Qapla'! albo: Star Trek: Fleet Captains

[Siem, wcinam Ci się w kolejkę! Ale muszę, no…]

Dwa lata temu usłyszałam o grze Star Trek: Fleet Captains. Ma się rozumieć, jedyne, na co sobie mogłam pozwolić w związku z tym tytułem, to głębokie wzdychanie i przeglądanie zdjęć na boardgamegeek.com, ponieważ cena była dość zaporowa. Ale wystarczyło trochę czasu i oto udało mi się uzbierać na podstawkę! Taka dzielna jestem!
Pytanie tylko, czy warto było.

Ktokolwiek, kto choć odrobinę mnie zna, od razu będzie wiedział, że moja odpowiedź brzmi „OCZYWIŚCIE!”, ale poudawajmy przez moment, że w istocie rozważam tę kwestię.

Pierwsze wrażenie po otwarciu pudełka: dużo. Dużo kart, dużo żetonów, no i figurki okrętów, które uwielbiam od pierwszego wejrzenia. Wypraska bardzo zgrabna, także nic nie lata. Do okrętów dorzucona ściągawka, żeby wiedzieć, który wetknąć do którego dołka. Karty w woreczkach – co prawda cienkich i zaklejanych, a nie strunowych, ale lepsze to niż nic. Na chwilę obecną nie mam potrzeby kupowania hurtem woreczków ani używania śniadaniowych.
Drugie wrażenie: cóż, musiałam przyznać rację wszystkim tym, którzy wytykali grze, że obszary, z których układa się planszę, są absurdalnie cienkie. Owszem, są – po prostu są tej grubości co karty. Obawiam się, że dramatycznie szybko się powyginają i potarmoszą na brzegach, bo wszak podczas rozgrywki trzeba nimi dość intensywnie obracać. Z drugiej strony, po głębszym zastanowieniu stwierdzam, że byłoby kłopotliwe, gdyby były grubsze (jak np. w Robinsonie). Jest ich zwyczajnie za dużo. Trzeba by chyba do nich osobne pudełko dawać. A o tym, jak skoczyłaby cena, wolę nawet nie myśleć.
Bo prawdę mówiąc jest dla mnie zupełnie zrozumiałe, dlaczego gra kosztuje tyle, ile kosztuje (350-390zł, zależy od sklepu). Raz, że licencja na pewno swoje zjada. Dwa, figurki i ich fikuśne podstawki typu clix. Tak naprawdę zapewne można by to zrobić inaczej, odpuścić clixy i zmajstrować suwaczki na kartach statków chociażby – pewnie byłoby taniej. Z drugiej strony, karty musiałyby być wtedy większe, a biorąc pod uwagę, że gramy nie jednym statkiem, a mamy całą flotę, no to mogłoby się zrobić kłopotliwie. Cóż, po zastanowieniu po prostu muszę tylko westchnąć i uznać, że w porządku, te podstawki to rzeczywiście rozsądne rozwiązanie.

Na początku wygląda elegancko...
Bardzo pochwalić muszę instrukcję. Jest obszerna, ogarnięcie jej zajęło mi trzy dni i nadal miałam luki podczas gry, ale tak naprawdę chyba nie trafiliśmy na problem czy wątpliwość, która nie byłaby w niej objaśniona. I choć przy pierwszym czytaniu całość brzmi dość zawile i miałam złe przeczucia odnośnie zrozumienia zasad, okazało się, że to wszystko jest całkiem proste. W większości reguły są intuicyjne i zrozumiałe, kiedy już zasiądzie się nad planszą.

Teraz rzecz – dla mnie w każdym razie – najważniejsza: klimat. Ile jest Star Treka w Star Treku.
No cóż, dużo.
Na kartach mamy zarówno startrekowe teksty, jak i kadry znane z filmów i seriali. I to wszystkich: począwszy od TOSa, na ENT kończąc. Kiedy grałam Federacją, udało mi się skompletować na jednym ze statków prawie całą obsadę klasycznego Enterprise. Będąc zaś po stronie Klingonów, dorobiłam się chociażby Gowrona. Takie rzeczy cieszą. Choć oczywiście kiedy przyszło do wybierania talii kart Dowodzenia, kierowałam się obrazkami, zamiast parametrami okrętów i ogólnie tym, co te talie oferują. No cóż. Cała Fraa.
A skoro już o kartach Dowodzenia zaczęłam, to może trochę o rozgrywce:
Gra toczy się dotąd, aż jedna ze stron uzyska tyle Victory Points, na ile gracze się przedtem umówią. Instrukcja sugeruje grę do 10-ciu VP, co na początek rzeczywiście się sprawdza, choć ja osobiście wolałabym następnym razem wyższy limit – lubię długie rozgrywki. Jednocześnie te ustalone VP określają wielkość flot, którymi będziemy rozporządzać. Przy dziesięciu mieliśmy po trzy-cztery okręty na stronę. Sugerowana plansza przy takiej kombinacji jest złożona z 27 kart Obszaru. Każda z frakcji, po wyciągnięciu z talii Okrętów określonej liczby jednostek, dociąga na podstawie ich parametrów Misje (ich wykonywanie zapewnia nam VP), a potem komponuje sobie talię kart Dowodzenia, które będą używane podczas gry do testów systemów, walk, a także będą zagrywane przy wielu innych okazjach. Każda ze stron ma dziesięć podtalii kart Dowodzenia, a każda podtalia składa się z dziesięciu kart. Jak łatwo policzyć, to daje ogółem 100 kart na frakcję. Ale w grze będziemy używać tylko czterech podtalii, czyli 40 kart. Podtalie wybieramy sobie wedle uznania, potem te wybrane tasujemy i korzystamy z nich w czasie rozgrywki. Myślę, że takie rozwiązanie zapewnia dość dużą regrywalność Fleet Captains. Tym bardziej, że talia Dowodzenia Federacji potężnie różni się od talii Klingonów. I te różnice widać w praktyce: zostałam dziś sklepana dwa razy: raz – Klingoni łoili mi skórę bez opamiętania, drugi – Federacja rozbudowywała posterunki i wygrała bez ani jednej bezpośredniej konfrontacji (ja się do konfrontacji nie nadawałam, bo mnie czarna dziura mocno nadgryzła… taki lajf).

...a potem wszystko zaczyna się rozjeżdżać.
Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to że niektóre cytaty na kartach Dowodzenia są trochę niewyraźne – drobna, dość ściśnięta czcionka powoduje, że jeśli tylko druk jest nieco starty, to trzeba się już mocno skupić, żeby przeczytać tekst. Ale zauważyłam to raptem raz czy dwa razy.

Gra jest po angielsku, ale nie należy się tym martwić – skoro nawet ja rozumiałam, o co chodzi kartom, to chyba większość ludzi zrozumie. Podpowiedź: na boardgamegeeku jest instrukcja po polsku. Bo nie odważyłam się czytać od razu angielskiej. Angielska może robić za wsparcie podczas gry, jak już mam przeczytaną całość po naszemu.

A więc tak: warto było wydać te pieniądze. Mimo że poniosłam dwie spektakularne porażki, Star Trek: Fleet Captains szalenie mi się podoba. Tak, wydam majątek na koszulki, biorąc pod uwagę, ile łącznie jest kart. Tak, bezwzględnie chcę dodatek z Romulanami. Ale zabawa jest przednia, w dodatku gra daje pełną swobodę w komponowaniu z kart Obszarów planszy – nie musimy bawić się w regularne coś w rodzaju prostokątów – kiedy gracze oswoją się z tytułem, mogą sobie pozwolić na dowolne kształty i rozmiary, tworzenie wąskich przesmyków, odnóg i tak dalej. Dzięki temu wszystkiego nawet jeśli przegrywam, wciąż jest to dobra zabawa: ot, po prostu Star Trek pełną gębą.


No i przez to wszystko znów mam ochotę na Star Trek Online.

Star Trek: The Motion Picture

Premiera: 6 grudnia 1979
Reżyseria: Robert Wise
Scenariusz: Harold Livingston

Po pierwsze: przepraszam. Znowu to ja zabarłożyłam i zrobiłam nam parszywe opóźnienie. Kajam się bardzo.

Specjalnie dla Ciebie, żebyś się nie czuła tak źle – takoż nieco przetrzymałam. Taka szlachetna Siem.

Kujam <3

Po drugie: no i mamy jubileusz – dziesięć notek! Z tej okazji robimy mały przeskok i – oprócz tego, że uchlewamy się w trupa, prawda – świętujemy z pierwszym pełnometrażowym filmem z uniwersum Star Treka, czyli The Motion Picture – przez wielu uważanym za totalny niewypał (w przeciwieństwie do kolejnej produkcji, czyli The Wrath of Khan), przeze mnie zaś – za cudo nad cudami i film genialny tak bardzo, że ach.
Choć przyznam, że trochę się obawiałam tego momentu. Mój problem polega na tym, że o filmie już kiedyś pisałam na swoim blogu. I bałam się, że będę musiała tak naprawdę powtórzyć po prostu to, co już tam napisałam – a nie lubię tego robić.

W tym momencie Siem podąża za sznureczkiem, bo takoż nie widzi sensu w oświecaniu świata czymś, czym Fraa oświeciła świat już dawno, a ze wstydem przyznaję, że nie pamiętam szczegółów wypowiedzi.

Z radością jednak odkryłam podczas kolejnego seansu, że The Motion Picture to taki film, który pewnie będę musiała obejrzeć jeszcze wiele, wiele razy, zanim rzeczywiście wyczerpię temat. Uświadomiłam sobie kolejne zalety tego filmu – i drobne wady też, bo czemu nie.

Dla mnie to akurat było pierwsze spotkanie z TMP. Kolejne kinówki widziałam, owszem. Tej nie wiedzieć czemu nie.

Zacznę może od tego, o czym przy wspomnianej już notce padło parę uwag w komentarzach: The Motion Picture dość często jest porównywany z 2001: Odyseją kosmiczną. Zazwyczaj zresztą pojawia się w tym zestawieniu jako coś w rodzaju nieudolnego naśladowcy, taki Odyseja-wanna-be. Rzeczywiście, trudno opędzić się od skojarzeń. Począwszy od tego nieszczęsnego wygaszacza tej uwertury, oczywiście (aż zajrzałam do swojej starej notki o Odysei… – i owszem, tam też się nie poznałam na tym ambitnym wstępie). Co prawda nie ma HALa, ale pewne ujęcia po prostu są podobne. Momentami nastrój jest podobny. Tyle tylko, że – tak, będę bluźnić – o ile The Motion Picture robi na mnie ogromne wrażenie i wciąż zachwyca, o tyle zekranizowana Odyseja… mocno mnie rozczarowała. Dla mnie to był po prostu słaby film. Toteż widzę to nieco inaczej: The Motion Picture to kolejny krok i udoskonalenie Odysei kosmicznej. Sorry, Kubrick, przegrywasz w moich oczach.

Tu chyba wypada się przyznać, że ja Odysei nie widziałam. Być może powinnam spróbować teraz. Jestem już zdaje się dojrzalszym odbiorcą.

Obejrzyj. HAL jest totalnie epicko przezajebisty <3 Kocham go miłością fangirlowską i niezmierzoną.

Jako pewien przykład „podobieństwa” do Kubrickowego stylu najczęściej podaje się dłużyzny. Już wspominałam o nich, że mnie zachwycają i uważam, że są piękne. Teraz muszę dodać coś innego: są potrzebne. Nie tylko dlatego, że twórcy i fani mogą się wreszcie zachłysnąć budżetem i patrzeć na to, co do tej pory musieli sobie wizualizować z kartonów. Wystarczy przecież spojrzeć, w których miejscach są te największe dłużyzny: ot, na przykład kiedy Enterprise przedziera się przez obcą chmurę. Tak, robi to niemożebnie długo. Ale przecież to dlatego, że ta chmura jest ogromna. Bohaterowie po wielekroć podkreślają, że takiego pola siłowego nie wytworzyłaby w cholerę gigantyczna flota. Byłoby zwyczajnie głupie i niewiarygodne, gdyby Kirk z załogą śmignęli przez tę chmurę tak po prostu, w trzy sekundy. W ten sposób rozegrali to w The Final Frontier i wyszło idiotycznie (najpierw nakręcanie widza, jaka to straszna, nieprzenikniona bariera, a potem okazuje się, że kurna w czasie jej pokonywania nie wolno kichnąć, bo istnieje ryzyko, że by się przegapiło kluczowy moment). Enterprise się przedziera. Długo. Widzowie czują zniecierpliwienie. Co jest dalej? Można przypuszczać, że załoga również chce wiedzieć, co jest dalej. Uważam, że to zostało zrobione zupełnie świetnie.

Podobnie ma się sprawa z samym Enterprise, na którego oglądanie widz dostał dość dużo czasu – to ogromny statek. Nie mogą go tym promem minąć jakby wyprzedzali rower na polnej drodze, no (choć no dobra, muszę przyznać, że dość dziwnie podchodzili do Enterprise – nadlecieli od tyłu, potem zawinęli od przodu, by ostatecznie dokować jednak w tylnej części… ale oj tam, oj tam! Kirk chciał pooglądać, więc Kirk ogląda!).

W tym miejscu muszę pochylić czoło. I podziękować. Nie żeby mi przeszkadzały te „dłużyzny”. Przyjmowałam je jako coś, co dał mi twórca i tyle. Natomiast faktycznie – mają one głęboki sens, który właśnie został mi unaoczniony.

A teraz z innej beczki: poprzednio wspominałam o tym, jak fajnie, że pokazane dalsze losy załogi Enterprise. Cóż, dalej mi się to podoba, żeby nie było – ale tym razem obudziło we mnie mnóstwo pytań. Po pierwsze: Spock. Jak to się stało, że wrócił na Vulcan? Przecież w serialu nie zdradzał jakoś szczególnie chęci powrotu do rodzinnego gniazda, raczej wszystko wskazywało na to, że służba w Gwiezdnej Flocie to jego świadomy wybór i to właśnie chce robić. Coś się wydarzyło w jego życiu? Jakich odpowiedzi, o których sporo się mówi w kontekście jego ciekawości V’Gera, w ogóle szukał? W serialu nie przejawiał zbytnich metafizycznych ciągot.
Losy pozostałych członków załogi pasują mi nieco bardziej, choć dziwi nieco na przykład dość wyraźne rozejście się dróg Kirka i McCoya. Owszem, Bones zawsze był przede wszystkim lekarzem, a członkiem Gwiezdnej Floty to tak niejako przy okazji – to fajnie widać w serialu i jego późniejszy wybór kariery wpasowuje się w tę postawę. Ale nie przemawia do mnie, że zupełnie urwałby się jego kontakt z Kirkiem.
To znaczy inaczej: te wszystkie zmiany w ludziach są wiarygodne, jeśli tylko je przemyśleć. Pewnie nawet Spocka dałoby się wyjaśnić. Ale jeśli je przyjąć w takiej formie, to wszystko przedstawia się pieruńsko gorzko. I kładzie się nieprzyjemnym cieniem na serialu, w którym załoga Enterprise tworzyła rodzinę. Nagle się okazuje, że to była rodzina szyta dość grubymi nićmi, które najwyraźniej pękły z hukiem jak tylko skończyła się pięcioletnia misja Enterprise.
To chyba głównie moje fangirlowskie serduszko nie do końca może się na tę gorycz zgodzić. To wszystko jest ciekawe, ale nieprzyjemne.

Tu się zgadzam. Ja patrzyłam na to wszystko po raz pierwszy i czułam smutek. Znaczy przez moment myślałam nawet coś w tym stylu: OK., potrzebowali punktu wyjścia do serialu, potrzebowali raz jeszcze zebrać drużynę, ale czemu? Jak? To niemożliwe, żeby oni się ze sobą nie kontaktowali przez te wszystkie lata!

Na parę innych drobiazgów kręcę nosem już z nieco konkretniejszych powodów niż „bo mi smutno”. Począwszy od Klingonów: super, że się pojawili. Może twórcy chcieli się pochwalić, że mieli budżet na charakteryzację ;) Uwielbiam Klingonów. Uwielbiam ich motyw muzyczny, który tutaj usłyszałam chyba po raz pierwszy. Ale po co wkładać tyle pracy w scenografię, charakteryzację, naukę klingońskiego przez aktorów i tak dalej – skoro to wszystko zamyka się w jednej scenie? Nic nie wynika z tego, ze to akurat Klingoni jako pierwsi natknęli się na chmurę. Więcej nie zobaczymy ani ich, ani żadnego z ich pobratymców. Równie dobrze to mógł być jakiś statek Gwiezdnej Floty.
Z innych głupotek: transporter. Był jakiś kaprawy, tak? To dlaczego, u licha, zaraz potem próbowali przenosić ludzi? Czemu nie zrobili prób z… no, z czymkolwiek innym? Nawet w serialu to robili – mieli takie baniaki do testów. Nie poświęcali redshirtów… w ten akurat sposób. ;) Pojawienie się tej sceny z transporterem było dość dziwne. Choć scena sama w sobie świetna i przejmująca, ciary mam na samo wspomnienie. Ale coś zaczyna nie grać, jak się człowiek zastanowi.
Choć i tak najgłupszym momentem jest wejście Ilii, która na powitanie przywaliła informacją, że złożyła śluby celibatu. WTF, kobieto?


Czuję się mało wnosząca w ten wpis [pakuje się do torby wstydu] ale mogę się jedynie podpisać. Zwłaszcza w kwestii Ilii… Oglądaliśmy to wspólnie z Monszem i w tym momencie spojrzeliśmy na siebie z tym samym pytaniem w oczach? Po kij im to mówisz, kobieto?

Oddzielnie należałoby poświęcić nieco uwagi Deckerowi (Stephen Collins). Jest fajnym bohaterem – lustrem dla Kirka i pretekstem do ładnie pokazanego konfliktu pokoleń. Tylko jak mu się przyjrzeć, to człowiek zaczyna widzieć, że jego ciągle robią w trąbę. No bo jak to możliwe, że o przejęciu Enterprise przez Kirka wiedziała cała kuźwa załoga oprócz dotychczasowego kapitana? Co się dzieje w tej piaskownicy? No a później jeszcze wywalili go ze stanowiska oficera naukowego. W gruncie rzeczy wcale się nie dziwię Deckerowi, że rzucił to wszystko w diabły i zrobił to co zrobił. Nie był człowiekiem, którego koncepcja szczęśliwego życia polegałaby na kolejnych latach bycia szmaconym. Natomiast jeszcze większe wrażenie robi na mnie wątek Deckera, kiedy przypominam sobie, kim był jego ojciec: Matt Decker z USS Constellation. I nagle wszystko zaczyna mi się układać: nie chodzi tylko o Kirka. Mam wrażenie, że to była rzecz dużo bardziej osobista.

Ha. I tu ja mam tyły. Bo nie znam jeszcze Matta Deckera. Ale widzę aż nazbyt jasno, że to, co robią z Willem to jest świństwo. Jeśli tak zaangażowany kapitan nie wie, że właśnie jest odsuwany, to dowództwo Gwiezdnej Floty powinno natychmiast podać się do dymisji, bo żadne z niego dowództwo. Prawdę mówiąc, z powodu tej akcji miałam wielki żal do Kirka. I mimo świadomości jak to się skończy i tak kibicowałam Deckerowi. Dość beznadziejnie, przyznaję. Mądry, zaangażowany, energiczny i zdolny do poświęceń człowiek, dzięki decyzji dowództwa stanie się okazem hodowlanym do obserwowania w sztucznym tak naprawdę środowisku. Bo nikt nawet nie próbuje udawać, że jego decyzja to zalążek – dajmy na to – misji dyplomatycznej. Lubię go. Kirka na moment przestałam lubić [macha z torby].

Tak, Kirk nie jest tu… hm… fajny. Ale uwielbiam to, jak konsekwentnie zrobili tę postać. Z serialu wiemy, że jest zapatrzony w Enterprise. Że to jego jedyna wybranka. Dla mnie jest więc zrozumiałe i naturalne, że jest zdolny do tego typu świństwa, byle tylko ją odzyskać. Tak, też go tu nie lubiłam. Ale rozumiałam.

Chciałam jeszcze rozpisać się jakoś mądrze o religijności maszyn i takich różnych, ale chyba się już zmęczyłam. Może innym razem.
Aha – zastanawiam się, czy powiedziane przez Spocka słowa „resistance would be futile” stanowiły jakąś zapowiedź albo inspirację dla kolektywu Borg, czy jednak to zbieg okoliczności. Nie ufam zbiegom okoliczności, więc ja oczywiście doszukuję się tu związków. Zresztą, echa Borg w Oryginalnej Serii to jakby osobny wątek, który na pewno bardzo mam ochotę kiedyś poruszyć. Ale to kiedyś.

A ja choć wiem, że Fraa pisała o tym w swej notce na przewodnim blogasie, nie mogę się oprzeć napisaniu, iż totalnie uwielbiam motyw V’Ger-a. To jest genialne i zrobiło mi dreszcza. To jego poszukiwanie stwórcy, wiara, że coś mu stanięcie przed jego obliczem da, że to jego powinność. Z jednej strony można uznać, że to upór maszyny. Z drugiej – czyż nie taka właśnie powinna być wiara? Wiara nie zakłada zastanowienia, wahania, ale parcie do przodu. Rzekłabym nawet, iż bezmyślne. To właśnie dlatego może stać się groźna. To stąd biorą się fanatycy. A przecież V’Ger chciał dobrze. Szanował swego stwórcę, prawda? Wspaniały motyw!

No dobra. To jednak się zbieram w sobie i odpisuję: w ogóle sam fakt pokazania religii za pośrednictwem V’Gera jest genialny. Jakby reżyser mówił do mnie: „hej, patrz, co tak naprawdę robią ludzie – demolują świat wokół nich, bo coś sobie uroili”. To mi się w sumie bardzo zgadza ze Star Trekiem, który nie raz krytycznie się wypowiadał o religii. Z drugiej strony, z tych poszukiwań V’Gera wynikło jednak coś niesamowitego. Więc może jednak warto dążyć do Stwórcy? Możemy stać się w ten sposób doskonalsi? Ładnie pokazane i w fajny sposób film nie daje nam jednoznacznej odpowiedzi – moim zdaniem.

No, to tak w skrócie jednak o tej religii skrobnęłam.^^




- Heading, sir?
- Out there... thataway.