrzałym człowiekiem, to jednak ma pewien urok zdobywcy Dzikiego Zachodu, który nie zamierza zostawiać swego gospodarstwa na pastwę bandytów, mimo że przewaga tych ostatnich jest miażdżąca.
Ale co pani...? (źródło)


I jak w obliczu takich nielogicznych, opartych jedynie na emocjach, decyzji ma się odnaleźć trzeźwo myślący android? Data potrzebuje wsparcia i otrzymuje je w postaci młodej fascynatki robotyki, Ard’rian McKenzie (Eileen Seeley). Dziewczyna jest zafascynowana sztucznym człowiekiem i daje mu lekcję z ludzkich zachowań. Jednak ostateczne zwycięstwo i tak należy do Daty. Okazuje się bowiem, iż wystarczy prosta demonstracja działania fazera (przystosowanego przez Datę do działania w niesprzyjającym promieniowaniu planety), by wszyscy – nawet uparty Gosheven – zrozumieli, że tu nie ma nad czym debatować, tu trzeba spierniczać.

Miałam pewien problem z tym głównym konfliktem odcinka. Tak jak napisałaś: Gosheven zachowuje się jak dzieciak. To właściwie straszne, że ktoś taki został przywódcą kolonii, bo ewidentnie na przywódcę się nie nadaje. No bo co? Ze względu na własny upór i jakąś taką głupią dumę pozwoli wyrżnąć w pień całą kolonię?
Zresztą, bądźmy szczerzy: w skali cywilizacyjnej takie 90 lat to jest tyle co nic. Dwa, trzy pokolenia? To nie jest jeszcze dziedzictwo, którego nie dałoby się odtworzyć w nowym miejscu. Zwłaszcza że koloniści – z Goshevenem włącznie – mają świadomość tego, że ich obecność na Tau Cygna V to dzieło przypadku. Nie rozumiem, dlaczego oni nie rozumieją, że wskutek tego przypadku trafili na planetę, która do kogoś już należy i nie mogą ot tak sobie tu zostać.
Star Trek nie raz podejmował kwestię przymusowych przesiedleń i wypierania jednej cywilizacji przez drugą. To nie dziwi aż tak, jeśli się weźmie pod uwagę historię Stanów Zjednoczonych. Bah, w epizodzie Journey’s End całkiem dosłownie będziemy mieć do czynienia z potomkami rdzennych Amerykanów. Nazbyt często jednak to tak naprawdę nie jest trudne starcie dwóch racji, a bardziej przypomina cackanie się z rozwydrzonymi dzieciarami (tylko trochę piję tu do pełnometrażowego ST: Insurrection), którzy nie mają żadnego argumentu poza „nie, bo nie, bo nie chcę” i tupnięciem nóżką. I tak, wiem, że mówią tam o grobach ojców, którzy zginęli i zostali pochowani na tej planecie. Nie rusza mnie to z prostej przyczyny: uważam, że
Fajnie mieć wszystko pod ręką (źródło)
w tych realiach nie byłoby żadną niemożliwością przetransportowanie nie tylko kolonistów, ale i  fragmentów planety – tych, do których koloniści mieli szczególny sentyment. Ot, choćby właśnie cmentarza. Czy drzewa, na którym w dzieciństwie huśtał się jakiś mały kolonista. Czy studni, do której koloniści wrzucali swoje… nie wiem, kolonijne grosiki.
Tak, pojawia się kwestia tego, że upór Goshevena jest związany z tym, że Data jest androidem. Hm. No dobrze. Widzę to tak: Data kontaktuje się z kapitanem i mówi, że ponieważ jest anroidem, szef kolonii mu nie ufa. Następnie w prom pakuje się negocjator z krwi i kości w – głupi pomysł – skafandrze ochronnym? I rozmowy trwają.
Okej, żeby już nie przedłużać: w żadnym razie nie umiem sympatyzować z Goshevenem i tymi kolonistami, którzy go popierali. A wydaje mi się, że on nie został napisany jako antagonista, tylko jako postać taka trochę tragiczna, rozdarta. Po prostu mam wrażenie, że to nie do końca wypaliło.

Poza tym: podobają mi się Sheliakowie. Nie w takim sensie, że są sympatyczni, tylko podoba mi się idea super konkretnych istot, takich absolutnie pod linijkę. Oni nie są źli. Ich chęć wytępienia ludzi z Tau Cygna V nie wynika ze złośliwości czy okrucieństwa. Po prostu to ich planeta i zgodnie z prawem nie miało tam być żadnych ludzi. Jak się zastanowić, 15 tys. ludzi na całej planecie to nie jest liczba, która by realnie przeszkadzała Sheliakom. Mogliby się nawet przez całe dekady nie spotkać (chyba że to bardzo malutka planeta…?). Ale prawo jest prawem. I szacun dla Picarda, że umiał się poruszać w ramach tych praw (tu moja wątpliwość: czy doradca Troi nie powinna od początku odcinka wertować tego traktatu? W końcu ma doradzać, psia mać!).

Odcinek robi jednak nie tylko Data. Wspaniałe pięć minut ma też kapitan Picard. Nie dość, że pokonuje Korporację jej własną bronią – a więc jednym z paragrafów traktatu, to jeszcze jest dla niego istotne, żeby wysłuchać koncertu granego przez Datę, który musiał na początku opuścić ze względu na przekaz od Sheliak. Dla Daty ten moment wyjścia kapitana był trudny. Oczywiście przyjął, że gra słabo i dlatego Picard zrezygnował z koncertu. Kapitan zaś po wszystkim odsłuchał występ Daty i znalazł w sobie chęć do poprawiania mu humoru i poczucia własnej wartości. Bo Data-skrzypek jest przekonany, że w jego muzyce nie ma uczuć. Niby mówi to obojętnie, a jednak słychać w tej wypowiedzi żal. Uwielbiam Picarda za to jak dba o morale poszczególnych członków swojej załogi.

Na koniec dodam, że bardzo mi się podobały ubrania kolonistów. Serio, serio. Nosiłabym. [ubrania owszem, fajne, ale trochę takie jakby podprowadzone z planu Star Warsów. Moda a’la Tatooine jak dla mnie. Choć przyznaję, wdzianko Ard’rian takie w Twoim stylu, Siem]

Ja jeszcze tylko tu dodam, że mam szczególny żal o przetłumaczenie tytułu odcinka, bo oryginał jest cytatem z wiersza i pięknie współgra z fabułą całego epizodu.


– I really was willing to stay here and die for this.