The Omega Glory


il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 1 marca 1968
Reżyseria: Vincent McEveety
Scenariusz: Gene Roddenberry

Przede wszystkim, muszę nadmienić, że do tego odcinka mam dość szczególny sentyment – gdyż albowiem to właśnie o załodze statku USS Exeter, z kapitanem Ronaldem Traceyem (Morgan Woodward) włącznie, zdarzyło mi się napisać fanfika. Fanfik został niedoceniony w konkursie, ale i tak jego pisanie było zabawnym doświadczeniem.
Nie zmienia to faktu, że odcinek, napisany przez nikogo innego, jak samego Gene’a Roddenberry’ego, w moim odczuciu należy raczej do przeciętnych. Właściwie od samego początku budzi w widzu wątpliwości – dla mnie największa z nich to: dlaczego Kohmowie, cywilizacja licząca sobie najwyraźniej wiele tysięcy lat, utknęli na etapie wczesnego średniowiecza? Planeta, jak się zdaje, umożliwia jej mieszkańcom różnoraki rozwój, jest zróżnicowana i rozległa, tak jak Ziemia. Czy są na niej ludy, które odłączyły się od Kohmów i Yangów? Czy też jedni i drudzy są z jakiegoś powodu biologicznie pozbawieni ambicji, ciekawości? Nie chce mi się wierzyć, że na przykład przez pięćset lat Wu (Lloyd Kino) ani żaden inny Kohm nie zadał sobie pytania „a ciekawe, co jest za tą górą” czy coś w tym stylu. Nasuwa się tu też pytanie o broń palną – bo jeśli wspomniani Kohmowie mają być nieomal idealną paralelą ziemskich Azjatów, to wszak właśnie z Azji wywodzi się proch. Pasowałoby jak ulał. Nie kupuję tego, że na Omega IV nie ma rozwoju cywilizacyjnego. Nie widzę powodów, dla których miałby on być zahamowany. Rozumiem, oczywiście, że straszliwe skutki wojny mogły tamtejszą cywilizację na jakiś czas cofnąć w rozwoju, może też wyhamować, ale tych procesów nie da się zatrzymać permanentnie.
Kolejną wątpliwość budzi we mnie problem Pierwszej Dyrektywy: no bo kiedy łamie ją Tracey, to jest przestępstwo, a kiedy Kirk – to w porządku? Oczywiście, nasz dzielny kapitan dość gładko usprawiedliwia swoje czyny, niemniej one mają przecież przepotężne konsekwencje! Jeśli się zastanowić: chyba użycie fazera łatwiej dałoby się zamieść pod dywan niż potrząśnięcie całą kulturą Yangów za pomocą Konstytucji USA.

Swoją drogą, moją uwagę zwróciła pasja Kirka. Moment, gdy zrozumiał czym są słowa przeinaczone przez Clouda Williama (Roy Jenson). Jego irytacja, że amerykańskie ideały zostały w taki sposób zbrukane, że prawo do nich zabrane zostało ludziom. Wyglądało to raczej tak, jakby wyjaśniając czym są pisma przechowywane z dala od oczu zwykłych Yangów, zadziałał w afekcie, a nie kierując się rozsądkiem.

Doktor Carter. Prawdziwa sól tej ziemi.
(źródło)
W ogóle tu rodzi się kolejne pytanie: kim są Yangowie? Skąd mają amerykańską flagę i konstytucję identyczną z ziemskimi Stanami Zjednoczonymi? Kiedy w odcinku A Piece of Action okazało się, że mieszkańcy planety Sigma Iotia II bardzo przypominają chicagowskich gangsterów z lat dwudziestych, to miało uzasadnienie: wizytę statku Horizon, kiedy nie było jeszcze Pierwszej Dyrektywy. W Patterns of Force za podobieństwo cywilizacji na Ekos do nazistowskich Niemczech odpowiedzialny był ziemski historyk, John Gill. Ale w The Omega Glory nie ma żadnej wzmianki o pochodzeniu Yangów. Jest flaga USA. Jest identyczna konstytucja. Nawet nazwy są podobne – Kohmowie to komuniści (swoją drogą, nie do końca też kupuję uogólnienie, że wszyscy Azjaci to komuniści), Yangowie – Jankesi. To dla mnie za wiele.

Przyznam, że dla mnie to też za wiele. To BYŁA Amerykańska Konstytucja. Napisana odręcznie w identyczny sposób, jak ta znana z Ziemi z XVIII wieku. Nie, nie kupię identycznych ścieżek rozwoju, jeśli nie dostanę wyjaśnienia o rzeczywistości równoległej, a przecież nic na to nie wskazuje. Albo o jakichś tam pierwszych kolonistach, którzy sobie taką kopię piękną i flagę równie piękną przywieźli jako artefakt. I ona te przynajmniej tysiąc lat przetrwała nieco obszarpana i ze śnieżnobiałymi gwiazdkami. Tyle, że przepraszam nie jesteśmy tak daleko w przyszłości przecież, by ten pomysł mógł mieć cień sensu. Zatem, kiedy ją wniesiono, parsknęłam śmiechem i poczułam jakiś taki zawód odcinkiem.

Oczywiście, widzę wyraźnie, że za odcinkiem stoi chęć wysławienia Stanów Zjednoczonych i – z tą typową, amerykańską subtelnością – ideologii stojącej za Konstytucją USA. Ale zabrakło mi sensownego osadzenia tego hołdu w pozaziemskich realiach. Przy czym jakaś próba ogarnięcia tej kwestii została podjęta podczas kręcenia odcinka, wycięto ją jednak z ostatecznej wersji.
 
Dwie piękności w jednym kadrze. (źródło)
Nie jest tak, że widzę w odcinku same mankamenty – podoba mi się ogólny plot twist i zaskoczenie, które towarzyszy widzowi oraz bohaterom, kiedy Yangowie wnoszą do pomieszczenia flagę USA. Podoba mi się ostateczny wniosek doktora McCoya: że długowieczność Kohmów to nie jest cecha, która wynika z jakichś zmian genetycznych na skutek obecności wirusa na planecie, ale całkowicie naturalna sprawa, niemożliwa do wtłoczenia w jakieś serum. W ogóle ujęły mnie słowa McCoya, żeby kapitan Tracey sprawy medyczne zostawił lekarzom.
Zaskoczyły mnie zdolności Spocka – do tej pory wiedziałam jedynie, że potrafi połączyć jaźń z innymi istotami. Nie wiedziałam, że dysponuje czymś w rodzaju mind control. Internety podpowiadają mi, że to jakaś pierwotna umiejętność Wolkanów: władza nad kobietami. Ale zdaje się, że serial zrezygnował z tego w kolejnych odcinkach. Pojawienie się tego elementu w The Omega Glory wynika chyba tylko z tego, że to tak naprawdę jeden z najwcześniejszych odcinków Oryginalnej Serii, nakręcony z myślą o byciu drugim pilotem, tak jak Mudd’s Women i Where No Man Has Gone Before.
Jak również: nie wiedziałam, że fazery mają w ogóle jakieś magazynki i że mogą się zużyć. Ani że mają taki tryb jak „silne ogłuszanie”.

To nie był szczególnie epicki odcinek. Sam fakt, że musiał czekać niemal dwa sezony na nakręcenie, już o czymś świadczy. Być może Gene Roddenberry nie był najmocniejszy w pisaniu scenariuszy. Dodatkowo epizod wprowadza pewien bałagan przez to, że przebijają w nim jakieś pierwotne koncepcje, od których twórcy odeszli w trakcie produkowania kolejnych odcinków. Niemniej oglądało mi się całkiem przyjemnie – choć być może wyłącznie ze względu na wspomniany na samym początku sentyment, który kazał mi śledzić losy Traceya i USS Exeter.

Taka mi przyszła koncepcja do głowy – najpewniej kompletnie bez żadnego pokrycia w rzeczywistości – może, skoro to była kandydat na drugiego pilota, Gene Roddenberry był już po prostu zdesperowany i szukał czegoś, co mu kupi zainteresowanie komisji decydującej o być albo nie być serialu? Akcent patriotyczny zawsze na propsie…




– Who knows? It might one day cure the common cold, but lengthen lives? Poppycock! I can do more for you if you just eat right and exercise regularly.

By Any Other Name

autor: Juan Ortiz


Premiera: 23 lutego 1968
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: D. C. Fontana

Zastanawiam się od dłuższej chwili od czego zacząć i muszę przyznać, że odcinek naprawdę zabił mi przysłowiowego ćwieka. Na tę chwilę mam wstępną diagnozę – problem leży w tym, że ja nie wierzę w motywację obcych, którzy tym razem zagrozili naszej galaktyce. Znaczy, żeby być dokładnym, wierzę oczywiście w to, że gdzieś tam – z takiego, czy innego powodu – umiera galaktyka. Wierzę w konieczność przeprowadzki, w to, że się wysyła grupę zwiadowczą i szuka sobie nowego miejsca. I że ta grupa natrafia na problemy i zrobi wszystko, by pozyskać pojazd – oczywiście USS Enterprise – którym będzie mogła wrócić do swoich i zdać relację z wyników poszukiwań. Do tego miejsca wszystko jest OK., a potem okazuje się, że oni muszą rządzić, rządzić twardą ręką, że nie potrafią koegzystować i jedynie pełen podbój i eksterminacja wchodzą w grę. Ale dlaczemu jak się pytam? Wpadamy w obce miejsce, niczego o nim jeszcze nie wiemy, napotykamy pierwsze istoty, od których jesteśmy oczywiście niewyobrażalnie potężniejsi i mówimy im: strzała, od teraz będziemy waszymi władcami. Nieważne, że przecież – jak to jest zresztą powiedziane – galaktyka pełna jest pustych planet, wprost czekających na zaludnienie, a nasza fizjologia różni się od tej ludzkiej na tyle, że musimy się dostosowywać, zmieniać, przyjmować obcą postać, bo to, co sobie ludzie stworzyli, a także ich środowisko, nie służy naszemu oryginalnemu ciału. Dla mnie po prostu logiczniej by było, gdyby oni sobie spokojnie zagospodarowali skraj galaktyki, a jeśli wejdą w konflikt, jeśli będzie im mało – to wtedy, jasne, niech się dzieje wojna. Po prostu nie wierzę w cywilizację, która będąc na takim poziomie rozwoju, działa w ten sposób. Nie
źródło
potrafię, choćbym chciała i chyba to zaważyło na postrzeganiu całego odcinka.

A to nie, ja tu nie miałam najmniejszego problemu z uwierzeniem w tę rasę. Tak, z naszego punktu widzenia to trochę bezsensowna postawa. Ale to z naszego. Oni mają inny punkt widzenia – wszak są kosmitami. Może nigdy nie zagościł w nich ten pomysł koegzystencji, bo nie musiał? Bo mieli te dzyngle od paraliżowania przeciwnika i zamieniania go w k20, więc łatwiej im było wcisnąć przycisk niż bawić się w powolny rozwój i kompromisy. Dla nas szukanie pokojowego rozwiązania jest dlatego bardziej naturalne, że unikamy w ten sposób zbędnego ryzyka. Dla tej rasy do tej pory – tak to odbieram – podbój nie wiązał się z ryzykiem. Są trochę jak krzyżówka Klingonów i Borg.

Oczywiście nie zamierzam odmawiać twórcom Star Treka tego, że ich wizja konfrontacji Federacji z obcymi jest spójna. Znów wszak wygrywają cechy ludzkie – tym razem stając się przeszkodą w byciu doskonałym. Ludzkie zmysły, odpowiedzialne za odczuwanie przyjemności, wywołują u obcych zwątpienie w sens ich dotychczasowej egzystencji. Brakuje w niej prostych radości – smakowania potraw, nadużywania alkoholu i oczywiście od zawsze obecnej w Star Treku miłości. Tej, będącej fizyczną przyjemnością, ale też tej głębszej, oznaczającej przywiązanie, szczęście z dzielenia z kimś istnienia.
W tym miejscu doceniam, iż obudzona przez kapitana Kirka Kelinda (Barbara Bouchet), woli jednak od niego przedstawiciela własnego gatunku Rojana (Warren Stevens). Byłoby cokolwiek dziwne, gdyby istoty, które (jak musimy wierzyć na słowo, bo niestety nie dane nam zobaczyć prawdziwego wyglądu obcych) są tak dalece różne od ludzi odczuwały do nich pociąg fizyczny.
Największym plusem odcinka z mojego punktu widzenia był Scotty i jego akcent. Było go dużo i to było dobre, a rozmowa z butelką szkockiej whiskey po trudnej i wyczerpującej walce z Tomarem (Robert Fortier) mnie i rozbawiła, i odrobinę rozczuliła. Drugiego plusa daję za zgranie Kirka, Spocka, doktora i Scotty’ego w chwili, gdy tylko oni pozostali na USS Enterprise. Nie po raz pierwszy udowadniają nam, że mogą na sobie nawzajem polegać.

Mnie niezmiennie rozczula, jak każdy z nich obrał taką strategię „walki”, w jakiej był najlepszy: Scotty zajął się rozpijaniem Tomara, Kirk zaś – a jakże! – uwodzeniem blondynki. To było nazbyt oczywiste, kiedy tylko ona się pojawiła na scenie.
W ogóle ten odcinek ma jeden z moich najulubieńszych cytatów ze Star Treka, czyli:
– What is it?
– Well, it’s… uh… it’s green.
Zresztą, ten cytat wróci do nas w Następnym Pokoleniu, kiedy w odcinku Relics Scotty spotka Datę. Niezmiennie mnie to rozczula (a sam odcinek budzi wiele rozmaitych emocji, ale o tym wspomnę może kiedyś, kiedy doczłapiemy w ogóle do Następnego Pokolenia).

Intrygującym momentem była z kolei chwila ukarania Kirka za próbę ucieczki. Moment w którym czarnoskóry członek grupy ochrony i młoda chorąży zostają zamieni w kostki pumeksu, a potem jedno z nich w rękach Rohana staje się pyłem i przez krótką chwilę możemy się wspólnie z Kirkiem zastanawiać, które z nich obcy pozostawił przy życiu wzbudza napięcie.

W dodatku dałam się tu zaskoczyć! Na serio, mając do wyboru białą, urodziwą niewiastę i czarnego redshirta, byłam totalnie przekonana, że w pył przemienił się czarny!

Podsumowując – odcinek ciekawy, tylko dla mnie odrobinkę niewiarygodny.

Dla mnie jeden z lepszych epizodów. Co właściwie mnie nie dziwi, kiedy popatrzę na nazwiska osób odpowiedzialnych za scenariusz i reżyserię.
Z ciekawostek natomiast: trochę włos się jeży, jak się czyta, jaki ten odcinek mógł być. Pierwotny scenariusz zakładał nie żadne tam zamienianie w kryształy, tylko wyrzucanie członków załogi Enterprise ot tak po prostu w kosmosy. Za to ci, których Kelvanie zostawili przy życiu, mieli się połączyć w pary i spłodzić potomstwo, które będzie niewolnikami Kelvan. Wow!
Tak czy owak, odcinek jest bardzo w ogólnym tonie Star Treka: znów mamy pochwałę Człowieka – łącznie z jego wszystkimi niedoskonałościami. A może nawet właśnie ze względu na te niedoskonałości. Ludzie są niestabilni i emocjonalni – dlatego tak wyjątkowi. Prawdę mówiąc, im dłużej oglądam Oryginalną Serię, tym bardziej mam wrażenie, że najbliższą ludziom rasą są Klingoni. Tylko oni mogą nas zrozumieć, bo sami tacy są – może tylko trochę bardziej agresywni.
Jeśli miałabym na cokolwiek narzekać w tym odcinku, to – oczywiście! – polski tytuł. Przy czym ostatnio natknęłam się w internetach na żale, że zawsze w takich sytuacjach zwala się na tłumaczy, a oni są zupełnie Bogu ducha winni, bo akurat za te głupie tytuły odpowiedzialni są raczej dystrybutorzy. No więc teraz, uświadomiona, nie będę już wieszać psów na tych bidnych tłumaczach, ale zaprawdę powiadam: dlaczego, u licha, By Any Other Name przerobiono na Podróż do domu?! Naprawdę, oglądam sobie ostatnio Space: 1999 i po prostu mam takie szokujące porównanie. Bo w serialu z lat siedemdziesiątych tytuły są tłumaczone właściwie dosłownie i wszystko jest zrozumiałe. Czemu więc w Star Treku ktoś stwierdził, że polski widz jest debilem?




We do not colonize. We conquer. We rule! There's no other way for us.