A Matter of Perspective

(źródło)
Premiera: 12 lutego 1990
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Ed Zuckerman

To kolejny z epizodów zrealizowanych, jak się wydaje, nieco po taniości: skromna obsada, niewiele wnętrz, całość sprowadzona do opowiadania w kółko tej samej historii. Na szczęście jednak tym razem to się udało, mimo że autor scenariusza nie mógł pochwalić się spektakularnym doświadczeniem ani w pisaniu Star Treka, ani w pisaniu w ogóle. Czy to jednak intuicja Zuckermana, czy może obfita pomoc rozlicznych współtwórców serii, tym razem ta konwencja bardzo ładnie zagrała i pomogła w zaprezentowaniu widzowi fajnego tematu: kwestii punktów widzenia.

Odcinek jest odcinkiem „sądowym”. Znamy takie od dawna, bo przecież nawet w Oryginalnej Serii pojawił się chociażby epizod Court Martial, a i później załogi kolejnych statków Enterprise (i Voyager) bywały na bakier z rozmaitymi wymiarami sprawiedliwości. Różnica polega na tym, że tym razem, jak wspomniałam, właściwa historia – czyli, w tym przypadku, odtworzenie wydarzeń prowadzących do popełnienia domniemanego morderstwa – zostaje opowiedziana na początku odcinka i niewiele się w tym temacie zmienia. To nie tak, że nagle dostajemy jakieś superważne informacje, które kompletnie zmieniają zeznania.
Przeurocze jest też to, jak różni się
przebieg bójki w zależności od tego,
kto ją relacjonuje (źródło)
No bo co tak właściwie się zmienia w kolejnych relacjach prezentowanych podczas rozprawy? Raz to Riker twierdzi, że został uwiedziony przez Manuę Apgar (Gina Hecht), innym znów razem Manua utrzymuje, że Riker nieomal ją zgwałcił – co ciekawe, żadne z nich nie kłamie, o czym zapewnia nas doradca Troi. I prawdę mówiąc, nie mam większego problemu z uwierzeniem w to. Być może każde po trosze uwodziło, każde wierzyło w swoją wersję – to całkiem prawdopodobne.
Właściwie to interesujące są właśnie te drobne różnice w zeznaniach poszczególnych uczestników procesu, te rozmaite punkty widzenia, a nie sama sprawa morderstwa. Bo ta – co tu dużo mówić – nie za bardzo trzyma w napięciu. Przecież znamy Rikera nie od dziś. Dobrze wiemy, że jest krystalicznie czysty i niewinny. Znamy też konwencję i wiemy, że kapitan Picard dowiedzie niewinności swojego pierwszego oficera. Nie ma tu żadnego punktu do niepokoju.

Dodatkowo interesująco wypada tutaj początkowa scena, w której Picard usiłuje namalować obraz. Przyznam, że za pierwszym razem miałam wrażenie, że to scenka mocno bez sensu, która nie odnajduje w dalszej części odcinka żadnej kontynuacji. Dopiero później udało mi się ogarnąć, że jest wręcz przeciwnie: w zasadzie cały epizod jest kontynuacją tej jednej scenki. Cały proces Rikera jest próba namalowania obrazu. Każdy maluje go po swojemu: Riker, Manua, Tayna (Juli Donald). Nikt nie kłamie, po prostu różnie widzą to, co próbują odmalować, tak jak na początku każdy inaczej postrzegał nagą kobietę (choć koszmarnie było widać, że statyści z początkowej sceny chyba nigdy w życiu nie próbowali niczego namalować, bo miałam wrażenie, że ledwie ogarniali, z której strony trzymać pędzel). I w tym wszystkim pojawia się Picard – człowiek, którego spojrzenie jest co najmniej niekonwencjonalne. W jego obrazie nic nie pasuje do niczego. I właśnie to niekonwencjonalne, wykraczające poza normy spojrzenie, świeże i nieoczekiwane, okazuje się zbawienne dla Rikera i dla całej sprawy. W gruncie rzeczy to zostało bardzo ładnie zgrane.

Dużo w tym odcinku napatrzymy się
na to wnętrze (źródło)
Brakuje mi tak naprawdę chyba tylko jednego: zeznań Geordiego. Geordi po powrocie na pokład Enterprise był co najmniej poruszony. Z całą pewnością wiedział coś o sprawie, choć nie chciał sam niczego opowiadać kapitanowi. Nawet jeśli nie był świadkiem wszystkich wydarzeń, to jednak coś musiał widzieć i słyszeć, jakąś kłótnię, jakieś groźby – dlaczego więc nie uwzględniono również jego perspektywy? (końcową symulację traktuję nieco inaczej, bo to już wynik wspólnie prowadzonego śledztwa, a nie relacja z wcześniejszych wydarzeń)

Całościowo jednak pozytywnie odebrałam ten odcinek. Nawet jeśli nie trzymał w szczególnym napięciu, to jednak był na swój sposób intrygujący i może nawet trochę pouczający. Bohaterowie pokazali się od swoich najlepszych stron, a kapitan – jak zwykle zresztą – zachował fantastyczną równowagę między lojalnością a obiektywizmem (uwielbiam scenę, w której oskarżony Riker chce porozmawiać z Picardem na osobności, ale ten mu odmawia, wiedząc, jak bardzo niestosowne to by było w zaistniałych okolicznościach). Odcinek może i leniwy, może i po taniości, ale zdecydowanie udany.




- Investigator, in our system of jurisprudence a man is innocent until proved guilty.
- In ours, he is guilty until he is proved innocent, and you are under our jurisdiction.

Déjà Q

(źródło)

Premiera: 5 lutego 1990
Reżyseria: Les Landau
Scenariusz: Richard Danus

Omnomnom. Lubię ten odcinek. Bo Q. A ja lubię Q. A teraz to nawet jeszcze bardziej. Zawsze uważałam, że gościu w gruncie rzeczy nie jest zły – jest po prostu niedojrzały. Jest jak rozpuszczone, nieśmiertelne dziecko, którego piaskownicą jest cały wszechświat. I w związku z tym, ma się rozumieć, pakuje się w różnego rodzaju tarapaty i pakuje w nie również załogę Enterprise. Przy czym to, co dla Q jest zaledwie grą czy psotą, nierzadko stanowi o życiu i śmierci ludzi. I kiedy już serial przyzwyczaił mnie do takich realiów, nagle Richard Danus i Les Landau zaserwowali piękne pogłębienie postaci.
Bo nagle nasz dzieciakowaty Q dojrzewa. Może nie jakoś radykalnie, może nie jest to trwała przemiana, ale sam fakt, że w ogóle coś dziwnego zaczyna się dziać w głowie Q, to dużo. Spod płaszczyka niedojrzałego psotnika i egoisty wychyla się w gruncie rzeczy poczciwy koleś, którego po prostu wcześniej nikt odpowiednio nie pokierował.

Paradoksalnie, najlepszym nauczycielem człowieczeństwa okazuje się Data. W ogóle ogromnie uwielbiam ich relację. Jeden chce być człowiekiem, ale nie może, drugi zaś osiągnął ten cel, ale wcale mu to nie leży. Uwielbiam to, że Data – który jest wolny od zadawnionego żalu czy pragnienia zemsty – bez problemu daje szansę Q. Z całego androidzkiego serca stara się pomóc, a najfajniejsze w tym wszystkim jest to, że Q docenia te starania. Scena, w której Data wybucha śmiechem, jest niemal wzruszająca. Ten pozornie egoistyczny, gardzący ludzkością Q, w rzeczywistości fantastycznie zrozumiał Datę – nie zmienił go w człowieka, chociaż to by nie przekroczyło jego możliwości, tylko pozwolił spełnić jedno małe marzenie. I to było piękne. Tak, niby mówił, że nie zamieni Daty w człowieka, bo bycie człowiekiem ssie, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że on doskonale wiedział, o co chodzi – bo przecież był już w podobnej sytuacji, kiedy postarzył Wesleya. Chłopak dość wyraźnie wyjaśnił wówczas, dlaczego mu to nie leży. A Q ma dobrą pamięć i zapewne nietrudno mu było skojarzyć fakty.
(źródło)
W ogóle myślę, że Q naprawdę dobrze rozumie ludzi. Nie chodzi mi o to, czy ich podziwia czy wręcz przeciwnie, bo tutaj relacja jest chyba bardziej skomplikowana, ale rozumie. Wie, jak skutecznie nadepnąć im na odcisk, ale jeśli tylko ma ochotę zrobić coś dobrego, to jest w tym świetny. Nie byłby tak skuteczny w swoich działaniach, gdyby nie było tego zrozumienia.

Prawdę mówiąc, chyba nie umiem się do niczego przyczepić w tym epizodzie. Bardzo przyjemnie mi się go oglądało, a wszyscy bohaterowie trzymali rewelacyjny poziom. Oczywiście, szoł ukradł – obok Q, ma się rozumieć – Data, ale inni też nie wzbudzili moich zastrzeżeń. Przede wszystkim podobało mi się, że zachowali się bardzo wiarygodnie i po ludzku. Nie otworzyli od razu serduszek przed Q w potrzebie, tylko patrzyli na niego spode łba, nieufni i z nieskrywaną satysfakcją. Szczególnie Guinan była uradowana, co zresztą fajnie przypomniało o tym, że ją z otaczającym wszechświatem łączą zupełnie inne relacje niż ludzi.

Ach, no i to odcinek z najmemowszym facepalmem Picarda! Warto to odnotować!



- Perhaps there is a… residue of Humanity in Q after all."
- "Don't bet on it, Picard.

The High Ground


il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 29 stycznia 1990
Reżyseria: Gabrielle Beaumont
Scenariusz: Melinda M. Snodgrass

To ostatni odcinek Następnego Pokolenia, za scenariusz którego odpowiada Melinda Snodgrass – i muszę powiedzieć, że trochę szkoda, bo ta pani ma na koncie fajne odcinki, problemowe, zahaczające gdzieś tam o istotę człowieczeństwa, trochę też konfrontujące osobiste racje z rozkazami i poczuciem obowiązku.
The High Ground nie jest tu wyjątkiem. Wprawdzie dostajemy też historię przez duże „H”, no bo jest wojna, terroryzm i próby zażegnania konfliktu, ale to nie jedyny, a co więcej – chyba nie najważniejszy – wątek.

Sama jestem zaskoczona, że piszę coś takiego, ale ten odcinek został poświęcony w dużej mierze doktor Crusher i to się naprawdę sprawdziło. Właściwie w żadnej chwili nie mogłam się przyczepić do Beverly – może raz, kiedy nagle wyskoczyła do jednego z terrorystów, że ma syna. Miałam trochę wrażenie, że to taka tamtejsza wersja „mam horom curke!” - ale rozumiem, że chodziło o coś zupełnie innego, a ja jestem przeczulona.
To nie tak, że doktor cały czas zachowuje się doskonale. Gdzieżby, przecież cała heca wynika z tego, że zachowała się źle! Bezpośrednio i nawet tego nie ukrywając olała rozkaz kapitana. A bez przesady, może i się przyjaźnią, ale to wciąż jej kapitan. I teoretycznie powinna zawinąć się z Worfem i Datą. Ale z drugiej strony, czy nie bylibyśmy nią wówczas rozczarowani? Jest lekarzem, więc dla każdego wydaje się jasne, że jej priorytetem będzie ratowanie ludzi. Oczekujemy od niej, że w takiej sytuacji oleje rozkaz kapitana, bo choć obiektywnie rzecz biorąc to naganne, w przeciwnym razie chyba jednak przestałaby… no nie wiem, przestałaby budzić zaufanie jako pani doktor.
Zarazem kiedy już oddział Ansatów uprowadzi Beverly, ta okazuje się wzorcowo nieustępliwa i oziębła. Jasne, koniec końców spróbuje ratować terrorystów, bo – jak poprzednio – ratowanie życia jest dla niej mimo wszystko najważniejszym priorytetem i tego nic nie zmieni. Ale nie ma w niej zrozumienia dla Finna (Richard Cox), nawet kiedy ten bardzo się stara swoje postępowanie przedstawić w racjonalny sposób. W ogóle ładnie jej podejście było widać w krótkiej scenie, w której po zbadaniu pacjenta doktor Crusher zagaduje do chłopca: z jednej strony jest empatyczna i miła, z drugiej jednak kończy wypowiedź gorzką konstatacją, którą sprowadza wszystko „na ziemię”.

(źródło)
Oczywiście, porwanie doktor Crusher odbija się też na innych członkach załogi. Przede wszystkim należy tu wspomnieć o młodym Wesleyu, który się zamartwia. Tu akurat wydaje mi się, że można by nieco to podbić, bo nie za bardzo czułam dramat dzieciaka, który lada sekunda może stracić matkę. Zamiast tego większy nacisk położono na kapitana.
No i kapitan ze wszech miar staje na wysokości zadania – bardzo mi się to podobało szczególnie w momencie, w którym delegował zadania i decydował, kto uda się negocjować z Rutianami. No bo wysłanie Wesleya do zespołu badającego obcą technologię było genialnym posunięciem. Z jednej strony pozbył się chłopaka, który totalnie do niczego nie przydałby się podczas rozmów dyplomatycznych, z drugiej zaś – nie pozwolił Wesleyowi odczuć, że się go pozbywa, tylko znalazł mu zadanie, przy którym tamten rzeczywiście mógł się przydać.
Nie mogę, ma się rozumieć, nie wspomnieć o tych członkach załogi, którzy byli rozczarowująco nieprzydatni. Właściwie nie ma tu zaskoczenia: doradca Troi i Worf. Troi nawet nie wzięła udziału w przesłuchaniach, co było dla mnie trochę dziwne, bo od jakiegoś czasu to robiła. Worf z kolei… no cóż, Worf. Worfa po tym odcinku powinni zwolnić. To nie tak, że faktycznie Ansatianie pojawiali się i znikali w mgnieniu oka, że nie dałoby rady jednego czy drugiego ustrzelić. To po prostu Worf w sytuacjach zagrożenia wolał stać i tępo gapić się przed siebie, a po wszystkim zamachać bezradnie fazerem w powietrzu, no bo ojeja, już nie ma do kogo strzelać. To nie był dobry odcinek dla Worfa.

(źródło)
Prawdą też jest, że ten odcinek nie stracił nic na aktualności, a kto wie, może nawet jest dziś bardziej na czasie niż kiedykolwiek – w tym momencie historii, kiedy ogromna część zachodniego świata żyje w nieustającym lęku przed terroryzmem i różnego rodzaju fanatyzmami, czy to na tle religijnym, czy politycznym. Podoba mi się zarówno zacietrzewienie Finna, jak i zacięcie Alexany (Kerrie Keane) i kompletne zagubienie Daty, dla którego to wszystko jest jakieś bez sensu. I jak mu wytłumaczyć, że człowieki po prostu takie bez sensu już są, że złe metody czasem działają?
O, teraz mi się przypomniał jeszcze jeden zgrzyt! Kiedy Crusher kłóci się o słuszność postępowania z Finnem, wytykając mu, że terroryzm jest zły i że Amerykanie walcząc o wolność nie mordowali niewinnych – chciało się jednak parsknąć „powiedz to Indianom, głupia buło”. No ale trochę rozumiem, że nie to było akurat tematem. A do problemu Indian przecież jeszcze nie raz wrócimy w tym serialu.

To fajny odcinek i chce się po nim wierzyć, że chłopiec, który opuszcza broń, rzeczywiście jest początkiem czegoś lepszego.




As a prisoner, he would have been a focus for violence as his followers tried to free him. Now he's a martyr. But the death toll might go down, at least in the short term. It's an imperfect solution for an imperfect world.

The Hunted

(źródło)

Premiera: 8 stycznia 1990
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Robin Bernheim

Cliff Bole, czyli niejako ojciec chrzestny Bolian, to jeden z tych reżyserów, spod ręki których wyszły naprawdę solidne epizody. The Hunted niewątpliwie może od razu skojarzyć się z The Vengeance Factor, bo w obu przypadkach mamy nieco zbliżoną sytuację: oto jest zaawansowana obca rasa, która – jak się okazuje – osiągnęła ten poziom, przy okazji pozbywając się wszystkich tych, którzy nie pasowali do tego idealnego obrazka. I, niespodzianka, okazuje się, że takie wyparcie się części społeczeństwa prędzej czy później odbija się czkawką.
Podstawowa różnica między tymi odcinkami polega na tym, że Acamarianie dzięki temu rozłamowi zdołali w ogóle się ucywilizować, podczas gdy Angosianie sami najpierw stworzyli tę grupę, która miała im umożliwić osiągnięcie pożądanego stanu, a dopiero potem spróbowali zagrzebać ją pod dywan.
No i tutaj to przepraszam, ale ja Angosian ni w ząb nie rozumiem. To znaczy inaczej: rozumiem, ale tego nie lubię. Niestety, rozumiem. Absolutnie wierzę w to, że zrobili referendum i zapytali całego społeczeństwa, co zrobić z zaprogramowanymi, potencjalnie niebezpiecznymi superżołnierzami. I również wierzę w to, że społeczeństwo – mając wybór: wydać mnóstwo hajsów na resocjalizację albo zamknąć gdzieś daleko i zapomnieć – odpowiedziało: zamknąć i zapomnieć. Człowiek wszak jest tylko człowiekiem (a Angosianin Angosianinem) i, chcąc nie chcąc, będzie myślał przede wszystkim o interesie swoim i swoich bliskich, swojej społeczności. Kiedy Nayrok (James Cromwell) wyznaje Picardowi całą prawdę, można oczywiście się bulwersować, że to nieludzkie i że Angosianie są okrutnymi egoistami, tylko że prawda jest nieco smutniejsza, bo Angosianie nie są gorsi od ludzi.
(źródło)
No bo nie trzeba być nawet Amerykaninem, żeby rzuciła się tu w oczy analogia do problemu weteranów z Wietnamu. To znaczy jasne, nie jestem znawcą tematu i może sobie roję, no bo wiedzę czerpię głównie z amerykańskiego kina. Ale zdaje się, że dla USA to jest istotny problem, który angażuje uwagę twórców (że tylko tak zerknę w kierunku Rambo). Oto pod koniec XX wieku w kraju zaczęło się pojawiać coraz więcej totalnie przekręconych przez nowoczesną wojnę żołnierzy, którzy nie bardzo pasowali do społeczeństwa i nie było co z nimi zrobić, bo ludzie wówczas jeszcze nie bardzo słyszeli o zespole stresu pourazowego. Przypuszczam, że dziś już jest lepiej, bo i świadomość pewnych problemów wzrosła, ale wciąż przypuszczam, że sytuacja daleka jest od idealnej.
Angosianie poradzili sobie z tematem po swojemu. Nie ze złośliwości, tylko to im się wydało najpraktyczniejszym rozwiązaniem. Trzeba było Picarda, żeby uświadomił Nayrokowi, jakimi byli kutasami. Odcinek zostawia nas z właściwie dość optymistycznym finałem, który każe wierzyć, że ucywilizowana część mieszkańców Angosii III wreszcie się opamięta i spróbuje pomóc swoim weteranom, których sami „wyprodukowali”. I to nawet miłe, choć ja przyznam, że miewam nieco wątpliwości, jak się dalej potoczy los tej rasy. No bo kiedy Enterprise odleci, czy nie pojawią się nowe pomysły, jak by tutaj unieszkodliwić więźniów i wpakować ich znowu na Lunar V? Czy Picard naprawdę zdołał przemówić Nayrokowi do rozsądku i rozbudzić jakoś jego empatię? Tak mało wiemy o Angosianach, żeby snuć jakiekolwiek daleko idące wnioski – aż szkoda, bo to w ogóle planeta o niezwykle ciekawej historii (jak się zdaje na podstawie tych strzępków, które dane nam było poznać) i chciałabym poznać ją i jej mieszkańców lepiej.

(źródło)
No i chylę czoła: doradca Troi się naprawdę przydała. Wreszcie. Robiła dokładnie to, do czego była od samego początku przeznaczona, czyli wyczuwała emocje i na ich podstawie doradzała, rozmawiała, starała się załagodzić sytuację. Co więcej – z powodzeniem! Brawo ty, doradco!
Co mnie tknęło? Po raz kolejny jedna osoba w zasadzie zdołała przejąć Enterprise. Naprawdę, Gwiezdna Floto, powinnaś zainwestować w jakieś lepsze zabezpieczenia… Choć, swoją drogą, bardzo przekonująco odcinek prezentuje widzom Rogę Danara (Jeff McCarthy) jako superżołnierza: jest szybszy, silniejszy, ale też inteligentny, co ładnie pokazały początkowe manewry, kiedy to nasz uciekinier chowa się w polu magnetycznym, odbija od deflektorów i w ogóle wyczynia różne cuda. Sama oglądając to miałam wrażenie „hej, gościu jest dobry!”. No i ładnym akcentem było małe wskazanie na podobieństwa między Datą a Danarem: z jednej strony uczłowieczyło to Datę, z drugiej zaś – pogłębiło to niekomfortowe wrażenie odczłowieczenia Danara.




Prime Minister, even the most comfortable prison is still a prison.

The Defector


(źródło)
Premiera: 1 stycznia 1990
Reżyseria: Robert Scheerer
Scenariusz: Ronald D. Moore

Jesteśmy dalej w ciągu bardzo niezłych epizodów – zresztą, to nie zaskakuje jakoś szczególnie, bo zarówno scenarzysta jak i reżyser zdążyli już pokazać, na co ich stać. Zresztą, Ron Moore to twórca po wielekroć nominowany do prestiżowych nagród (Emmy, Hugo, Saturn) za startrekowe prace.
The Defector ponownie wprowadza na scenę Romulan. A z nimi, no to wiadomo: nic nie wiadomo. Jeśli Romulanin podaje Federacji jakąkolwiek informację, najprawdopodobniej należy ją podzielić przez cztery i obrócić o 180 stopni, to ewentualnie wtedy można dojść do czegoś, co leżało obok prawdy. Oczywiście, chyba że Romulanin przewidział tę podejrzliwość i na przekór od razu poda prawdziwe informacje, wiedząc, że nikt w nie nie uwierzy. Wkurzające, no nie?
Kapitan Picard przekonał się o tym na własnej skórze, kiedy przyjął na pokład Enterprise romulańskiego zbiega. Z jednej strony wiadomo, że Setal (James Sloyan) coś strasznie kręci, z drugiej jednak – jeśli przypadkiem mówiłby prawdę, to waga jego informacji jest nie do przecenienia.
Bardzo podoba mi się ten konflikt, w obliczu którego stanął Picard. I nie chodzi mi tu o konflikt między Romulanami a Federacją (choć to niezmiennie wiszące nad bohaterami zagrożenie wojny również lubię), a o dylemat, czy powinien zaufać zbiegowi. Przez cały odcinek czuć to napięcie i tę niepewność. Co więcej: do samego końca spodziewałam się, że jednak Setal okaże się kłamcą, a tymczasem zakończenie odcinka zdołało mnie zaskoczyć jeszcze bardziej opcją, która mi w ogóle nie przyszła do głowy, dużo ciekawsza od prostej alternatywy: Romulanin kłamie albo mówi prawdę.
To też jeden z – nielicznych, mam wrażenie – epizodów, w których doradca Troi robi to, co faktycznie do niej należy. Nie powiem, żeby jakoś świetnie jej szło, ale przynajmniej jej umiejętności są wykorzystywane trochę bardziej niż tylko do stwierdzenia oczywistych ogólników, które ślepy by zauważył.
No i Riker – kiedy myślę o nim z perspektywy tego odcinka, mając za sobą na przykład A Matter of Honor, wychodzi mi taki mały smaczek związany z tym bohaterem: on jest nie tylko serialowym flirciarzem, ale też naprawdę fascynują go obce kultury. Echa tego, z jakim oddaniem w drugim sezonie zgłębiał zwyczaje Klingonów, widać tutaj w scenie spotkania Setala z Worfem – okazuje się, że nie tylko Klingonów, ale i Romulan komandor Riker zna wcale nieźle. Sam Setal jest tym zaskoczony. A ja się cieszę, bo to bardzo fajnie wzbogaca postać.
Co jeszcze mi się podoba? Konsekwentnie budowana relacja Worfa z Romulanami. W ogóle Romulanie i Klingoni są świetni w dużej mierze dzięki temu, że z jednej strony wiele ich łączy: imperializm, chęć podbojów, wojowniczość, bezkompromisowość i niechęć do Federacji. Z drugiej jednak – dzieli ich wszystko inne. Serial fajnie przeciwstawia honor i dumę perfidnej dwulicowości, robiąc to jakoś tak, że ja nie umiem znielubić żadnej z tych ras.

No i jeszcze oczywiście temat samych Romulan: im więcej poświęca im się czasu antenowego, tym wyraźniej widać, jak niejednorodna to grupa. Jasne, to przecież oczywiste, jak się nad tym zastanowić – podobnie przecież niemożliwym by było zwięzłe scharakteryzowanie wszystkich ludzi na świecie za jednym zamachem, bo każdy jest inny. Ale przy obcych rasach często się o tym zapomina. Tutaj widzimy wyraźnie, że nawet wśród tych zdradzieckich Romulan poziom uczciwości, patriotyzmu czy przywiązania do rodziny może być zupełnie różny i przywodzić do rozmaitych działań. Przy tym tak naprawdę nie da się na chwilę obecną wyważyć, gdzie jest jakaś średnia: czy to Setal był nieromulańsko poczciwy? Czy może Tomalak jest kutasem nawet jak na Romulanina?
Aha, mocno rusza mnie też zakończenie, z listem do córki. I szkoda, że serial oficjalnie nie wrócił do tego tematu, żeby to domknąć. Na szczęście jest zbiór krótkich opowiadań The Sky’s the Limit, w którym Geoff Trowbridge ogarnął ów wątek, ale przyznam, nie miałam tego jeszcze w rękach. Obiecuję poprawę.

To dobry odcinek, pełen napięcia, skomplikowanych relacji i emocji. Stawia dużo pytań o lojalność, patriotyzm i zaufanie, pozostawiając widza z dość gorzkimi myślami, ale też z poczuciem satysfakcji. Jak dla mnie, właściwie wszystko jest tu na miejscu i wcale się nie dziwię, że zarówno Moore jak i Scheerer zostali ze Star Trekiem na dłużej. Ewidentnie wiedzieli co robią.




Oh, what a fool I've been, to come looking for courage in the lair of cowards.