Balance of Terror

       Premiera: 15 grudnia 1966 
       Reżyseria:  Vincent McEveety 
       Scenariusz:  Paul Schneider


Na początek ogłoszenie drobne. Postanowiłyśmy wprowadzić nieco porządku w nasze działania, zrezygnować z chaosu przypadkowych wrzutek i ciągłych tłumaczeń, z których tak naprawdę wynika jedno – jesteśmy nieogary. Od teraz będziemy ogary, a kolejnych wrzutek możecie się spodziewać w poniedziałki co dwa tygodnie. Zatem kolejnej oczekujcie z niecierpliwością 14 września. [Dokładnie tak. Od dziś jesteśmy ogary!]


Odcinek, który dzisiaj bierzemy na tapetę, widzom w Polsce znany jest pod tytułem „Starcie” i wprowadza na scenę Romulan – rasę wzorowaną na starożytnych Rzymianach, tyleż wojowniczą, co tajemniczą.

Pierwszy kontakt z Imperium Romulańskim nastąpił mniej więcej sto lat przed wydarzeniami prezentowanymi w „Starciu” i – jak łatwo się domyślić – nie był to kontakt przyjacielski. Obecna sytuacja wygląda tak, że kawałek wszechświata należący do Romulan znajduje się po drugiej stronie strefy neutralnej i jest strzeżony przez umieszczone na jakże sprzyjająco położonych asteroidach [ej, może to nie asteroidy były podejrzanie sprzyjająco położone, tylko granicę strefy ułożono wedle okolicznych asteroid właśnie z myślą o utworzeniu tam posterunków, no? :P ] posterunki Zjednoczonej Federacji Planet. Naruszenie rzeczonej strefy neutralnej jest oczywiście ciężkim wykroczeniem i żaden kapitan nie zdecyduje się na to z byle powodu.

Tyle że łączność z kolejnymi posterunkami zanika, a jeden z nich wysyła wezwanie o pomoc i to akurat w kulminacyjnym momencie ceremonii ślubu, udzielanego przez kapitana Kirka dwójce pięknych, młodych i zakochanych załogantów.

Zastanawianie się, które z nich zginie i kiedy zdaje się być w tym momencie nieuniknione, prawda? [większej strzelby zawiesić się na ścianie nie dało… pewnie dodatkowo miał dwa dni do emerytury i znalazł lekarstwo na raka – tylko wróci do domu i pomaluje wreszcie ten płot…]

Zastanawiam się, w jakim celu twórcy seriali wprowadzili ten wątek. Miał pokazać wojnę w opozycji do miłości? Takie make love not war? OK, sztuczka oczywiści prosta, mocno wyeksploatowana, ale trudno powiedzieć, że się nie sprawdza. No i z pewnością inaczej się na nią patrzyło w latach sześćdziesiątych niż blisko pięćdziesiąt lat później. 


Równie trudne jest dla mnie ogarnięcie, co chcieli osiągnąć Romulanie? Zaprawdę nie do końca rozumiem. Znaczy niby OK., prowokacja to stary jak świat sposób na rozpoczęcie konfliktu, Romulan gryzła porażka, bo taka ich natura, ale mam wrażenie, że chyba w ogóle nie ogarnęli, z kim próbują zadrzeć. A może właśnie o to chodziło – takie rozpoznanie taktyczne przed akcją właściwą?


Bo tu chyba ani Romulanie nie wiedzieli, z kim zadzierają, ani ludzie. Kirk też na początku nie docenił przeciwnika. Bądź co bądź, jak pisałaś wcześniej: ostatni kontakt był sto lat temu. Nawet się nie widzieli nigdy. Nie mieli pojęcia, na jakim poziomie technologicznym jest przeciwnik – wszystkie dane były mocno przedawnione.

Nie sądzę, żeby od razu chodziło im o prowokację. Raczej właśnie o rozpoznanie. W końcu nie wiedzieli nawet, czy Federacja jakkolwiek zareaguje na zniszczenie posterunków. Wybadali grunt, zorientowali się, że jednak Federacja będzie się bronić, i chcieli wracać (no – przynajmniej komandor). Nie chcieli starcia ani nic. Tak to widzę jakoś.

Grunt, że spróbowali, a co za tym idzie: raz, że zaprezentowali swoją technologię maskowania, dwa dali się obejrzeć Kirkowi i jego załodze (do tej pory nikt Romulanina, czy to żywego, czy martwego nie oglądał), powodując konsternację swym podobieństwem do Wolkan.


I tu w moim mniemaniu leży główny ciężar odcinka. Oto bowiem, gdy tylko twarz romulańskiego dowódcy (Mark Lenard) [czyli Sarek! <3 ] pojawia się na ekranie, natychmiast pojawia się nieufność w stosunku do Spocka. Artykułowana głośno przez jedną osobę – oficera nawigacyjnego Stilesa (Paul Comi), lecz obecna także w milczeniu innych. A przecież Spocka znają od dawna, nigdy nie dał najmniejszych powodów do tego, by oskarżyć go o brak lojalności, czy jakiekolwiek inne uchybienie. Ratował im wszystkim tyłki, wystawiał się na niebezpieczeństwo, służył radą i rozsądkiem. Ale WYGLĄDA jak wróg, więc co za problem spuścić wszystkie jego zasługi w kiblu w ułamku sekundy. Paskudna ludzka cecha. Ocenianie poprzez zewnętrze, uprzedzenia, odruchowy rasizm. A do tego równie odruchowa nienawiść i chęć głoszenia najstarszego z praw: oko za oko.

Podobał mi się Kirk, gdy powiedział Stilesowi, że wojna sprzed stu lat nie jest jego wojną. Podoba mi się dążenie do unikania potyczki, ta gra w podchody, którą podejmuje Kirk do końca próbujący uniknąć przemocy. Gdzieś kiedyś musi nastąpić przerwa, ktoś musi wyrąbać przesiekę, jak przy pożarze lasu, gdy jedynym sposobem, by zatrzymać żywioł jest zabranie mu pożywki. Inaczej wojny trwałyby wiecznie – zwłaszcza, jeśli przeciwnikowi zdaje się nie chodzi o nic poza wojną samą w sobie, bo honor.


Kirk w ogóle daje radę w tym odcinku (miła odmiana po tym, co wyczyniał w poprzednim…). Do mnie trafił mocno ten moment, w którym zwątpił we własne decyzje i ugiął się pod ciężarem odpowiedzialności, jaka na nim spoczywała. Bo taki dziarski Kirk, ale jednak wie, że wszystko co zrobi, niesie za sobą pewne konsekwencje. I się tych konsekwencji boi. Ładnie, że serial od czasu do czasu przypomina widzowi, że Kirk jest przecież tylko człowiekiem.

Ten honor jest piękny swoją drogą. Podejście romulańskiego dowódcy do swych obowiązków jest piękne. Nawet jeśli nie zgadza się z decyzjami swych przełożonych, jeśli odczuwa bezsens działań zaczepnych – wykonuje rozkazy. Jest w nim i rezygnacja, i duma, i nawet wełniana kolczuga nie jest w stanie odjąć mu godności. Ani tynk sypiący się z sufitu okrętu kosmicznego po trafieniu.


Ja romulańskiego dowódcę całkowicie uwielbiam. <3 Nie tylko dlatego, że to ukryta opcja wolkańska xD To typ bohatera, którego fangirluję: jest inteligentny i widzi bezsens wszczynania wojny. Jednocześnie zdaje sobie sprawę z tego, że nie może jej unikać – bądź co bądź ma rozkazy. Na jego barki spada odpowiedzialność za relacje federacyjno-romulańskie. Czuje presję. I jest honorny.

I to tak naprawdę przecież taki romulański Kirk. Zresztą, ich podobieństwo jest fajnie podkreślone. Kirk podczas manewrów nie raz stwierdza: „ja bym tak zrobił” i na tej podstawie wnioskuje, jakie będą dalsze posunięcia wroga. Szybciej zdał sobie sprawę z tego, jak wiele ich łączy, ale i do komandora w końcu to dotrze. Nie bez powodu Romulanin powie Kirkowi, że w innych okolicznościach mógłby go nazwać przyjacielem.

Uwielbiam to pokazanie, że relacje między jednostkami zależą od okoliczności, na które te jednostki nie mają wpływu. I że wojna nie ma nic wspólnego z tym, że po jednej stronie barykady są dobrzy, a po drugiej źli – bo tak naprawdę wszyscy mogą być dobrymi, którzy znaleźli się w złym czasie o nieodpowiedniej porze. Ja wiem, że to tak naprawdę nie jest nic odkrywczego. Może nawet to dość wyświechtane, pacyfistyczne przesłanie. Ale użyli dwóch fantastycznych postaci, żeby je przekazać. Fraa approves. <3

Wrócę jeszcze na chwilę do Spocka – jego reakcja na oskarżenia też jest piękna. Zerowa obrona, racjonalne wyciąganie wniosków z faktu, iż najwyraźniej Wolkanie i Romulanie mają wspólne korzenie, a więc można się spodziewać podobieństw w ewolucji społecznej obu ras. Spock nijak się nie zmienia pod wpływem niechęci załogi, nie ma w nim ludzkiej potrzeby odbicia ciosów. Jest w tym momencie bardziej Wolkaninem niż człowiekiem. I dobrze.

Na straży człowieczeństwa stoi za to jak zwykle doktor McCoy. Zawsze obecny przy Kirku, przypomina mu o tym, co ważne – o nim samym.






In this galaxy, there's a mathematical probability of three million Earth-type planets. And in all of the universe, three million million galaxies like this. And in all of that... and perhaps more, only one of each of us.

Don't destroy the one named Kirk.

[Dr McCoy]

The Conscience of the King

Premiera: 8 grudnia 1966
Reżyseria: Gerd Oswald
Scenariusz: Barry Trivers

No co ja mogę, no? Przepraszam. Sezon urlopowy. Wakacje. Upały. Susze. Naprawdę nie miałam mózgu do pisania o tym odcinku. Co przysiadłam nad Wordem, ogarniała mnie panika. Bo serio – ja się boję pisać o The Conscience of the King. Zwyczajnie boję się, że spektakularnie to schrzanię. Bo sęk w tym, że to jeden z moich ulubionych odcinków. Powiedziałabym nawet, że ulubiony, ale nie chcę ferować aż tak szumnych ocen, bo może się okazać, że po prostu w tej chwili nie pamiętam jeszcze o jakimś, który lubię równie mocno.

To jeden z tych odcinków, w których wyraźnie widać, że nie trzeba spektakularnego budżetu i dużo piu-piu w kosmosach, żeby opowiedzieć dobrą historię w kostiumie space opery. Wystarczy Shakespeare.
Bo przecież w uniwersum Star Treka Hamlet jest dobry na wszystko. Można pomyśleć, że jedynie twórczość Shakespeare’a przetrwa wieki. Będzie Shakespeare po klingońsku. A tutaj mamy Makbeta wystawianego przez wędrowną trupę. Ale, tak naprawdę, trudno się dziwić temu wyborowi: bo Makbet doskonale koresponduje z historią opowiadaną w odcinku.
A historia sprowadza się do tego: przed dwudziestoma laty był sobie niejaki Kodos, gubernator Tarsus IV. Tak się stało niefortunnie, że podczas jego rządów w kolonii zapanował głód – odsiecz jakoś nie nadciągała, toteż Kodos musiał dokonać trudnych wyborów, by ocalić chociaż część kolonistów. Zadecydował o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Uśmiercił połowę populacji, by druga połowa mogła żyć. Bo w przeciwnym razie istniało ryzyko, że śmierć poniosą wszyscy.
Tyle tylko, że wkrótce po tych wydarzeniach odsiecz jednak się zjawiła.

Uwielbiam ten odcinek z kilku powodów: raz, to bardzo fajna i – tak myślę – trafna diagnoza na temat historii jako takiej. Niby każdy wie, że historię piszą zwycięzcy – ale tutaj nikt tego nie mówi. Tutaj po prostu to widać. Kodos jest zwany Katem, uznany za zbrodniarza wojennego. Ale kim by był w oczach potomnych, gdyby odsiecz Federacji nie nadciągnęła? Odcinek bardzo mocno akcentuje to pytanie i, jak to Star Trek: The Original Series, nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Nie sugeruje nawet, czy takie gdybanie w ogóle ma sens. Dwa, ładnie tutaj wypada Spock: widzi, że coś jest nie halo z kapitanem, węszy, szuka odpowiedzi. Ba, dociera do tych odpowiedzi dużo szybciej niż Kirk, zbałamucony przez Kodosównę. Trzy: i to się tak naprawdę łączy z pierwszym punktem, czyli sam Karidian – może to kwestia aktora, a może reżyserii. Grunt, że facet jest po prostu świetny. Zbrodniarz, który chce się odciąć od przeszłości. Dla którego odgrywanie Makbeta nie jest tylko sposobem na zarobek, jest terapią, a może ciągłą karą – przeżywaniem na nowo zła, które uczynił. Bo kiedy Karidian-Makbet mówi o krwi na swoich rękach, krwi, której nie potrafi zmyć, mówi to jednocześnie Karidian-Kodos. Może mam słabość do zbrodniarzy. A może do ludzi, którzy żałują przeszłości. A może po prostu do starych ludzi, którzy w ogóle mają przeszłość. Tak naprawdę nie wiem. Faktem jest, że ten odcinek oglądałam nie wiem ile razy i za każdym razem robi na mnie takie samo wrażenie. No i cztery: plot twist. Naprawdę to było fajnie rozegrane. Pamiętam, że przy pierwszym oglądaniu nie spodziewałam się, kto morduje. A co ważniejsze: dlaczego. Bo przecież w tym odcinku nie ma tak naprawdę „złych”. Są co najwyżej obłąkani. W swoim mniemaniu postępują słusznie. To czyni ich tak bardzo wiarygodnymi bohaterami.

Wtrącę swoje trzy grosze a propos Makbeta. Dla mnie bowiem w „Sumieniu króla” istnieje jeszcze jeden wątek – wątek wpływu sztuki na psychikę. Zakładam, że córka Karidiana od dzieciństwa przesiąkała Shakespeare’em. Sztuka stała się dla niej swoistym wyznacznikiem moralności, wzorcem. Żyła wedle zasad dramatu. Czy można stwierdzić, że w pewnym sensie poezja wyprała jej mózg?

Można. I to też jest świetne. Blondyna też nie jest właściwie postacią negatywną – jest kolejną ofiarą.

No właśnie. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do Kirka. Kirk w tym odcinku zachowuje się okropnie. Raz, że strasznie się broni przed tym, że Karidian mógłby być Kodosem – momentami wydaje mi się, że robi to aż nadto gorliwie. Jakby w ogóle nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Leighton mógł mieć rację. A przesłanki były wystarczające – wszak uznał je nawet Spock. A skoro Spock jest przekonany, to naprawdę muszą być twarde dowody, przecież Wolkanin kieruje się logiką, a nie emocjami. Inna sprawa, że Kirk, jak pisałam, był zbałamucony przez Kodosównę. I tu moje kolejne zastrzeżenie, choć może ono wynika tylko z mojego babskiego punktu widzenia: blondyna w gruncie rzeczy jest zupełnie nieciekawa. Dostaje jakiś rys charakteru dopiero kiedy wychodzą na jaw jej zbrodnie, ale wcześniej jest jednak do bólu mdła. Jak niby Kirk wyobrażał sobie ten związek? Że będą się szlajać po Enterprisie i cytować poezję? Na czym to wszystko miało się opierać?

No… na szybkim seksie w prywatnej kajucie kapitana? *torba*
A poważnie – i dla mnie Kirk był tu co najmniej dziwaczny, nie dość, że zupełnie idiotycznie tłumaczył, iż logika to nic, bo on musi  p o c z u ć, że Karidian to Kodos, to jeszcze miał pretensje do swojego pierwszego oficera, że wykonuje swoje obowiązki. I tak sobie myślę, że ja nie chcę wierzyć, że feromony blondyny były aż tak silne. Może to co innego? Może po prostu strach przed konfrontacją? Strach przed ponownym ferowaniem wyroków w sprawie, która została zamknięta, strach przed rozgrzebywaniem, ale i przed ponownym oskarżeniem człowieka, na którego miejscu nikt nie chciałby się znaleźć. To jak wyciąganie trupów z szafy, nie?
W ogóle sam pomysł na zbrodnię Kodosa! Oglądam ten odcinek i myślę – jak oni zadecydowali kto przeżyje, a kto nie? Losowali? Wybierali tych, którzy lepiej przysłużą się dobru ogółu? I niby kto miał decydować, o tym kto lepiej się przysłuży? A może decydowało kryterium wieku? Nie potrafię się uwolnić od rozmyślań nad mieszkańcami kolonii. Nad ich koszmarem. Jak żyć z myślą, że z jakiegoś powodu zostałeś wybrany, by żyć podczas, gdy twój sąsiad nie? Tak naprawdę to była cała kolonia ofiar.

No i, tak abstrahując od wszystkiego, po raz kolejny podoba mi się zarysowanie pozycji McCoya w tym wszystkim. Jest lekarzem – i na tym się koncentruje. Nie ogarnia, kogo Kirk awansował, kogo przewozi itp., bo to nie jego sprawy. Mimo że jest przyjacielem kapitana, nie miesza się w jego kompetencje. To świetna relacja i coraz bardziej mam ochotę coś o niej napisać oddzielnie.


Co ja mogę powiedzieć? Uwielbiam ten odcinek. Uwielbiam podejście do problemu, uwielbiam samego Karidiana. Żal mi jego córki, chociaż trudno nie widzieć jej winy. Cała ta historia to jedno wielkie szaleństwo, zbrodnia, która mogłaby nigdy nie zostać tak nazwana, gdyby historia ułożyła się inaczej. A całość w hamletowskiej otoczce, której trudno nie lubić – było nie było, jego tragedie naprawdę trafiają do człowieka. Może w koncepcji Roddenberry’ego, w której to właśnie Shakespeare zdobył międzygalaktyczną sławę, jest nieco sensu.




- Would you care for a drink, Mr. Spock?
- My father's race was spared the dubious benefits of alcohol.
- Oh. Now I know why they were conquered.