Evolution


Premiera: 25 września 1989
Reżyseria: Winrich Kolbe
Scenariusz: Michael Piller, Michael Wagner

I oto zaczynamy kolejny sezon. I tym samym żegnamy doktor Pulaski, czego żałuję niemal natychmiastowo, jako że wątek rodziny Crusherów akurat w tym odcinku jest dość istotny. I dość irytujący.
Zacznę może od właśnie tego tematu: powrót doktor Beverly i jej relacje z synem. No po prostu to do mnie ani trochę nie przemówiło i mam wrażenie, że było zrobione mocno na siłę, byle tylko jakoś w ogóle poruszyć ten temat, że jej nie było przez rok i teraz nagle się znów pojawiła.
No bo serio: Wesley zawsze był super rozsądnym dzieciakiem – owszem, trochę zagubionym w niuansach relacji międzyludzkich, ale zawsze empatycznym i w lot łapiącym, na czym polegają jego błędy. I Beverly Crusher sprawiała wrażenie, że rozumie charakter własnego syna. Jeśli mieli jakiś konflikt (choć „konflikt” to tu za mocne słowo), to zazwyczaj zasadzał się na tym, że ona – jako matka – odczuwała przesadną chęć chronienia potomka, podczas gdy Wesley miał swoje wygórowane poczucie obowiązku i honoru.
Wesley nigdy nie zasugerował, że źle mu z powodu rocznego rozstania z matką. Nigdy też nie pojawiła się sugestia, że służenie na statku z własną matką jest w jakikolwiek sposób problematyczne.
Dlatego też byłam mega zaskoczona, kiedy coś takiego wykwitło w tym odcinku, i to nie delikatnie, jako rozkręcający się konflikt, a od razu jako drama. Nagle Beverly nie zna własnego syna, on nie zna jej, jest stłamszony i w ogóle… dlaczego pani doktor zaczęła pytać o tych przyjaciół Wesleya i martwić się o niego? Przecież od dwóch sezonów nic się nie zmieniło: Wesley był podjaranym kujonem od samego początku. Dlaczego przedtem to jej nie przeszkadzało?
Nie kupuję tego wątku ani trochę.
Jasne, można by tłumaczyć, że przecież Wesley jest nastolatkiem, w dodatku nieco nakręconym przez doktora Stubbsa (Ken Jenkins – Ulv obok mnie zaciesza, że doktor Kelso ze Scrubs). Hormony szaleją, mózg wchodzi w ten trudny etap, kiedy kieruje się logiką niedostępną dla reszty ludzkości. Ale ja sama nie wiem: Wesley ma 17 lat. W zasadzie od dawna już powinien być w fazie zbuntowanego nastolatka. I zresztą, wcale nie jest zbuntowany: to dalej ten sam prymus, tylko nagle wyrzuca matce, że na rok opuściła Enterprise.
A co do tego, że jako jedyny na pokładzie pracuje ze swoją matką: naprawdę nie wydaje mi się. Przecież nie raz widzieliśmy, że na Enterprise-D są całe rodziny. Przecież już w pierwszym sezonie mieliśmy Jake’a Kurlanda, który nie był jeszcze co prawda oficerem, ale być może teraz – dwa lata później – już nim jest. I służy z ojcem. I nie ma powodów przypuszczać, że to odosobnione przypadki. Widzimy wiele rodzin i dużo młodzieży na pokładzie Enterprise.

No dobrze, ale na szczęście ten epizod to nie tylko wątek nieporozumień na linii matka-syn. To też sztuczna inteligencja i dylematy, czy nanity są żywe, czy można je bez mrugnięcia usunąć z pokładowego komputera. I tutaj, muszę przyznać, odcinek sprawdził się już dużo lepiej. Bo całkiem ładnie porusza ten problem: od kiedy możemy zacząć mówić o życiu? Dodatkowej pikanterii całej sprawie dorzuca obecność Daty podczas rozmów na ten temat. No bo jak powinien poczuć się android, kiedy doktor Stubbs stwierdza, że nanity to tylko szkodniki i należy je wytępić? Jakie dokładnie elementy decydują o tym, że zaczynamy mówić o żywym organizmie?
Swoją drogą, doktor Stubbs ma też trochę racji, kiedy powołuje się na formy życia, które ludzkość wytępiła bądź po prostu zwalczała ze względu na własne przetrwanie. Choć wiadomo, oczywiście, że jego podejście jest nieco staroświeckie i cywilizacja dwudziestego czwartego wieku już w ten sposób nie postępuje.
Inna sprawa: co to za szkoła jest na tym Enterprise, że zadanie domowe może zagrozić całej załodze? Da fuck, nauczycielu? Z jakiegoś powodu w naszych szkołach uczniowie nie mają rozmnażać eboli w terrariach, więc skąd tutaj te nanity? Tak, Wesley je podrasował, ale skoro w ogóle miał taką możliwość, to moim zdaniem coś tu było po prostu fatalnie pomyślane.

Tak, ten odcinek ma sporo problemów. Niemniej ogląda się go przyjemnie. Kapitan Picard pokazuje całkiem fajny pazur, stojąc murem za załogą i za nową formą życia zarazem, trudno też nie śledzić poczynań Daty, którego kwestia nanitów dotyka nieco bardziej bezpośrednio. Doktor Stubbs ma własne demony, z którymi tak naprawdę się mierzy i nie można mu zarzucić tak po prostu bycia kutasem. Odcinek cały czas trzyma w napięciu i w zasadzie do końca nie od końca wiadomo, jakie decyzje zapadną (no dobrze, wiadomo, bo znamy serial i wiemy, czego się spodziewać po bohaterach – ale gdyby człowiek oglądał to po raz pierwszy, w 1989 roku, to kto wie…?). To przyjemny, dynamiczny i wciągający epizod, tylko Crusherom ktoś kazał trochę niepotrzebnie robić problemy tam, gdzie ich nie ma i nigdy nie było. Ale to nie powinno zniechęcić.





– You have no choice now… it is a matter of survival.
– If you were a member of my crew, sir, I would…
– But I am not a member of your crew, sir… I am a representative of the highest command of the Federation… which has directed you to perform my experiment.
– If any man, woman or child on my ship is harmed as a result of your experiment, I will have your head before the highest command of the Federation.

Star Trek: The First Contact


Premiera: 22 listopada 1996      
Reżyseria: Jonathan Frakes
Scenariusz: Brannon Braga, Ronald D. Moore, Rick Berman

Jak łatwo się zorientować, niniejszym zamknęłyśmy przygodę z drugim sezonem The Next Generation – a to oznacza, że, zgodnie z tradycją, przed nami kolejny pełnometrażowy film. Film, który wprawdzie wyprzedza nieco naszą chronologię, bo akcja dzieje się już po aferze z Locutusem, ale to w gruncie rzeczy w niczym nie przeszkadza – kim są Borg, już była okazja się przekonać. No a The First Contact to w dużej mierze właśnie Borg.
Borg, a także dużo bycia out of character, bo najwyraźniej Jonathan Frakes postanowił poprawić nieco pracę całej kadry doświadczonych scenarzystów i reżyserów, którzy stworzyli kilka sezonów serialu. Bo czemu nie. Więc w pierwszych minutach filmu kapitan Picard stwierdza, że chrzanić rozkazy, on woli zrobić piu piu w kosmosach, a najgorliwiej wspiera go w tym Data, bo przecież to takie zabawne, jak android niespodziewanie okazuje się kozakiem. Puff. Męczą mnie te klisze, nie przeczę. To się mogło sprawdzać w TOSie, ale w TNG Picard przyzwyczaił widza do tego, że jest kapitanem rozważnym i niechętnie podważającym rozkazy. A już na pewno nie w sytuacji, w której nie ma tak naprawdę żadnego planu. Naprawdę jego całym pomysłem było po prostu ciepanie w Borg z torped i fazerów?  Swoją drogą, Borg stali się nagle bardzo wrażliwi na te ataki – dawniej pokonanie jednej kostki wymagało sporo więcej wysiłku i inwencji.
Nie malkontencę na cały film, nie w tym rzecz. Po prostu wyjątkowo nędznie się zaczyna. To otwarcie sprawia wrażenie, jakby było nakręcone zupełnie na siłę, bez pomysłu i w sumie to wyłącznie pod trailer. A skoro już jestem przy narzekaniu, to może od razu odhaczę sobie ten etap. Po kolei:
Wspomniany już Picard: zawsze mam wątpliwości, ilekroć widzę go w roli takiego chojraka pozbawionego jakiejkolwiek refleksji. Niby ma to usprawiedliwienie (o tym za chwilę), ale może wobec tego załoga mogłaby być przynajmniej zdziwiona lub zaskoczona jego postawą? A tymczasem przez większość filmu wszyscy uznają, że w sumie zachowanie Picarda nie budzi żadnych zastrzeżeń, hura, zignorujmy rozkazy, będzie fajnie, Kirk lubi to.
Borg: tacy doskonali, tacy groźni, a wciąż nie nauczyli się biegać…
Deanna Troi: no dobrze, to nie jest konkretny czep do niej, raczej ogólna refleksja na temat aktorów grających pijane postaci. No bo, wbrew pozorom, to nie jest prosta sprawa (między innymi dlatego tak mnie zachwyca The World’s End, w szczególności doskonale pijany był Eddie Marsan, czyli filmowy Peter Page). Nie wystarczy, że aktor będzie się zataczał, a scenarzysta da mu do wyrecytowania głupawe teksty. Zresztą, wystarczy spojrzeć na wideo czy zdjęcia pijanych ludzi w internetach. Człowiek po prostu wygląda wtedy inaczej. Deanna Troi natomiast przypomina raczej małą dziewczynkę, która przed starszymi kolegami udaje pijaną, żeby zaimponować, mimo że raptem podpiła mamie trzy łyki karmi. Ma nienaganną fryzurę, nie ma rumieńców, jej spojrzenie jest bystre… no po prostu nie. Nie umiesz grać pijanej, to po prostu tego nie rób.
Zefram Cochrane (James Cromwell) – faktem jest, że dawniej mi to nijak nie przeszkadzało. Ale jakoś inaczej tym razem patrzyłam na wątek Cochrane’a, nie wiem, może przeczytałam w międzyczasie o jedną książkę za dużo czy coś. Ale kiedy oni tak go kreowali na jedyną nadzieję ludzkości, ja sobie myślałam, że hej: ja kumam, że to geniusz i wynalazł napęd warp. Ale z drugiej strony, trudno uwierzyć, że robił to odcięty od świata, zamknięty w garażu. Z całą pewnością pracował z zespołem (nawet w filmie widzimy taki zespół), może nawet z różnymi zespołami. Z całą pewnością w jego zespole znalazły się wybitne umysły, bo przecież z byle kim przedsięwzięcie by się nie udało. Pewnie musiał komuś przedkładać jakieś sprawozdania, ubiegając się o granty i insze dofinansowania. Co więcej: jest wielce prawdopodobne, że wśród kilku miliardów ludzi na Ziemi istnieje ktoś jeszcze, kto pracuje nad podobną technologią. Nawet gdyby Cochrane zginął, istnieje szansa, że w ciągu paru lat objawiłby się jego następca.
I nie, nie mówię, że Cochrane'a należało olać - chodzi mi tylko o to, że nie do końca kupuję to, co bardzo usilnie wciska mi film – że gdyby nie ten jeden człowiek, Federacja by nigdy nie zaistniała.

Z drugiej strony, jest w The First Contact sporo fajności.
Worf – uwielbiam, że towarzyszy mu mój ulubiony klingoński motyw muzyczny. Samo to wystarczy, żebym szczególnie go lubiła w tym filmie. Ale w ogóle Worf jest zaskakująco pożyteczny i chyba nawet się nie przewraca za bardzo. Po prostu dobry, odważny wojownik. I to nawet bez zbyt częstego gadania o tym, że jest wojownikiem!
Data – o wiele lepiej wykorzystano tu jego pragnienie zostania prawdziwym chłopcem niż w Generations. Królowa Borg sprawnie manipuluje Datą, znajdując jego słabe punkty, a w dodatku to człowieczeństwo daje się wyciągnąć z androida bez głupawych śmieszków, piosenek i strojenia min.
Picard – skoro już na niego trochę ponarzekałam, to teraz muszę w drugą stronę: bo nie mogę nie docenić tego, jak jest zdeterminowany i skuteczny w działaniu. I jak stopniowo popada w obsesję, która może doprowadzić do tragedii, choć oczywiście sam przed sobą będzie udawał, że w żadnym razie nie pragnie zemsty. A tymczasem to pragnienie, które siedzi w nim tak bardzo głęboko, jest niesamowicie silne – na tyle silne, że Picard nie może się powstrzymać od dalszego masakrowania zwłok pokonanego przeciwnika. Jak bardzo to nie pasuje do kapitana? A jednak ma swoje uzasadnienie w fabule.

No i uwielbiam poczucie humoru Picarda („Montana zaraz się wyłoni, ale lepiej wstrzymaj oddech”). W ogóle humor – może za wyjątkiem wymuszonego żartu z udziałem Daty – jest przyjemny. Nienachalny, ale jednak widz się co jakiś czas uśmiecha. Miło się to komponuje z bardzo dynamiczną akcją. The First Contact od samego początku trzyma w napięciu i potem ani na trochę nie zwalnia. Jednocześnie znajduje w tym wszystkim czas, żeby zbudować trochę bohaterów i wzbudzić w widzu sympatię do nich – ot, choćby Lily (Alfre Woodard): nie wiemy o niej zbyt dużo, ale człowiek i tak jej kibicuje, bo to konkretna i wyrazista babeczka z inicjatywą i własnym, autonomicznym mózgiem.
Co ciekawe, załoga Enterprise popełnia błędy – masę błędów. Szczególnie w kontaktach z Cochranem, którego najzwyczajniej w świecie wystraszyli opowiadaniem o przyszłości, o znaczeniu jego pracy, o pomniku czy szkołach jego imienia. I wszyscy mają świadomość tych błędów – film nie usiłuje mi wmówić, że ludzie z przyszłości są tacy doskonali. W gruncie rzeczy w zaistniałej sytuacji byli równie zagubieni co ludzie z przeszłości.

Ale jest jeszcze finałowa sprawa: królowa Borg.
Sama nie wiem, co o niej myśleć - stosunek mam dość ambiwalentny. Nie mogę jej zarzucić niczego konkretnego. Ciekawy pomysł, fajna realizacja. Niemniej trudno mi się do niej przekonać. Mimo że powtarza, że to ona jest kolektywem, jednak bardzo wyraźnie widać ogromną przepaść między nią a pozostałymi członami Borg. Ona jakoś po prostu... nie wiem, nie pasuje. Najgorsze, że nie mam żadnego konkretu na argument.

Shades of Gray

oczywiście niezastąpiony
Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 17 lipca 1989
Reżyseria: Robert Bowman
Scenariusz: Maurice Hurley

No dobra, tu trzeba być szczerym, niestety. Ten odcinek jest gówniany. Mimo że Robert Bowman i Maurce Hurley to potężne nazwiska w trekowej historii, związane z bardzo udanymi epizodami, to jednak tutaj dostaliśmy szokująco śmierdzącą kupę. I piszę to z całkowicie czystym sumieniem, bo ja wiem, że oni to wiedzą. Bo, jak się zdaje, nikt z ekipy nie próbował udawać, że ten odcinek jest czymś więcej niż tylko naprędce skleconym zapychaczem. Zapychaczem zrobionym po taniości, bo Paramount zarządził, że skoro dał więcej kasy na Elementary, Dear Data i na Q Who, to teraz przyszedł czas na oszczędności. I to nawet krzepiące, czytać słowa Maurice’a Hurleya: „Gówno. To miał być epizod butelkowy. Straszny, po prostu straszny sposób na zaoszczędzenie pieniędzy”. Producent Peter Lauritson mówi od siebie: „To było… wyciągnęliśmy z tego naukę. Myślę, że to był najgorszy odcinek, jaki zrobiliśmy. Z gatunku ‘nigdy więcej’. ‘Shades’… Nawet nie chcę o tym pamiętać”. Producent David Livingston dodaje o tym epizodzie: „Jest bardzo słaby i fani go nie lubią. My też go nie lubiliśmy, ale Paramount powiedział ‘Hej, musicie zaoszczędzić dla nas trochę pieniędzy’”.
Myślę więc, że nie ma tu o czym mówić. Odcinek jest głupi, zrobiony na szybko i po taniości. Po prostu nie myślmy o nim więcej. Na szczęście Star Trek ma nam jeszcze wiele do zaoferowania. Jedno, o co mam żal, to że jest to jednocześnie ostatnie wystąpienie doktor Pulaski – i przykro, że pożegnała się z serią w tak nędzny sposób.

Ale jednak czuję potrzebę by powiedzieć to głośno: czy oni w tej przyszłej przyszłości, nie słyszeli o amputacji? Naprawdę trzeba było pozwolić aby to coś myknęło z łydki do mózgu?
I to by było na tyle.
A za doktor Pulaski już tęsknię.

Peak Performance

Autor: Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 8 lipca 1989
Reżyseria: Robert Scheerer
Scenariusz: David Kemper

To nie pierwszy raz, jeśli mnie pamięć ma dziurawa nie myli, gdy mamy do czynienia z grami wojennymi w Star Treku. Tym razem załoga Enterprise dzieli się na dwie drużyny (jedna słabsza i na rozlatującym się sprzęcie, bo to jest przecież standard, że jak chcesz udowodnić, że ktoś jest niekompetentny, to dajesz mu grata, który ledwie pełza [w ogóle nie ogarniam, dlaczego do tych ćwiczeń musieli recyklingować jakiś kosmiczny wrak, zamiast użyć normalnego, działającego statku. Nie słyszałam, żeby do przeprowadzenia u nas manewrów najpierw wyławiano wraki z Bałtyku. Ale łotewer, nie mam nic wspólnego z wojskiem, może to jakieś mądre militarne niuanse…] i każesz się bronić przed w pełni funkcjonalnym okrętem), a sędzią jest super strateg, który swą wielkość prezentuje głównie za pomocą gry w coś. Znaczy w Strategemę. Nazwa gry jest podana a nawet widzimy trzy rozgrywki i w sumie nie wiem, co ma prędkość (nawet sensownego i celowego) ruszania wszystkimi dziesięcioma palcami u rąk do strategii. Powiedziałabym, że ćwiczymy tu koordynację wzrokowo-ruchową głównie. Na wysokim poziomie, fakt. Ale strategia? Wydaje mi się, że to słowo oznacza tworzenie planu. I ja po prostu nie widzę, jak zaprezentowana mi gra ma się do tego. Co nie zmienia faktu, że doktor Pulaski wymuszająca na Dacie „utarcie nosa” napuszonemu strategowi jak zwykle mnie kupiła. W ogóle to żal mi bardzo, że znika w trzecim sezonie. Smutek i tyle.

Strategema była kretyńska, nie bójmy się tego słowa. Raz, że ze strategią nie miała, jak się wydaje, kompletnie nic wspólnego. Dwa, że w ogóle trochę zabrakło jakiegoś zarysu reguł przynajmniej. No bo serio, machali palcami, a pośrodku jakieś kropki się przesuwały. Jaki był cel tej gry? Jakie zasady? Gdzie ten element strategiczny? Dlaczego dłużej się tę grę montowało na graczach niż faktycznie trwała rozgrywka? Ale Star Trek trochę tak już ma, niestety. To nie pierwszy raz, kiedy pokazuje nam jakieś futurystyczne gry i zabawy i zawsze jest podobnie: mamy jakiś hologram i jakieś ruszające się kształty, ale za bardzo nie widać, o co w tym wszystkim miałoby chodzić. Całkiem szczerze, dla mnie to nieco przykre, bo przecież wystarczyłoby pewnie nieco podrasować jakąś faktycznie strategiczną grę i to by zrobiło robotę. Choćby można wrócić do znanych z TOSa trójwymiarowych szachów.

Kontynuując wątek dowalenia Sirnie Kolramiemu (Roy Brocksmith) to
Gra strategiczna by TNG (źródło)
załoga skojarzyła mi się ze zgraną klasą, która dostaje nowego nauczyciela – z gruntu niesympatycznego. Nikt nie chce się uczyć jego przedmiotu (bo siła nie jest rozwiązaniem – BTW, kiedy komandor Riker to powtórzył po kapitanie, kwikłam ze śmiechu – a Enterprise to statek naukowy, eksploracyjny, a nie okręt wojenny), wszyscy pokazują mu języki, gdy tylko się odwróci i starają się udowodnić, że i tak ich niczego nie nauczy. [gówniarze, ale takie w typie kochanych urwisów. Doktor Pulaski pięknie wkręca Datę i w ogóle strasznie mi się to podoba w kontekście tego, jak przecież na początku sceptycznie podchodziła do towarzystwa androida. A tu proszę, niemal się zakumplowali]
A on sam wcale nie stara się aby współpraca układała się choćby poprawnie. Za diabła nie rozumiem, czemu uznał, że Riker się nie nadaje na dowódcę. Nie znał go wcale. Jego akta z całą pewnością są pełne achów i ochów na temat wzorowości jego służby. Najwyraźniej przez Kolramiego przemawiał jakiś prastary stereotyp, że oficer powinien być zarazem dżentelmenem. A nie kimś, kto brata się z załogą. Tyle, że po pierwsze – jedno drugiego nie wyklucza, a po drugie – czy Riker jest jakiś przesadnie wylewny? [słyszałaś: bywa niestosownie… zaraz, jak to było ujęte? Jowialny? Nie, tak na serio, to nie mam pojęcia, o co mu chodziło. Choćby Riker był typem zabawnego wujka z wesela, taki wybitny strateg jak Kolrami nie powinien mieć o to chyba bólu pupki, nie? Grunt, żeby Riker wywiązywał się z obowiązków. Co to za czepianie się jakichś zupełnie niezwiązanych z tematem cech? Zwłaszcza że to było zupełnie głupie czepianie się. Załóżmy przez moment, że coś jest na rzeczy i Riker bywa jowialny. Czy naprawdę uważamy, że dobry dowódca to taki, który przenigdy nie pokazuje swojej ludzkiej twarzy i jest dla podwładnych jak kosmita z kijem w zadku? Naprawdę ośmieliłabym się powątpiewać.] Żeby było jeszcze mniej sensownie, nasz specjalista postanawia pokazać, że komandor nie nadaje się na najwyższe stanowisko, układając grę tak, by musiał (w mniemaniu
Zrobimy z tego złomu porsche! (źródło)
stratega) przegrać. Tyle, że takie numery to my, a nie nam, Bruner. Załoga komandora wygrywa  i to wygrywa w stylu całkowicie nie dżentelmeńskim. Oszukując, ile się da. Są skuteczni, a przecież o to właśnie chodzi. I doskonale sobie radzą, gdy pojawia się prawdziwe niebezpieczeństwo – przypadkowy statek Ferengich, którzy nie ogarniają takich federacyjnych zabaw jak gry wojenne. Dla nich sytuacja jest prawdziwa, a skoro ktoś atakuje statek, a potem go broni przed trzecimi to znaczy, że wie, iż ów statek ma na pokładzie coś bardzo wartościowego. [uwielbiam to podejście Ferengich! Uwielbiam ich sposób myślenia, niezwykle konsekwentny. I to przeświadczenie o tym, że ktoś tu ukrywa przed nimi możliwość zarobku.] To też moment, kiedy Kolrami pogrąża się ostatecznie. Nie widzi problemu w poświęceniu komandora Rikera, porucznika Worfa, głównego mechanika i czterdziestu innych członków załogi, byle tylko jego szanowny strategiczny tyłek został uratowany. Da się zapewne wyczuć, iż gość mnie drażni. Przyznaję, drażni. Bo sensowność jego obecności widziałabym wtedy, gdyby służył jakąś radą. Nauczył czegoś załogę. A nie próbował udowodnić, że ktoś jest do dupy. Nawet jeśli ten ktoś (sorki, komandorze) – statystycznie rzecz ujmując – wypada poniżej średniej w konkurencji myślenia w sytuacjach kryzysowych.

Znaczy mnie też Kolrami drażni – myślę, że dokładnie na to był obliczony. Ale muszę nadmienić, że nie czułam od niego lęku o jego szanowny strategiczny tyłek. Naprawdę wierzę, że myślał dokładnie tak jak mówił: że można poświęcić czterdziestkę, by ocalić tysiąc. To zresztą temat, który Star Trek już podejmował: potrzeby większości są ważniejsze od potrzeb jednostki. I, jak zwykle, ta teoria okazuje się bullshitem, bo nasi bohaterowie nie byliby sobą, gdyby nie zdołali pogodzić jednego z drugim.
To, co rozczarowuje, to jednak jakaś kompletna niekompetencja Kolramiego. Nie było ani jednego momentu, w którym pokazałby się jako genialny strateg. To, jak dla mnie, bardzo mocno podważyło jego wiarygodność. Zresztą, jak teraz o tym myślę, to nie wiem, czy Worf nie miał trochę racji: Zakdorni jadą na opinii doskonałych strategów, więc nikt ich nie atakuje. A skoro nikt ich nie atakuje, to ta ich reputacja nie jest w żaden sposób weryfikowana. Kto wie, może i to jest jakiś jeden wielki bullshit? Może tylko ściemniają, że są wielkmi taktykami, podczas gdy jedyne co potrafią, to szybko machać palcami w jakiejś głupiej grze? Co oni wiedzą o prawdziwej walce?

Osobnym wątkiem jest problem Daty. Data przegrywa w grę komputerową z człowiekiem. Data się zepsuł. Data nie może pozostawać oficerem naukowym. Takie podejście jest w pełni zrozumiałe dla androida. Nie spodziewał się przegranej. Dlatego zresztą nie widział sensu w graniu z Kolramim, w co wkręciła go w końcu – bez zgody – doktor Pulaski. Tymczasem człowiek wygrał. Jest naprawdę mistrzem i zdołał pokonać maszynę. I ta maszyna nie rozumie tego i zachowuje się bardzo po ludzku. Boli ją porażka. Nawet jeśli objawia się to w upartym szukaniu usterki, która przecież za tę porażkę MUSI być odpowiedzialna. Tu znów Picard udowadnia, jak zajebistym jest kapitanem – przywołuje Datę do porządku jednym dobitnym zdaniem. To lubię. [Prawda, że Picard pięknie to załatwił]
Jednak najbardziej w tym odcinku podoba mi się Worf. Jego kumpelskie wsparcie dla Rikera, wejście w grę pod tytułem „stoimy na z założenia przegranej pozycji, ale może choć zdołamy ich pogryźć”, kombinowanie, a przede wszystkim fakt, że postawił na komandora w jego absurdalnej rozgrywce w Strategemę z – jakby nie było – mistrzem tej gry.

– It is possible to commit no mistakes and still lose. That is not a weakness. That is life.

The Emissary

Jak zawsze niezastąpiony
Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 26 czerwca 1989
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Richard Manning, Hans Beimler, Thomas H. Calder

Oto dostaliśmy kolejny odcinek poświęcony związkom i miłości. A jednak temat tym razem został ugryziony diametralnie inaczej niż w przypadku Lwaxanny Troi. Trudno mi przy tym ocenić, czy lepiej czy gorzej – właściwie nie ma żadnego punktu, który by można tak naprawdę porównać. W Manhunt mieliśmy śmieszkowatą historię kobiety w średnim wieku, której hormony szaleją i która natychmiast potrzebuje mężczyzny. Tutaj dostajemy starą znajomość i dawne urazy, niespodziewane spotkanie po latach i mnóstwo wątpliwości, w jakim kierunku to wszystko powinno pójść.

W odcinku jest kilka ognisk konfliktu: raz, że Worf i K’Ehleyr (Suzie Plakson) – jak się okazuje – mają zupełnie różną interpretację relacji, która ich łączy. Dwa, że sama K’Ehleyr nieustannie walczy sama  sobą, jako że jest w połowie Klingonką, w połowie zaś człowiekiem i musi godzić ze sobą te dwie natury. Co zresztą jest fajnym pomysłem i Star Trek wróci do niego w Voyagerze wraz z wprowadzeniem do serialu B’Elanny Torres. Trzecim konfliktem, tym z jednej strony największym, z drugiej – pozostającym najbardziej w tle, jest sama misja Enterprise i próba zażegnania kryzysu między Federacją a Imperium Klingońskim.
Nie mogę się do niczego przyczepić. Podobały mi się te wątki, problemy nie były wydumane ani wrzucone na siłę. Dodatkowo ciekawie oglądało się Worfa w tak niezwykłych okolicznościach – wszak to nie jest bohater, którego kojarzymy z wątkami miłosnymi. Odcinek dał nam tym samym fajny wgląd w klingońską kulturę – i to nie w kontekście bitew i honorowego umierania, tylko w kontekście emocji i uczuć. I tak okazuje się, że po jednej upojnej nocy poczucie honoru każe Klingonom natychmiast przysięgać sobie miłość aż po grób. Cóż… nie ma się w sumie co dziwić. Zresztą, myślę sobie, że ze względu na ten przymus (chyba nawet bardziej wewnętrzny niż zewnętrzny), Klingoni mogą prowadzić dużo bardziej cnotliwe życie i z dużą rozwagą decydować, z kim zechcą spędzić tę swoją pierwszą noc. Co oczywiście nie ma chyba potwierdzenia w faktach, bo o ile kojarzę, Worf miał za sobą jakieś doświadczenia seksualne. Ale właściwie nie ma co się zastanawiać nad takimi domniemanymi epizodami, bo serialowi brakuje konsekwencji nie tylko w tym przypadku.

Pokerowe miny oficerów Enterprise (źródło)
Dla mnie najciekawsza była ta furia, jakaś zajadła nienawiść, którą wzbudzała w Worfie K’Ehleyr. Jego zachowanie daje pogląd na pojęcie klingońskiego honoru. Nie chciał nawet być w jej pobliżu, bo kiedyś tam ona miała na niego ochotę, ale na zamążpójście to już nie. W ludzkiej relacji to raczej babka byłaby zirytowana ze względu na odrzucenie jej zalotów. Tak mi się wydaje.

To, co mnie cały czas nurtuje, to dwoista natura K’Ehleyr. Bohaterka miała bowiem ojca-Klingona i matkę-człowieka. A dobrze pamiętam, że Worf nie raz podkreślał, że ludzkie kobiety absolutnie nie nadają się dla klingońskich mężczyzn: są za delikatne i, o ile zrozumiałam, prawdziwy Kllingon rozerwał by je od środka swoją potężną klingońską łodygą czy coś. Chociaż tu zaczynam dochodzić do wniosku, że po prostu Worf lubi budować sobie legendę, bo przecież mamy w serialu również alternatywne ścieżki fabularne, w których na przykład w szczęśliwym i pełnym namiętności związku zobaczymy Worfa i Deannę Troi.
Słowem – Worf to erotoman-gawędziarz.

Ale chyba zboczyłam [zboczyłam… reh reh reh reh] z tematu.
Chciałam napisać, że odcinek ma ciekawe wątki i poprawnie je prowadzi – tyle tylko, że z drugiej strony nie pokazuje nam niczego nowego czy nadzwyczaj fascynującego. Jakiśtam wiszący w powietrzu konflikt z Klingonami to jeden wielu pretekstów, żeby tak naprawdę opowiedzieć o czymś zupełnie innym. Ot, nic nowego. Dwoista natura K’Ehleyr ma potencjał (oczywiście, raczej niemożliwy do pełnego wykorzystania w raptem czterdziestominutowym odcinku, to niczyja wina), ale nie robi z nim tak naprawdę niczego super ciekawego. W gruncie rzeczy, ta kobieta to po prostu nerwuska i ot, cała filozofia. Niby mamy jakiś dramatyzm w scenie tłuczenia stolika, ale jeśli mam być szczera, widywałam bardziej spektakularne wybuchy gniewu z udziałem zwykłych, lekko podkur… lekko poddenerwowanych ludzi. Po Klingonce oczekiwałoby się jednak czegoś więcej. Choć rozbawiła mnie następująca potem scenka z doradcą Troi, która wyjaśniła, że emocje K’Ehleyr wyczytuje dzięki swoim zdolnościom, ale też dzięki rozbitemu stolikowi. Uroczy dystans i zaskakująco udany żart.

Wydaje mi się, że czułabym się bardziej
komfortowo bez aż takiego zoomu
w czasie rozmowy... (źródło)
No i jeszcze jedna refleksja w temacie (strasznie skaczę z wątku na wątek, wiem…) romansu: co cieszy, to fakt, że to początek dłuższego wątku, który nie kończy się na jednym odcinku. Co nie cieszy, to fakt, że w konsekwencji serial daje nam Alexandra, który, niestety, strasznie mnie wkurzał. No ale na szczęście mamy do tego jeszcze trochę czasu.

Ja muszę dodać, że ogromnie mi się podobała gra wstępna. Taka elektryzująca wyszła. I nie wiem, czy Worfowi chodziło o łodygę, kiedy mówił o delikatności ludzkich kobiet, czy raczej o to, że w jego ludzkich kręgach seks BDSM nie był akurat szczególnie popularny ;) wyobrażam sobie, że rozdrapywanie dłoni do krwi to tylko jeden z innych elementów klingońskiego seksu.

Wreszcie muszę wspomnieć o finałowej konfrontacji z załogą okrętu T’Ong. Przyznaję, że ten problem został rozwiązany niegłupio. A Klingoni w swoich klingońskich mundurach wyglądają imponująco i w ogóle nie wiem, czemu Worf nosi piżamki Federacji, kiedy mógłby paradować w swoich majestatycznych ciuchach. Od razu też polubiłam kapitana K’Temoca (Lance LeGault), który z jednej strony był typowym klingońskim oficerem, lojalnym Imperium i nieustępliwym, z drugiej jednak – potrafił wykazać się rozsądkiem, kiedy jedyne, co mu pozostało, to dość głupia i potencjalnie bezzasadna śmierć. A był to rozsądek wcale nie taki oczywisty, bo po wybudzeniu z blisko stuletniej hibernacji każdy miałby prawo być zdezorientowany i nerwowy, cóż dopiero Klingon!

To dobry, poprawny odcinek, który oglądało mi się bez bólu, ale który też nie pozostawił we mnie zbyt wielu przemyśleń czy emocji. Głównie nurtuje mnie myśl, czy Klingoni są dobrzy w pokera. No i jak to w końcu jest z tymi związkami klingońsko-ludzkimi…

Poker mnie rozbawił. Biedny Data, który przeliczał, wysilał obwody na przewidywanie i jednocześnie dostawał wciry od podenerwowanego Klingona xDD




­– How did you like command?
– Comfortable chair.