Manhunt

Autor: Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 17 czerwca 1989
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Melinda M. Snodgrass, Tracy Tormé

OK. Widzę ten odcinek jako zaplanowany comic relief. Cały odcinek. [chyba jak niemal wszystkie odcinki z Lwaxanną Troi ;) ] Może poza Antedianami, od których wszystko się zaczyna. Antedianie to rasa, która trzyma się z daleka od ludzi, nie ma zbyt wielu kontaktów z Federacją i właśnie zamierza je pogłębić. Jest do tego stopnia obca, że kapitan na ich powitanie zaprasza Wesleya, żeby chłopak się czegoś nauczył. Antedianie podróżują w stanie przypominającym katatonię, w który wprowadzają się umyślnie. Nie są bowiem w stanie przeżyć podróży z prędkością warp przytomni. Mamy więc tkwiących w bezruchu rybiogłowych Antedian i beczkę ich wijącego się jedzenia, na które się rzucą, gdy już oprzytomnieją pod czujnym okiem pani doktor. [taak, co mnie rozbawiło, to że taplali się po przebudzeniu w tej beczce z morskimi robakami, ciamkali, miętosili to błoto w rękach, a w beczce nic nie ubywało] Kapitan wygłasza do nich mowę powitalną, Wes ich sobie ogląda, a widz – znający tytuł odcinka – może snuć domysły, że zaraz zobaczy jakiś konflikt z obcą rasą. Nic tak prostego, choć obca rasa faktycznie nie ma dobrych zamiarów, tytuł ma więc podwójne znaczenie.

Odnosi się on bowiem do polowania, które urządza sobie starsza pani Troi, która wpada na pokład Enterprise, jako dyplomatka, skierowana do rozmów z Antedianami w imieniu Federacji, a wpada w intrygującym okresie swego życia – fazie, którą przechodzą w pewnym wieku wszystkie Betazoidki, a która charakteryzuje się zwiększonym popędem seksualnym i potrzebą natychmiastowego znalezienia sobie męża. Bo seks bez obrączki nie wchodzi w grę. Swoją drogą – strasznie konserwatywne to betazoidzkie społeczeństwo.

Bardzo mi się podoba to betazoidzkie społeczeństwo. Właśnie w tych różnych drobnych różnicach w porównaniu z ludźmi: gong podczas posiłku, tradycyjnie nagie śluby i inne takie. Na fakt, że w czasie „fazy” Betazoidka wybiera jeden obiekt westchnień i go potem poślubia, patrzę właśnie jako taki ciekawy detal, a nie jako konserwatyzm. W sumie dla Betazoidów to nie musi być wcale konserwatywne – skąd wiesz, jak zachowywało się ich społeczeństwo sto lat wcześniej? Może to „honorowe” rozwiązanie, które wybrała Lwaxanna, jest właśnie super postępowe. A może zwyczajnie praktyczne – ze względu na telepatyczne zdolności tej rasy, może wygodniej jest mieć jednego partnera? Strzelam oczywiście, ale myślę, że ocenianie Betazoidów przez pryzmat naszej kultury byłoby dla nich krzywdzące.

Pierwszą ofiarą polowania staje się kapitan. Jego uniki są dość zabawne,
Antedianie (źródło)
zwłaszcza, gdy podstawia pani Troi Datę z jego niezwykle szczegółowymi anegdotkami. [zazdrościłam jej. Jestem totalnie przekonana, że anegdotki Daty są super ciekawe i sama pewnie mogłabym tego długo słuchać. A co fajne, gdybym nie rozumiała technobełkotu, mogłabym się do tego przyznać i jeszcze kopsnąłby mi przyspieszony kurs… wszystkiego! Taka okazja, a Lwaxanna siedziała nabzdyczona, no serio, ehhh…] Przy okazji widzimy ograniczenie holodeku, który nie jest w stanie dać kapitanowi wymarzonego spokoju, jako że taki nie występuje w opowieściach o detektywie Dixonie Hillu. I przyznam, że się trochę zastanawiam, czemuż to wszyscy chcieli zabić kapitana/Dixona? Przecież opowieści z Sherlockiem Holmesem potrafiły być oryginalne – oczywiście, gdy już Data pogrzebał w ustawieniach. A jeśli nie potrafiły, to przecież podać komputerowi wytyczne, że realia z powieści o Dixonie, ale tematem niech będzie wieczorek towarzyski. Najwyraźniej kapitan nie mógł mieć spokoju, albo też mieliśmy zobaczyć, że nawet te utrudnienia są mu milsze niż zaloty Lwaxanny Troi.

A może po epizodzie z Sherlockiem kapitan sam kazał ograniczyć możliwości holodeku? :D A tak serio, to owszem, to było trochę dziwne. Nie kojarzę, żeby komputer często miewał takie ograniczenia.

Kiedy kapitan umyka zalotom, Lwaxanna zmienia obiekt westchnień. I tu stwierdzam, że „faza” musi być masakrycznie silna, bo pani ambasador
Nowa ofiara (źródło)
przerzuca się na ukochanego swej córki i nie widzi w tym problemu, choć przecież wie, że komandor porucznik Riker (który reaguje chyba nawet bardziej panicznie niż kapitan) jest poniekąd zarezerwowany przez jej własną córkę. Pomijając już fakt, że pani ambasador nie ma w zwyczaju pytać swych wybranków o zgodę, więc wychodzi na to, że ani kapitan ani Riker nie mieli nic do powiedzenia, to jeszcze najwyraźniej wyrzut hormonów (czy co tam mają Betazoidzi) każe jej mieć w głębokim poważaniu córkę. Fascynująca jest ta pewność siebie pani ambasador. Oczywiście ogarniam, że wyżej wspomniane hormony. Ale zupełnie nie ogarniam zachowania wszystkich innych. W sensie – uciekają? Nie mogą po prostu powiedzieć: „nie, dziękuję”? Chyba nie do końca łapię zasady federacyjnej dyplomacji…

To było w sumie jakoś wyjaśnione – może niezbyt dobrze, ale było… Że ona przez te hormony by każdą odmowę tak strasznie przeżyła i się śmiertelnie obraziła. Może chcieli tego uniknąć przez zwykłą sympatię, a może przez fakt, że to jednak pani ambasador. W każdym razie ten akurat problem mnie nie zaprzątał. Natomiast trochę mnie zdziwiło, że koniec końców cały wątek Lwaxanny do niczego nie doprowadził. Odwiedziła statek, narobiła wokół szumu i odleciała, a Faza wciąż w natarciu. Zaskakująco dobrze pani Troi przyjęła fakt, że w gruncie rzeczy jednak żaden z jej wybranków jej nie chciał. Niemniej podobało mi się, jak mimochodem i z zerowym zaangażowaniem w temat zdekonspirowała zamachowców. Jakby ich zamiary były oczywistością dla wszystkich wokół.

Ale to nie tak, że odcinek mi się nie podoba. Przede wszystkim daje do myślenia fakt, że pani ambasador zachwyca się barmanem z holodeku. Facet jest dla niej nie do odczytania. Oczywiście dlatego, że jest jedynie produktem komputera, elementem dekoracji, NPC-em. Nie zmienia to jednak faktu, iż czytanie w myślach nie jest takie fajne, gdy przychodzi do relacji. Brak niewiadomych, niepewności, nutki tajemniczości musi w gruncie rzeczy być dość nudny. Choć pewnie przynosi swoisty spokój. Ja tam bym tak w każdym razie nie chciała.

Czytanie w myślach wydaje mi się jedną z najkoszmarniejszych supermocy ever. Niemniej znów: nie ma co porównywać Betazoidów z nami. Podejrzewam, że jeśli cały gatunek ma taką umiejętność i żyje z nią od dawna, to musi wyglądać inaczej, niż gdyby nagle ludzie nauczyli się czytać w myślach. Bo dla Betazoidów to normalne – za to mówienie na głos uważają za dziwaczne.  Ot, taka jest ich natura, tak jak to, że u Ferengich erotyczną igraszką jest smyranie się po uszach.



– I'm sorry they startled you, Mrs. Troi. They're Antedean delegates; they're being stored here temporarily.

Up the Long Ladder


Premiera: 20 maja 1989

Reżyseria: Winrich Kolbe

Scenariusz: Melinda M. Snodgrass



Zauroczył mnie ten odcinek. Dla mnie to jeden z tych, które się robi na prośbę ludzi od kostiumów. Bo im się normlanie nudzi, a od czasu do czasu mogą się popisać. Z radochą prawdziwą patrzyłam na sukienki, narzutki, marynarki kolonistów z Mariposy. Zdecydowanie cała masa speców od włókiennictwa i krawiectwa wylądowała na dalekiej planecie, by założyć na niej kolonię Utopistów. Zresztą – nie bez powodu manifest załadunkowy obejmował jakąś absurdalną liczbę kołowrotków. Przyznam też, że bardzo podobało mi się to, że koloniści odlatujący z Ziemi po trzeciej wojnie światowej mogli zadecydować w jaki sposób chcą żyć. Że nie ingerowano w to, że chcą się cofnąć cywilizacyjnie. Jestem w stanie zrozumieć tę potrzebę ucieczki od teraźniejszości, która oprócz hałasu i zanieczyszczenia generuje dodatkowo wojny. Polećmy gdzieś daleko i sprawdźmy, czy da się od nowa. Jednocześnie nie palą wszystkich mostów – mają wciąż możliwość nadania sygnału SOS, gdy zagraża im niebezpieczeństwo na skalę planetarną i z niego korzystają. Swoją drogą – fajnie, że Riker od razu poznał, że to sygnał SOS, a komputer musiał grzebać i grzebać, by się do niego dogrzebać. Choć przyznaję, komputer podał szczegółowe dane.



A mnie szczególnie rozbawiło, że koloniści po wojnie postanowili zostać Irlandczykami :D No bo hej, przecież oni ewidentnie byli wystylizowani na stereotypowych Irlandczyków, nawet gdzieś tam była mowa o ziemniakach. Zresztą, teraz sobie zajrzałam na Memory Alpha i rzeczywiście, to jest bardzo wyraźnie powiedziane, że koloniści celowo zostali przedstawieni jako Irlandczycy, bo autorka scenariusza tak sobie to wymyśliła z ówczesnym przełożonym, jednym ze scenarzystów TNG, Irlandczykiem – Maurym Hurleyem. Nawet nazwa tych kolonistów, Bringloidzi, pochodzi z irlandzkiego.

To, co mnie tu natomiast szczególnie tknęło, to pokazanie owego „powrotu do natury” jako jednej z dróg, która jednak w izolacji od pozostałych kultur i cywilizacji sama nie jest w stanie sobie poradzić. Obie grupy kolonistów, niezależnie od obranego sposobu życia, koniec końców potrzebują siebie nawzajem. I ja to kupuję. Nieważne, czy jesteś eleganckim inteligentem, dla którego pociąg seksualny jest czymś obrzydliwym, czy jesteś wesolutkim, pracowitym hodowcą drobiu, jesteście równie wartościowi i, żeby mogło kwitnąć zdrowe społeczeństwo, powinniście się uzupełniać. To ładne, startrekowe przesłanie, nadal bardzo aktualne  w czasach dyskryminacji na tle rasowym i wszechobecnego oceniania ludzi po pozorach („nosi łachmany, więc przejdę na drugą stronę ulicy, bo nie chcę mieć z tym czymś do czynienia”).

Tylko że przy tym wszystkim nie mogę nie wrócić myślami do nieszczęsnego filmu pełnometrażowego Star Trek: Rebelia, który powstał dziesięć lat po tym odcinku, a jednak zawarta w nim myśl cofała markę o lat kilkadziesiąt. Bo oto mieliśmy tych cholernych Ba’ku, którzy wracali do natury i ach, och, to było takie wspaniałe, bo technologia jest taka fuj-fuj, no i oni mieli rację i w ogóle przyszłość powinna właśnie tak wyglądać. I argh. Ale do tego jeszcze kiedyś wrócę, jak dobijemy do tego filmu z notkami… Tak tylko odnotowuję, że nie cierpię tego filmu.



Pojawienie się kolonistów na USS Enterprise to moment komiczny. Pojawiają się bowiem z
Na sianku... (źródło)
całym dobytkiem (a jakże, zaskoczmy kapitana Picarda, który akurat w tym momencie uzna, że nie będzie słuchał swego pierwszego oficera od razu, bo lepiej kilka razy powiedzieć, że nie teraz, bo czas goni niż wysłuchać i mieć z głowy). Dobytek obejmuje świnie, kury, owce, siano i szczapki drewna na ognisko… I tu mam nieuniknione pytanie: jak, do cholery, działa transporter? Bo jakoś wcześniej nie zabierał niczego z otoczenia przenoszonych. Owszem, jeśli mieli coś w rękach – było przenoszone z nimi, jeśli była potrzeba przenieść jakiś pojemnik to przenoszono pojemnik. Ale źdźbła trawy? Drewno na ognisko? Po co? Na miejscu wyjaśniono by przecież ludziom z Mariposy jak to działa w XXIV wieku i już. Ale nie… bo wtedy nie byłoby akcji z paleniem ogniska w ładowni, więc zróbmy żeby transporter zachował się dziwnie. Przynajmniej ja tak to odbieram.



Rozumiem to tak, że transporter można przestawić na przeniesienie np. wszystkiego z danego obszaru, a można ustawić na pojedyncze osoby. Może zazwyczaj korzysta się z trybu z pojedynczymi osobami, bo to zjada mniej energii? A tutaj chyba było ustalone, że oni chcą zabrać swój dobytek, bo nie mogą przecież zostawić zwierząt, a to w konsekwencji mogło oznaczać również zabranie paszy i tak dalej, więc pewnie stąd postanowiono po prostu hurtem wziąć wszystko jak leci.



Jest to także jeden z tych odcinków, który prezentuje nam komandora Rikera, jako spadkobiercę romansowych ekscesów kapitana Kirka. Kiedy pan porucznik stwierdził, że pomoże pięknej  i pyskatej Brennie (Rosalyn Landor)  i podszedł  do niej stojącej na sianie, mój mózg natychmiast odtworzył tę scenę:






Koloniści z Mariposy stworzyli nową, na oko szczęśliwą, choć ktoś mógłby stwierdzić, że prymitywną cywilizację. Ja bym powiedziała prostą. Taką, gdzie nie trzeba się martwić o nic ponad bieżący dzień. Nie chcieli czekać, aż Ziemianie sami do tego dojdą, podbiją kosmosy, stworzą Federację. I moim zdaniem mieli rację. Osiągnęli sobie swój własny pokój wcześniej. I to jeden z wątków tego odcinka. Ale jak to bywa w TNG to nie wszystko, bo nagle okazuje się, że dwie planety dalej istnieje druga kolonia, gdyż SS Mariposa zabrał na swój pokład nie tylko Utopistów, ale też drugą grupę kolonistów – takich, którzy nie chcieli rezygnować z dobrodziejstw nauki i techniki i tajemnicze do tej pory komputery z manifestu pokładowego nagle nabrały sensu.

Kolonia numer dwa istnieje, ale nie ma się tak dobrze jak kolonia numer jeden. Z powodu katastrofy, którą przeżyło jedynie trzech mężczyzn i dwie kobiety, ażeby w ogóle mogła powstać
Trojaczki? (źródło)
posłużono się klonowaniem. Na logikę to dość słabe. Bo jak rozumiem mieli komputery – które się jakoś nie porozbijały ale mieli też sprzęt umożliwiający budowę laboratorium i kapsuł dla klonów i on też w tej katastrofie ocalał. A na dodatek te klony rosną im w zastraszającym tempie. Ale OK., to dość długo była bolączka produkcji S-F i space oper, że ich autorzy wyobrażali sobie te wszystkie przyspieszacze wzrastania i dojrzewania (acz jednak doba na stworzenie drugiego Rikera to jednak przesada). Natomiast przetrwanie kilkunastu pokoleń na tak mizernym genetycznym materiale? Ileż oni tych klonów stworzyli? Jak sobie radzili z zaspokajaniem wszystkich potrzeb? Fajne było to, że mieli problemy – że istniał kłopot z regresją genów, z przekazywaniem wad i mutacji. Fajne było też, że musieli wyłączyć popęd seksualny. Choć przyznaję, że nie wiem do końca jak, choć z drugiej strony psychika to niezwykła siła. I jeśli uwarunkuje się kogoś, że coś jest obrzydliwe to jest. No i wychodzili z tych kapsuł jako dojrzałe osobniki. Może jeśli byli klonowani z egzemplarzy już nie uprawiających seksu to szufladki w mózgu za to odpowiadające były od początku na głucho pozamykane?



Niewątpliwie jest w tym wątku sporo luk, ale z drugiej strony – można by nakręcić oddzielny serial o samych tych kolonistach i o tym, jak funkcjonowało ich społeczeństwo. Za dużo pytań i za trudne zagadnienia, żeby szczegółowo to omówić w jednym odcinku. Dlatego zupełnie mi to nie przeszkadza – ot, niezbędne uproszczenia, żeby cała historia mogła zagrać.



Sam sposób rozwiązania problemów jednych i drugich kolonistów jest dość prosty i od początku oczywisty. Hej, my mamy fajną planetę, a wy macie fajne nowe geny, łączmy się i mnóżmy się, a nie zapomnijmy o krzyżowaniu się na potęgę, żeby jak najwięcej nowych genetycznie osobników powstało. Dość monogamii! Komu by to nie odpowiadało? Oczywiście oprócz tych, dla których seks to obrzydliwość. Ale z drugiej strony, czego się nie zrobi dla podtrzymania gatunku? Znacznie ciekawsza jest reakcja Rikera na prośbę premiera Grangera (Jon De Vries) o możliwość pobrania genów jego i innych członków załogi USS Enterprise. Mnie ta reakcja zaszokowała. Riker nie chce być sklonowany. Ba! Riker bez skrupułów zabija klona. Bo jak sam tłumaczy jeden Riker jest wyjątkowy, ale jeśli będzie więcej Rikerów jego wartość znacznie spadnie. Zastrzelił mnie. Żadnego zastanowienia się nad tym, że to jest istota ludzka, że powołana do życia, ma prawo żyć. Że ma duszę, jak ma ją sam Riker (czy jak nazwiemy tę część człowieka odpowiedzialną za jego samoświadomość i możliwość decydowania o swoim postępowaniu). W sumie ten strach porucznika przed pojawieniem się jego podróbek (bo tak zdaje się to odbierał), a także wściekłość na tych, co mu ukradli komórki i wbrew woli stworzyli klona, jest dla mnie zrozumiała. Ale już zabójstwo nie. Dla Rikera klon to nie człowiek. To zagrożenie dla jego ego. Duplikat, a nie odrębny byt. Zastanawiam się, czy tak właśnie widzieli ludzie z końca lat 80-tych klonowanie?
Omujbosz, ona jest w ciąży i ma kózkę! (źródło)




Mnie ta reakcja ogólnie zaszokowała. Bez mrugnięcia chcieli skazać cywilizację na wyginięcie w imię… no w imię swojego ego. W imię jakiejś mętnej wizji, że nie będą już jedyni i niepowtarzalni. Co za parchate samoluby. Żadnej refleksji, że może jednak, że przecież klon będzie żył w totalnie odmiennym środowisku, więc siłą rzeczy koniec końców będzie jednak innym człowiekiem, bo przecież kształtują nas nie tylko geny (rzecz fajnie poruszona w pełnometrażowym Star Trek: Nemesis, ale do tego też wrócimy kiedy indziej). Po prostu od pierwszej chwili dali odpowiedź odmowną. Trochę się nie dziwię premierowi, że podjął decyzję o wykradnięciu genów, choć nie mówię, że ją pochwalam: mam świadomość tego, że to kradzież i to dość radykalna, bo nie mówimy o wykradnięciu srebrnej łyżeczki, tylko no… kawałka człowieka.

No i to bezrefleksyjne zabójstwo Rikera… dziwnie, po prostu dziwnie to wszystko wyszło, mocno niefortunnie moim zdaniem.

Ale ale! Zupełnie pominęłaś wątek doktor Pulaski i Worfa, który zapadł na klingońską odrę! Wiem, to był maleńki wątek, ale strasznie go lubię. Pomijam fakt, że przez pewien czas trochę mnie zastanawiało: odra? Na pewno mają na myśli odrę, a nie ospę? No ale nie, słownik wyraźnie mówi, że „measles” to odra. No więc okej. Taka tam choroba dziecięca. To co mnie jednak urzekło, to fantastyczne zrozumienie pani doktor dla Worfa, jej dyskrecja i profesjonalizm. I aż mi smutno, że nie usłyszeliśmy żadnej klingońskiej poezji romantycznej. Chciałabym więcej tego wątku.





Podsumowując – odcinek ciekawy i miły dla oka. Lubię. [I ja takoż go lubię bardzo. Mimo pewnych elementów, które wydają mi się okropnie nietrafione (podejście do klonowania), jest ładny, zabawny i niegłupi. Acz nadal nie wiem, czy Brenna umyła w końcu stopy]





– Every moment of pleasure in life has to be purchased by an equal moment of pain.


Samaritan Snare


il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 15 maja 1989
Reżyseria: Les Landau
Scenariusz: Robert L. McCullough

Pod wieloma względami lubię ten odcinek. Ale zacznę i tak od tego, czego nie lubię: pierwszy oficer Riker. Od jakiegoś czasu pisałyśmy z Siem, że twórcy próbują trochę zrehabilitować biedaka i dają mu nieco sensowniejsze wątki, ale tym razem chyba komuś coś się pomyliło i Will znowu wychodzi na kretyna. No dobra, może nie na kretyna. Ale zdecydowanie brakuje mu kompetencji.
No bo taka sytuacja: nawiązujemy kontakt z obcą rasą – i to bardzo obcą, bo nawet Data zwrócił uwagę, że Federacja nie ma wiele danych o Pakledach – i oni nam mówią, że ojojoj, popsuty statek mają. I nawet Worf – chociaż mam do niego ambiwalentny stosunek jako do szefa ochrony, bo jednak zdecydowanie za wiele razy w życiu się przewrócił – nawet on mówi, że hej, nic o nich nie wiemy, nie wysyłajmy tam głównego inżyniera bez żadnej refleksji ani ochrony. I to jest rada, która wydawałaby się dość oczywista. Ale nie, Riker stwierdza, że co może pójść źle. A ja sobie myślę: Riker, jesteś idiotą. Daj mu chociaż jakąś ochronę. Albo w ogóle może nie wysyłaj od razu głównego inżyniera, hmm? Nie macie tam innych ludzi w maszynowni? Nie mówię, że gdyby wysłali na przykład Gomez, to można by ją olać, bo mniej cenna. Niemniej Wydaje mi się, że im bardziej odpowiedzialne stanowisko zajmuje ktoś na statku i im bardziej jest niezastąpiony, tym mniej chętnie powinien być wysyłany na potencjalnie niebezpieczne misje. Zwłaszcza że chodziło o naprawienie dość prostej usterki. Jak zrozumiałam, mógłby to zrobić naprawdę każdy, niekoniecznie Geordi.
No ale dobra. Riker postanowił mieć w nosie rady szefa ochrony. W ogóle myślę, że bycie szefem ochrony na pokładzie Enterprise to mega niewdzięczne zadanie. Pewnie Worf jest przyzwyczajony, że wszyscy mają w nosie jego sugestie.
Enyłej. Potem z kolei uaktywniła się doradca Troi, która – dla odmiany – miała coś sensownego do powiedzenia. Bo zwróciła uwagę na coś, czego inni nie widzieli, więc rzeczywiście jej zdolności się tutaj przydały. I co? I nic, bo Riker postanowił absolutnie zignorować jej słowa. To znaczy okej, zapytał Geordiego, czy wszystko gra. Ale to była wyjątkowo nędzna reakcja. Może na przykład trzeba było przesłać na pokład Mondora kogoś z ochrony (prawdę mówiąc, trzeba to było zrobić na samym początku, no ale już nie będę tego drążyć)?
(źródło)
A kiedy wszystko się skomplikowało i Pakledzi pokazali swoje prawdziwe oblicza, nagle wszyscy rozłożyli łapki. I to, przyznam, mnie zaskoczyło. To znaczy dobra, wreszcie przyszło im do głów, żeby zastosować podstęp, ale to dziwnie długo trwało.  A i podstęp wydawał mi się trochę przekombinowany. Znaczy okej, moja koncepcja była taka: ściemnić, że się zgadzamy na przesłanie danych z Enterprise, po czym przesłać Pakledom wirusa, który wyłączyłby tę tarczę. W tym momencie teleportujemy Geordiego na pokład Enterprise i jesteśmy wolni i swobodni. Wedle uznania, moglibyśmy Mondor rozstrzelać fazerami albo zostawić w spokoju. I jestem szczerze zawiedziona, że nikt z załogi Enterprise nie wpadł na ten pomysł. Uważam, że był dobry.

Ale przejdźmy do tego, co mi się podobało: cała reszta.
Po pierwsze, tak naprawdę odcinek w ogóle nie był o tym, czego się spodziewałam. Sądziłam, że będzie o wiele większy nacisk na egzaminy Wesleya, no bo już mieliśmy takie jego akademickie epizody i nie byłoby to niczym zaskakującym. Tutaj jednak to okazało się tylko pretekstem do tego, żeby przybliżyć widzowi Picarda. A wątki związane z Picardem zawsze cieszą.
Tutaj na przykład jest okazja dowiedzieć się, że kapitan jest w gruncie rzeczy takim trochę anty-Kirkiem. I strasznie to lubię. Jak Kirk był nieśmiałym kujonem w młodości i kozakiem w trakcie późniejszej służby, tak u Picarda rzecz się miała nieco na odwrót: lekkomyślny kozak w czasach Akademii, by potem dojrzeć do bycia statecznym, rozsądnym i chłodno oceniającym wszystko kapitanem (bajdełej, nie zgadzam się z Wesleyem, że Picard to świetny materiał na ojca. Na nauczyciela czy mentora – owszem, ale nie widzę go jako ojca). Oczywiście, to nie jest takie proste. Kirk na swój sposób też był rozsądny. Niemniej widzę tu bardzo fajne przeciwstawienie sobie dwóch typów kapitanów, którzy od samego początku diametralnie się od siebie różnili.

Czy kapitan przeżyje operację?! (źródło)
No i jeśli chodzi o ten cały wątek Pakledów, to on jest po prostu udany. Abstrahując zupełnie od kompetencji Rikera, samym głównym zamysłem trafili w punkt. Powiem tak: oglądaliśmy odcinek razem z Ulvem. I kiedy tak załoga Enterprise deliberowała nad tym, jak to Pakledzi nie chcieli czekać, aż sami opanują zaawansowane technologie i polecą w kosmos o własnych siłach, woleli raczej ukraść tę wiedzę, bo wtedy od razu mieli zysk, no to wtedy właśnie Ulv powiedział: poczekajcie, aż w kosmos polecą Polacy. I to było rzeczywiście naturalne, i można to rozciągnąć na całkiem sporą część współczesnej ludzkości. No bo ludzie nie lubią czekać. Na drugą stronę globu chcemy się dostać w kilka godzin. Jedzenie chcemy dostać w kilka minut. Jeśli na zamówione zakupy online czekamy ponad dwa dni, wystawiamy negatywny komentarz, że olaboga, tak długo trzeba było czekać. Człowiek chce mieć wszystko szybko: towary, usługi, informacje. Jesteśmy Pakledami.
A później przeczytałam słowa reżysera, przytoczone na Memory Alpha:
I dealt with a race of what appeared to be ugly and slow people. They have a need for things, which can be a reflection of our society. That’s what Star Trek tries to do, take an almost unbelievable situation in an unbelievable time and somehow make all of us realize that’s what’s happening today, and what we can do to make the planet and the universe a better place.
Strasznie mi się ten cytat spodobał i moim zdaniem ten odcinek po prostu fantastycznie zrobił robotę. Osiągnął dokładnie ten efekt. I dlatego właśnie lubię go tak bardzo, choć może na pierwszy rzut oka rzeczywiście bywają lepsze epizody.
No i uwielbiam ten moment, kiedy Riker mówi Geordiemu, że sorry, ale oficer musi umieć się poświęcić i dla Geordiego właśnie nadeszła ta chwila – i mamy taki moment komicznej niepewności, nim nieszczęsny Geordi zorientuje się w całym podstępie. Nie wiem jak Siem, ale ja wtedy śmiechłam.




– It’s not the exams I’m worried about. It’s Captain Picard.
– Why? He’s not taking the exams.

Q Who

fragment plakatu;
il. Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 8 maja 1989
Reżyseria: Rob Bowman
Scenariusz: Maurice Hurley

Omniomniom! Czekałam na ten odcinek już od jakiegoś czasu – nie żebym uważała go za najwybitniejszy (choć nie przeczę, jeden z najlepszych), ale po prostu brakowało mi już Q. I Borg! Nie wolno zapominać o Borg! No i twórcy epizodu budzą spore nadzieje, bo to solidne nazwiska, które mają za sobą parę fajnych odcinków (Bowman m.in. Where No One Has Gone Before, Elementary, Dear Data, Datalore, z kolei Hurley – Hide and Q, Heart of Glory czy wspólnie z Bowmanem Datalore. Generalnie obaj panowie byli trekowymi wyjadaczami).

Okej, ale po kolei.
Odcinek zaczyna się po prostu zabawnie. Nie jakoś ambitnie, ale zabawnie, a Sonya Gomez (Lycia Naff) budzi sympatię (szczególnie jak wciera gorącą czekoladę w Picarda). A potem już robi się coraz dziwniej i dziwniej. Czyli – pojawia się Q. I nagle mamy Borg, pościgi, wybuchy, niespodziewane przenosiny w przestrzeni i tak dalej.

Q Who w zasadzie od początku do końca trzyma w niesamowitym napięciu. Borg (Netflix uparcie odmienia w polskich napisach tę nazwę – ja jestem co do tego sceptyczna i traktuję to raczej jak słowo „zombie” – nieodmiennie) pojawiają się znienacka i od razu widać, że przewyższają ludzi pod względem technologicznym. Są inni właściwie we wszystkim: począwszy od struktury umysłu, przez podejście do obcych cywilizacji, a na konstrukcji statku kończąc. Ta ostatnia zresztą jest quite genialna, bo nie ma tak, że niszczymy silniki i mostek, a potem to już z górki. Cała kostka Borg jest jedną wielką maszynownią, silnikiem i Jeżuś wie czym jeszcze. Można strzelić, można kawałek tej konstrukcji zniszczyć, ale to nie robi na Borg wrażenia: odbudują się, w dodatku silniejsi. Od pierwszego momentu ten gatunek cyborgów jawi się jako swoiste nemesis – są nie do pokonania i człowiekowi zimno się robi na myśl o tym, że Borg mogliby dotrzeć do terenów należących do Federacji, a może nawet do samej Ziemi. Ogromna pochwała należy się twórcom za tak piękne nabudowanie tej grozy. Dochodzi wszak nawet do tego, że kapitan Picard przyznaje się do słabości przed Q i prosi go o pomoc.

Pierwsze spotkanie Borg. Omnomnom.
(źródło)
Inna sprawa, że Q był tutaj wyjątkowym członem
[O TO TO TO! Dla mnie to idealny odcinek na dźwignięcie upadłego ciśnienia. Inna rzeczy, że akurat za Q nie przepadam. Gość mnie drażni. Choć wizja przedstawiciela wyższej rasy, który zachowuje się jak znudzony bachor, jest ogólnie sympatyczna; w jakiś sposób te bardziej zaawansowane rasy uczłowiecza…]. Zwykle oczywiście też pogrywał sobie z załogą Enterprise, ale w tym odcinku to trochę co innego: no bo jednak bezpośrednio przyczynił się do śmierci osiemnastu ludzi. To nie tak, że oni i tak by zginęli. Q przeniósł statek o kilka tysięcy lat świetlnych – Picard doleciałby tam za wiele, wiele lat (ponad dwa przy założeniu, że non-stop prułby w tamtą stronę, a w normalnych warunkach trudno przypuszczać, że tak by się działo). Być może przez ten czas technologia Federacji posunęłaby się naprzód, być może Enterprise nie byłby tak bezbronny, gdyby spotkał Borg w innym czasie. Może też po drodze spotkałby inne gatunki, które przygotowałyby go na spotkanie Borg. Tymczasem został z zaskoczenia pchnięty wprost w objęcia Borg – i nie do końca kupuję stwierdzenie Picarda, że być może Q ze złych pobudek zrobił coś dobrego. Bo nie zrobił. Zabił prawie dwadzieścia osób w imię udowodnienia czegoś sobie i Picardowi.

Absolutnie się zgadzam. Przyznam, że ja czekałam, żeby on zrobił to, co zwykle – cofnął to wszystko, jako symulację, whatever. I trochę tkwiłam sobie w niedowierzaniu, bo ja bym mu bardzo, bardzo chciała zwyczajnie przypieprzyć czymś ciężkim, a nie zastanawiać się nad jakimś przypadkowym dobrem wynikającym ze zwykłego świństwa. Bo co chciał pokazać ludziom? Że wszechświat to ciemne i niebezpieczne miejsce, gdzie mogą w każdej chwili zginąć? No mogą. I wątpię, by o tym nie wiedzieli, nawet jeśli mają całą tę swoją technologię. Przecież umierają na zwiadach. A już w TOS-ie umierali co odcinek. TNG nieco zmienił statystyki, ale to nie tak, że ludzie nie są świadomi, czym jest badanie kosmosu. Nie, nie ogarniam żadnych wyjaśnień odnośnie do zachowania Q. Nie znoszę gada.

Guinan w pozycji bojowej. (źródło)
Jeszcze inna sprawa, że intryguje mnie, dlaczego miał takie parcie na to udowadnianie. Wielekroć już miał do czynienia z załogą Enterprise i zawsze tyle o ile było to wyjaśnione, tutaj jednak Q postępuje trochę tak dla zasady. Nie ogarniam jego motywacji i nie wiem, czemu tak chciał dołączyć do załogi. Czy inni Q chcieli się go pozbyć i usiłował sobie zrobić azyl z Enterprise?
[a nie powiedział tego? bo wydawało mi się, że od tego zaczął wyjaśnienia, że został odesłany ze swego wymiaru; czemu się absolutnie nie dziwię i co biorę za prawdę [faktycznie umknęło mi, ale sęk w tym, że nawet jeśli powiedział, to ja nie biorę za prawdę niczego, co on mówi]]. Czy prostu taki miał kaprys? Żałuję, że odcinek nigdy nam tego nie wyjaśnia. Jednocześnie po seansie ma się dziwne wrażenie, że to nie koniec – właśnie ten brak wyjaśnień sprawia, że widz oczekuje na ciąg dalszy. I zresztą dostanie go – zarówno jeśli chodzi o Borg, jak i o Q. Bo ten odcinek to piękny wstęp do naprawdę dużych problemów i dużych tematów, które przecież pochłoną całkiem sporo uwagi w Następnym Pokoleniu.
Nie ukrywam też, że cieszy mnie przybliżenie historii Guinan i jej relacji zarówno z Borg jak i z Q – oto bowiem nasza sympatyczna barmanka nie dość, że zna jednych i drugich, to jeszcze – przynajmniej z Q – łączy ją całkiem skomplikowana relacja.

Ten odcinek miał wyglądać zupełnie inaczej. Borg mieli wyglądać zupełnie inaczej (mieli być insektoidami). Być może wszystko ułożyłoby się świetnie, gdyby nie strajk scenarzystów w 1988. A jednak cieszę się, że jest jak jest. Borg w obecnie nam znanej formie są przerażający w swojej nieuchronności, onieśmielający i wspaniali. Ich wątek w serialu także jest świetny (mimo mojego rozczarowania finałem wątku Locutusa, ale do tego jeszcze dojdziemy). I nadal twierdzę, że Q Who to świetny epizod, trzymający w napięciu i otwierający przed widzem zupełnie nowy rozdział w historii Star Treka.

Nie będę ściemniać – cieszy mnie ten strajk ;) Borg w obecnej postaci są oryginalni, sześcian pięknie pokazuje, że w kosmosach opływowe kształty się nie liczą, a hodowanie młodych Borg sprawiło, że manie dzieci nabrało dla mnie nowego sensu ;) W ogóle oni są przerażający pod każdym względem. Zwiadowca przeglądający sobie komputer Enterprise i jego kumpel z upgrejdem osłony, ściągający z trupa karty pamięci (bo co innego?) przyprawiają mnie o dreszcz.



Oh, the arrogance. They don’t have a clue as to what’s out here.
But they will learn, adapt. That is their greatest advantage.