Pen Pals

il. Juan Ortiz (źródło)

Premiera: 1 maja 1989
Reżyseria: Winrich Kolbe
Scenariusz: Hannah Louise Shearer

Po pierwsze, mamy rzut oka na ludzką stronę kapitana Picarda – to zawsze cenne chwile, bo kapitan zazwyczaj stara się pozostawać formalny i zdystansowany. A tu się okazuje, że ma słabość do koni. Miłe. I autentycznie poczułam żal, kiedy konna przejażdżka skończyła się, zanim jeszcze się zaczęła. I miałam ochotę powiedzieć „Riker, matołku, zajmij się tym sam i pozwól kapitanowi na chociaż kwadrans relaksu”.

Wątek drugi: hartowanie Wesleya (bezcenny komentarz doktor Pulaski: „to chłopiec, a nie miecz”). To akurat motyw, który mnie zadziwił. I nie chodzi mi o samego młodego Crushera, który tak naprawdę przecież nie robi niczego, do czego nie zmusiłyby go okoliczności i co odstawałoby od jego charakteru. Nie, zadziwili mnie wszyscy inni: wypchnęli Wesleya na siłę do dowodzenia badaniami. Nie kupuję gadki o wspomnianym już hartowaniu i o tym, że z chłopca wkrótce będzie mężczyzną – bo przecież taka fucha nie ma nic wspólnego z byciem mężczyzną. Tu wchodzą w grę bardzo konkretne kompetencje, a Wesley w żadnym momencie nie był do tego szkolony. To nie jest problem męskości czy wieku. Za dwadzieścia lat może nadal nie nadawać się do dowodzenia, może wyrosnąć na przykład na świetnego naukowca – tylko tyle i aż tyle (wiemy, że nie wyrośnie, ale nieważne, piszę to hipotetycznie). Przecież on nawet nie dostał się jeszcze do Akademii, więc w ogóle o co chodzi? Na jakiej podstawie ma kimkolwiek dowodzić? Nic dziwnego, że członkowie jego zespołu nie traktują go zbyt poważnie: jest nieźle zapowiadającym się młodzieńcem, ale to wszystko.
I myślę, że właśnie przez takie rzeczy Crusher cieszy się opinią irytująco cudownego dziecka, merysójki i budzi sympatię na równi z Jar Jar Binksem. A tymczasem to naprawdę nie jego wina i zawsze będę to powtarzać: to reszta załogi wypycha go na to niezbyt chlubne stanowisko. On sam jest po prostu dorastającym dzieciakiem z ambicjami i zupełnie typowym brakiem pewności siebie.

I jest wątek główny – tak myślę, że główny, no bo tytułowy – czyli tajemnicza znajoma Daty. No i cóż. Muszę przyznać, że ta historia w zasadzie po mnie spłynęła. Nie wiem, nie potrafiłam się jakoś zaangażować. Okej, mamy po raz kolejny podniesiony temat Pierwszej Dyrektywy. Nic szczególnie unikalnego, czyż nie? I moim zdaniem ten problem bywał obrabiany już w bardziej interesujące sposoby.
Sęk w tym, że nie dostrzegłam konfliktu w sytuacji z tego odcinka. Nie rozumiem, dlaczego w którymkolwiek momencie pomoc obcej rasie miałaby być złą decyzją. Tak, Picard próbował to jakoś uzasadniać, ale myślę, że mu to tym razem nie wyszło. Plus całość wzięła w łeb dlaczego…? Bo Picard usłyszał, że korespondencyjna znajomość Daty to dziewczynka? Więc mogą ginąć miliony, ale kiedy w grę wchodzi mała dziewczynka, to przepadło, olać Pierwszą Dyrektywę? (to mnie aż tak nie dziwi – dobrze znam zasadę wyniesioną z Gry o Tron: nie zadzierać z małymi dziewczynkami!) Nie, kapitanie, jesteś niekonsekwentny i, nie bójmy się tego słowa, wylazł z ciebie mały hipokryta.
Co jest tu fajne? Strach Daty o Sarjenkę. Niby to nie jest tematem odcinka, ale mamy mimochodem pokazane emocje androida – tak prawdziwe i szczere, a przecież Data wciąż ma kompleks bycia nie-człowiekiem, wciąż usiłuje zrozumieć uczucia. I zupełnie nie ogarnia, że już od dawna sam je odczuwa.
Z drugiej strony, Sarjenka to trochę mała szuja. Planeta umiera, wybuchają wulkany, są trzęsienia ziemi i ogólnie źle się dzieje. Rodzina się ukrywa. A co robi dziewuszka? Hej, hura, lecimy w gwiazdy! W sensie: rozumiem ekscytację, ale zabrakło mi jakiejś chociaż pojedynczej refleksji, że gdzieś tam została reszta rodziny. Nie wiem, jakiegoś pytania, czy nic im nie będzie. Albo czy mogą przenieść się z Sarjenką i Datą.
Jeśli zaś chodzi o cały problem geologiczny – cóż, standardowo spłynęło to po mnie. Wydaje mi się, że Enterprise w tym odcinku jest nieco overpowered (kamaaan, zmienia geologię całej planety za pomocą kilku torped?), ale traktuję to zagadnienie jako poboczny pretekst, żeby pokazać inne rzeczy.




– O'Brien, take a nap. You didn't see any of this. You're not involved.
– Right, sir. I'll just be standing over here dozing off.

The Icarus Factor

(źródło)

Premiera: 24 kwietnia 1989
Reżyseria: Robert Iscove
Scenariusz: David Assael, Robert McCullough

Dotychczas nie wiedzieliśmy wiele o prywatnym życiu Rikera. Ani doktor Pulaski. Ten odcinek całkiem zgrabnie nadrabia obie te zaległości, kiedy na pokładzie USS Enterprise zjawia się Riker Senior, Kyle (Mitchell Ryan).
Ale ten odcinek to więcej niż przeszłość pierwszego oficera – drugim wątkiem jest dziwne zachowanie Worfa. I muszę przyznać, że oba wątki są ze wszech miar satysfakcjonujące i wiele mówią o poszczególnych członkach załogi.

Przede wszystkim więc, relacje ojca z synem: nagle okazuje się, że w tym idealnym portrecie Willa jest spora rysa. A pod powierzchnią kotłuje się dawna trauma i spore pokłady gniewu. Ten odcinek jeszcze nie odsłania nam jego historii w pełni, ale daje bardzo solidną bazę, którą tu i ówdzie rozwijają inne epizody. Zresztą, ta ciągłość to jedna z zalet tego wątku.
Podoba mi się, jak mimo wszystko Riker próbuje zachować się profesjonalnie i nie daje się ponieść emocjom. Do czasu, oczywiście, ale znajduje się w sytuacji, w której – jak sobie wyobrażam – bardzo trudno zachować się właściwie. Podoba mi się też, że Kyle się stara. Wiemy, że był nędznym ojcem, ale widać, że on też to wie i tego żałuje. Choć może gadka „byłem z tobą 13 lat i jeśli to za mało, to trudno” nie była jego najmocniejszym momentem… W gruncie rzeczy tylko mam mieszane uczucia co do relacji Kyle’a z panią doktor: z jednej strony cieszy mnie, że dowiadujemy się czegoś o Katherine. Z drugiej, trochę ten wątek prowadzi donikąd. Może tylko pomaga w ustawce Kyle’a z doradcą Troi. Która, swoją drogą, wyjątkowo do czegoś się przydaje i faktycznie próbuje doradzić, a nie pitoli tylko farmazony o czymś, co wszyscy inni widzą gołym okiem.
Naprawianie relacji ojciec-syn. (źródło)
W ogóle w tym odcinku dużo jest relacji: bo nie wolno też zapominać o linii Riker-Picard. Kapitan niesamowicie fajnie występuje jako ten, który może stracić swojego najlepszego pierwszego oficera i nie ukrywa żalu z tego powodu, ale jednocześnie nie chce go hamować i wspiera radą na tyle, na ile potrafi, niczego nie narzucając. Od razu widać, że to idealny lider, mimo że początkowo sprawiał wrażenie nieco drętwego.


O tak! Ja mam bardzo, bardzo pozytywny stosunek do tego odcinka. Widać załogę w momencie, gdy nic ich nie atakuje, nie ma zagrożenia, ot standardowy dzień i możemy ich zobaczyć jakby prywatnie. Dobre.

Jest też drugi wątek, to znaczy Worf. Tu z kolei mamy dwa fajne elementy: po pierwsze, widać przyjaźń, jaka zawiązała się między członkami załogi. I nie tylko chodzi o Geordiego i Datę, którzy już od jakiegoś czasu stanowią swego rodzaju duet, ale też Wesleya i Worfa. Widać, że im wszystkim na sobie zależy – i widać to nie dlatego, że sobie to mówią, ale dlatego, że działają. Jeśli jednemu z nich coś się dzieje (w tym przypadku Worfowi), młody Crusher rzuca się na ratunek i pociąga za sobą resztę, nawet jeśli Geordi początkowo wychodzi z założenia, że dziwne zachowanie to w przypadku Klingona norma. I jakkolwiek nigdy nie jestem zwolenniczką uszczęśliwiania na siłę, to tutaj to naprawdę fajnie wypadło.
Mam tylko zastrzeżenia do samej ceremonii: jak na tyle początkowego pompowania, gadania o bólu i o tych całych painsticks, procedura okazała się zaskakująco krótka i prosta. Spodziewałam się więcej.

I mimo całej postępowości Star Treka, nadal widać zabawną różnicę między kobietami a mężczyznami: oto banda samców alfa się tłucze – czy to chodzi o ludzi, czy o Klingonów – a kobiety siedzą z boku i utyskują, jak to przemoc jest fuj. Z jednej strony to rozumiem, bo ktoś musiał utyskiwać, że przemoc jest fuj: no bo Star Trek zawsze bardzo wyraźnie to podkreślał i trzeba było jakoś to utrzymać. Z drugiej, po prostu rozbawił mnie ten wyraźnie tradycyjny, patriarchalny obrazek. Całość równoważy nieco fakt, że mimo wszystko doktor Pulaski wzięła udział w klingońskiej ceremonii.
Dalej, dalej, świecące suty Worfa! (źródło)
Jeśli spojrzeć na epizod z dystansu, to tak naprawdę nic się nie dzieje. Bohaterowie ze sobą rozmawiają i to właściwie tyle – nie ma ani jednego kosmity, ani jednego strzału, a cała akcja to pojedynek Rikerów i ceremonia Worfa. Z drugiej strony, to nie są puste rozmowy. Odcinek bardzo fajnie rozwija niemal wszystkich bohaterów, nawet O’Brien ma może niewiele czasu antenowego, ale wykorzystuje go tak dobrze, jak tylko się da. Jest sporo o przyjaźni, rodzinie, miłości – a wszystko to w zgrabny sposób pokazane, bez przerzucania się górnolotnymi frazesami.
Co tu dużo gadać, lubię ten odcinek. Jest interesujący, trochę rozczulający, tu i ówdzie zabawny. No i cały czas zachodzę w głowę, jak konkretnie działa anbo-jyutsu… jeśli dobrze rozumiem, kije mają czujniki zbliżeniowe i brzęczą oraz świecą, jak coś wyczują. Ale na czym konkretnie polegało oszukiwanie? I co w tym takiego niebezpiecznego, skoro obaj przeciwnicy mają solidne zbroje, a wszystko jest wyłożone matami? Ot, po prostu sport i mam wrażenie, że trzeba by się ostro postarać, żeby istotnie kogoś w nim skrzywdzić.

Tak, też miałam myśl, że jak niby oni mają sobie tam zrobić krzywdę? Może doktor Pulaski bała się po prostu, że Kyle zawału dostanie? Z drugiej strony oni to mają opanowane, nie? A może chodzi po prostu o to, że takie sporty nie są jakoś bardzo popularne w czasie akcji TNG? I oni nie wiedzą z czym to jeść?

A czy przekonał mnie fakt, że Riker po raz kolejny odrzuca dowodzenie na własnym statku? Sama nie wiem. Serial od samego początku pokazuje, że Will marzy o stopniu kapitana i że ma wielkie ambicje. To te ambicje przeszkodziły mu w związku z Troi. A jednak ilekroć nadarza się okazja – odrzuca ją. Czy naprawdę nie czuje się gotów? Nie rozumiem dlaczego, a wyjaśnienie, które pada w tym odcinku, jest więcej niż mętne.

A ja powiem, że jak dla mnie Will wybrał trochę przeciwko ojcu. Jakby cała ta ambicja wynikała z ich relacji. A tak naprawdę jest szczęśliwy na Enterprise. To w końcu okręt flagowy i świetna załoga.




I know her too. But we don’t do that.

Time Squared

Rozumny i najwyraźniej głodny wir (źródło)

Premiera: 1 kwietnia 1989
Reżyseria: Joseph L. Scanlan
Scenariusz: Maurice Hurley

Wiem, że to nie ma żadnego związku z fabułą odcinka, ale najbardziej zafrapowało mnie dlaczego Riker nazywa usmażoną na kamień jajecznicę omletem… A tak poza tym to prolog bardzo udany. Zżyta załoga, piwo oczywiście przynosi nie kto inny, jak doktor Pulaski, a Riker się popisuje i zalicza porażkę. Bo skoro te jajka nie nadają się do jedzenia to na co on liczył? Że glutaminian sodu pomoże? Miło, że Worfowi smakowało, choć nie wiem dlaczego wszystko, co obrzydliwe dla reszty galaktyki (a przynajmniej człowieka) ma smakować Klingonom. [ja za kolei kompletnie nie zwróciłam uwagi, co tam dokładnie wchodziło w skład tego omletu i na ile to był faktycznie omlet, natomiast rozbawiło mnie, jak wszystkim to urosło w ustach, a Worf ze smakiem wpierniczał]
Tymczasem odcinek właściwy koncentruje się na osobie kapitana, który staje oko w oko z samym sobą i to w dwóch aspektach – fizycznym i psychologicznym, bo oto silny, pewny siebie człowiek nagle otrzymuje dowody, że może być niehonorowym tchórzem. Bo chyba tak właśnie Picard odbiera pomysł, iż mógłby się jako jedyny uratować z USS Enterprise. Ja tam mogę sobie wyobrazić sytuację, w której coś takiego ma miejsce i decyzja zupełnie nie należy do niego. Jest przypadkiem albo wynikiem planu, który się rypnął albo po prostu nie był najlepszy od początku. Oczywiście dowód w postaci uszkodzenia od anihilacji antymaterii jest niepodważalny. A do tego uczucia wyraźnie splątanego człowieka widoczne na twarzy sobowtóra z przyszłości – o tak, facet wygląda na przerażonego, więc Picard z pewnością jest tchórzem. No i podchwytliwe pytanie porucznika La Forge’a. Mamy komplet. Kapitan jest winien. Myślę sobie, że to, jak zareagował Jean-Luc Picard bardzo wiele o nim mówi. Pokazuje jego największy strach – strach przed strachem. A właściwie przed tym, że strach mógłby go do tego stopnia opętać, że kapitan zapomni o swoich obowiązkach, honorze, o tym, jakim do tej pory był człowiekiem. A przecież tak naprawdę przyjęcie prostej wersji, że kapitan ucieka jako jedyny z tonącego okrętu jest nielogiczne, jeśli się go zna. Dla mnie jasne jak słońce, że trzeba szukać powodu i tyle. Tak długo, jak zagadka nie zostanie rozwiązana.

Bo z jakiegoś powodu zawsze szukasz w postępowaniu ludzi pozytywów, a jak ich nie widać, to szperasz, aż zobaczysz. Ja przyznam, że miałam dokładnie tę samą myśl: ale że Picard jako jedyny zwiał…? Jak to możliwe? Przecież jeśli nawet miałaby przeżyć cala załoga Enterprise pod warunkiem, że zginie jedna – dosłownie jedna – osoba, to tą osobą byłby właśnie Picard! I rozumiem zdumienie La Forge’a, bo byłam dokładnie tak samo zdumiona. Oczywiście, my mamy ten luksus, że oglądamy serial. Więc wiadomo, że na pewno wcale nie jest tak, jak się wydaje.

Bardzo podoba mi się to studium kapitana, bo tym właśnie jest dla mnie odcinek. Znacznie mniej przejmuję się groźbą zniszczenia Enterprise – powiedzmy sobie szczerze, że trudno bać się takich rzeczy w połowie drugiego
Uszkodzenie od anihilacji antymaterii! - szacun, chłopaki!
sezonu… Zwłaszcza jeśli zginąć ma cała załoga poza tchórzliwym kapitanem.
Muszę też powiedzieć, że komandor Riker dojrzewa. Lubię scenę jego rozmowy z podłamanym sobą samym kapitanem, gdy oględnie wyjaśnia mu, że cierpliwość nie należy do jego cnót. Bardzo dobry z niego sidekick w tym odcinku. [Riker w ogóle się rozkręcił, co bardzo cieszy. Nadal nie fascynuje mnie tak, jak fascynował, kiedy miałam te paręnaście lat, ale szanuję, że coś z nim zrobili wreszcie]
Ciekawe jest też postawienie w przeciwnych narożnikach doktor Pulaski i doradczyni Troi. Doktor stoi na straży Enterprise, doradczyni pilnuje jednostki – kapitana, dla którego uznanie za niezdolnego do dowodzenia byłoby ciosem, z którego mógłby się nie podnieść, sądząc po tym, jak głęboko przeżywał fakt niewłaściwego zachowania swego sobowtóra.

One chyba w ogóle są pomyślane jako dwa przeciwstawne bieguny. Podobnie będzie w następnym odcinku: choć obie zgadzają się w ogólnych zarysach (przemoc jest prymitywna i fuj), to jednak zupełnie inaczej się zachowują w jej obliczu. I przyznam, że podoba mi się to zróżnicowanie.

Natomiast nie ukrywam, że tym razem to ja mam problem z ideą, która ma spinać ten odcinek. Zupełnie nie ogarniam natury wiru i tego cofnięcia się w czasie kapitana. Że co? Że wir się nudził i tak się zabawił? Że po tym jak jeden Picard wybrał bramkę z zonkiem, pozwolił drugiemu Picardowi wybrać inaczej? W sumie jedynie tym – kaprysem istoty o niepojętym mózgu i olbrzymich możliwościach można to jako tako wytłumaczyć. Generalnie wiadomo, że podróże w czasie to ryzykowny temat i naprawdę trudno zrobić go wiarygodnie. Tu czułam się lekko skołowana Moebiusem i tak dalej. Przyjmę po prostu, że jedna nogawka spodni czasu była zła a druga dobra, a kapitan miał okazję sprawdzić je obydwie. [a nie, jeśli chodzi o ten wir i tak dalej, to nie ukrywam, że kompletnie to po mnie spłynęło. Znaczy – nie zwracałam na to uwagi, przepraszam. Uznałam, że okej, blablabla, jakiś wir, jakieś zagięcie czasu, blabla, ooo, wyrwali się, hura. Nie wnikam w szczegóły, po prostu wierzę odcinkowi na słowo, że wie, o czym mówi...]




– You're saying I should just sit down, shut up and wait.


The Royale

(źródło)
Premiera: 27 marca 1989
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Keith Mills

Wciąż mam mieszane uczucia do tego odcinka. I, jak się okazuje, nie tylko ja, bo nawet twórca historii miał z nią pewien problem, przez co na liście płac widnieje on pod pseudonimem Keith Mills, zamiast pod prawdziwym nazwiskiem: Tracy Tormé. Był to bowiem jeden z tych epizodów, których scenariusz nie przypadł do gustu show runnerowi serialu, Maurice’owi Hurleyowi. Wprowadził on tak znaczące zmiany, że koniec końców oryginalny autor w ramach protestu odmówił podpisania się pod epizodem własnym nazwiskiem. To zresztą jest tylko małą częścią zamieszania, jakie towarzyszyło powstawaniu Następnego Pokolenia. I to jest jeden z tych momentów, które nieco mnie przygnębiają: jak ironicznie skonfliktowana była ekipa tworząca Star Treka – serial opowiadający o tym, jak zgoda i wspólne działanie potrafią stworzyć przyszłość dla ludzkości. Niestety, takie tendencje trwają po dziś dzień, co dość jasno wskazuje na fakt, że Star Trek na zawsze pozostanie jedynie mrzonką nazbyt optymistycznie nastawionego do życia kolesia.

Ale to takie tam pozakulisowe rozkminy.
To, co mnie zastanawia w tym odcinku przede wszystkim, to obcy, którzy stworzyli iluzję hotelu Royale. Zacznijmy od tego, że uznali głupkowatą powieść za źródło rzetelnej wiedzy na temat ludzkości. Czyli, jak rozumiem, nie mieli w ogóle pojęcia o czymś takim jak fikcja, sztuka, a w szczególności: literatura. No i dobrze, kosmici z Galaxy Quest też nie mieli o tym pojęcia. Ale skoro tak, to w jaki sposób udało im się na podstawie tej powieści (słabej, co wielokrotnie podkreślano) tak świetnie odzwierciedlić zarówno samo wnętrze hotelu jak i bohaterów? Są tam i statyści (podejrzewam, że niezbyt dokładnie opisani, bo dla ludzkiego czytelnika nie ma potrzeby umieszczania takich opisów), i postacie – jak mniemam – drugoplanowe, które (na tyle, na ile wskazuje moje doświadczenie z powieściami) zapewne zostały opisane jednym czy dwoma zdaniami typu kolor sukienki, oczu, ogólna sylwetka i tak dalej. Zresztą, nie można wykluczyć, że główni bohaterowie też zostali w ten sposób opisani. Przecież mało kto współcześnie bawi się w szczegółowe opisywanie każdego elementu wyglądu postaci (chciałam tu nawet przytoczyć fajne opowiadanie, które poruszało ten temat, ale za diabła nie pamiętam tytułu ani autora…). Jasne, można założyć, że obcy poczynili dalsze badania, żeby uwiarygodnić tworzony przez siebie mikroświat. Wyciągnęli wnioski choćby na podstawie wyglądu załogi, której statek zniszczyli. Ale tu z kolei mam drugi problem: gdyby robili jakieś dalsze badania, szybko zorientowaliby się, że powieść to nie jest prawdziwy świat.
(źródło)
Choć trzeba oddać odcinkowi sprawiedliwość, że statyści, którzy – jak podejrzewam – w powieści się nie odzywali, tutaj również nie weszli w interakcje ze zwiadem Enterprise, mimo że byli zaczepiani i zadawano im pytania. To akurat wyszło bardzo fajnie.
Załoga Enterprise dochodzi do wniosku, że kosmici nieumyślnie zniszczyli statek NASA i jedynemu ocalałemu mężczyźnie w ramach zadośćuczynienia stworzyli na podstawie powieści hotel, żeby tam mógł żyć. Ja w to nie wierzę. Moim zdaniem to był raczej eksperyment, jak się zachowa żywy człowiek w takim sztucznym środowisku. Ci obcy nie byli tacy fajni, za to na tyle bystrzy, żeby hotel wraz z gośćmi i obsługą wypadł wiarygodnie w każdym szczególe. Nie ma białych plam tam, gdzie autorowi powieści nie chciało się opisywać.

A ja wolę wersję załogi. Bo jest miła. No i nie bardzo wiem, po co kosmitom taki eksperyment. Na ludzi trafili przypadkiem i nie wygląda na to, żeby cokolwiek więcej z nimi robili – szukali kontaktu, w ogóle jakoś się o nich otarli, bo w sumie pozostają do końca, jako nieznani. A ta wersja, że bardzo chcieli jakoś zadośćuczynić, czy choćby pozwolić mu przetrwać, bo może nie potrafili odwieźć go na Ziemię, jest ładna i do mnie trafia.

Inna sprawa, że skoro już statek Stephena Richey… Richeygo… Richeya… Skoro już jego statek uległ zniszczeniu, to w gruncie rzeczy Richey i tak nie miał za bardzo lepszej alternatywy. Był zbyt daleko od domu, żeby liczyć na ratunek. Przez pewien czas owszem, zastanawiałam się, dlaczego – skoro znał tę powieść – nie spróbował się dostosować i wydostać podobnie jak zrobili to Riker, Data i Worf. Ale potem mnie tknęło, że nawet gdyby się wydostał, to właściwie co by osiągnął? Nie czekał na niego żaden USS Enterprise.
To znaczy nie – Richey mógł zrobić coś jeszcze i szkoda mi, że tego nie robił: mógł pisać dziennik. Jak widać miał taką możliwość, ale dokonał tylko jednego wpisu, jak mniemam tuż przed śmiercią. Żal, bo ciekawa jestem, jak mu się żyło i jakie odczuwał emocje na różnych etapach tej dziwnej egzystencji.

(źródło)
To zaiste jest ciekawe. Ale może dlatego nie pisał? Że tak naprawdę nie miał o czym i pewnie nie wierzył, że ma dla kogo? Dopiero przed śmiercią uznał, że a nuż komuś się to przyda. Tak zupełnie serio, on powinien zwariować, albo co. W tak ograniczonym środowisku, zero wyzwań poznawczych i podejrzewam, że również zero nadziei. Powiem, że gdyby pisał pamiętnik, a miał jeszcze zacięcie literackie i wrzucałby w to wszystko wspomnienia i tak dalej – to mogłaby być ciekawa i niesztampowa powieść.

Doceniam też, że w odcinku tym każdy z trzech bohaterów – wspomniani już Riker, Data i Worf – trzymali się swoich funkcji pełnionych na statku i nie miałam zgrzytów, że naukowych dokonań dokonuje Klingon albo coś takiego. W ogóle podejście Worfa do tematu było ogromnie interesujące: raz, że frustrowało go całe to uwięzienie i widać było, że źle się z tym czuł. Dwa, jego komentarz po tym, jak odnaleźli w hotelowym pokoju ludzkie szczątki i Data określił sposób śmierci. No i w ogóle: Riker wydaje polecenia i faktycznie kieruje grupą, a Data objaśnia, bada wszystko tricorderem i cóż, jest po prostu oficerem naukowym [no i jest rewelacyjny przy stole! Nie zapominajmy o tym!]. Jako grupa bardzo fajnie wszyscy się zgrali.

Całościowo odcinek był ciekawy i oglądało mi się go z przyjemnością. Niemniej muszę powiedzieć, że ani trochę nie miałabym ochoty czytać powieści Hotel Royale. Istotnie, wydaje się okropnie sztampowa, ze słabymi dialogami i płytkimi postaciami.




– Looks like the poor devil died in his sleep.
– What a terrible way to die.

Contagion

(źródło)
Premiera: 18 marca 1989
Reżyseria: Joseph L. Scanlan
Scenariusz: Steve Gerber, Beth Woods

Po obejrzeniu tego odcinka najsilniej został mi w pamięci moment, gdy jednemu z lekarzy walczących o dobrostan fizyczny członków załogi Enterprise i ich rodzin psuje się magiczne urządzonko do naprawy złamanych kości. Oczywiście biedak nie ma pojęcia jak sobie poradzić a rzucone przez dr Pulaski hasło „łubki” najwyraźniej nic mu nie mówi i sprawa wymaga wyjaśnień. I ja po raz kolejny zadaję sobie pytanie – jakim cudem ludzkość nie wymarła? Bo jasne, ta cała technika, to rzeczy wspaniałe, jakże ułatwiają, ale na bogów! Nie uczyć się na studiach medycznych metod „naturalnych”? Swoją drogą usłyszałam kiedyś od własnego lekarza, że młodzi adepci sztuki położniczej nie potrafią przyjąć trudnego porodu bez zrobienia cesarki. Nie obrócą dziecka, nie pomogą kobiecie. Nie uczą się tego, a na pewno nie ćwiczą, bo jak? Skoro mamy technikę, która pozwala wszystko zobaczyć i zaradzić zabiegiem? A co jeśli cesarka nie będzie możliwa? Mamy to samo, już stajemy się niewolnikami technologii. Przekonanie, że w razie końca świata najlepiej mieć w ekipie lekarza weterynarii, nie wzięło się znikąd. [Ale to sama widzisz, że ta scena była ze wszech miar wiarygodna i prawdopodobna. Lekarze, którzy potrafią robić rzeczy bez użycia cudów techniki są i będą elitą. Jak dr Pulaski. I, niestety, nawet dr McCoy się czasem na tym trochę wykładał.] [[nie odbieram jej wiarygodności bynajmniej; ot, obserwacja, że czeka nas wyginięcie...]]
Ale OK. Zapędziłam się. Odcinek.
Kolejne wezwanie o pomoc ściąga USS Enterprise z planowanej trasy.
(źródło)
Żeby było gorzej, sygnał nadchodzi ze Strefy Neutralnej, podążenie za nim grozi więc konsekwencjami politycznymi. Na miejscu okazuje się, że bliźniacza jednostka, USS Yamato, cierpi na serię awarii, od drobnych a upierdliwych, do tej najpoważniejszej, która posyła statek w niebyt na oczach obsady mostka Enterprise. Żeby było dramatyczniej kapitanowie obu jednostek się przyjaźnią. I podzielają pasję archeologiczną. Kiedy więc kapitan Varley (Thalmus Rasulala) dzieli się z Picardem powodem swego naruszenia strefy neutralnej – odnalezieniem artefaktów legendarnych Ikonian, a wraz z nimi miejsca, z którego prawdopodobnie pochodzą – Picard ma poważną zagwozdkę. Przyznam, że byłam nieco zdumiona, że tak szybko zdecydował się pójść za wskazówkami starego kumpla, uznając, że koniecznie należy natychmiast podejść niemal pod romulańską granicę. Z drugiej strony – to nie pasja go tam pchnęła, a zagrożenie, jakie mogło nieść znalezienie broni Ikonian przez Romulan.

A ja w ogóle jestem zszokowana, że obaj kapitanowie postąpili w ten sposób. Rozumiem pasję, ale każdy ze statków miał jakiś określony kurs, jakąś misję i trudno mi sobie wyobrazić, że później tłumaczą się admiralicji „no bo Ikonianie to, rozumie pan, moje hobby”. Obaj postąpili, moim zdaniem, nieodpowiedzialnie. W szczególności Varley, no bo Picard jeszcze miał trochę lepsze usprawiedliwienie – ratowanie załogi USS Yamato. A przecież Strefa Neutralna to nie przelewki. Ani Varley, ani Picard nie mogli raczej liczyć na to, że Romulanie ich nie zauważą albo zauważą, ale zignorują. To Romulanie, do licha.

W zeszłym tygodniu wspomniałam o tym, że wyjaśnienie istnienia kakaowca na jakiejś tam planecie być może istnieje. Są nim właśnie Ikonianie. Mityczny lud, postrzegany jak bogowie, silny, wojowniczy i błąkający się przypadkowo po galaktyce, od którego i Ziemianie i inni jej mieszkańcy uczyli się cywilizacji. To oni – skoro już ich istnienie zostało udokumentowane – wg słów Picarda mogą być powodem istnienia tylu podobieństw między odległymi kulturami.

Ten motyw wspólnego pochodzenia wielu ras w kosmosach przewija się nie raz w Star Treku – uzasadniając, dlaczego jest tyle humanoidów, fizycznie zdolnych się ze sobą dogadać. Ale rozciąganie tego na rośliny uprawne wydaje mi się jednak nadużyciem: na samej Ziemi miałaś na przykład głupią kukurydzę, którą znali i uprawiali w Ameryce od zarania dziejów, a myśmy poznali to dopiero jakoś pod koniec renesansu. A pokrewieństwo Europejczyków z Aztekami jednak jest większe  niż z Ikonianami czy Thalosianami.
Toteż jeśli chodzi o kakaowca, bardziej przemawia do mnie, że to potrawa wymyślona przez ludzi i po prostu tak ją nazwali, bo roślina tyle o ile przypominała im ziemskiego kakaowca. Na tej samej zasadzie, na jakiej papkę na bazie kokosa nazywa się smalcem kokosowym.

Co mi się najbardziej podobało, to pokazanie, że legendy, choć oczywiście mają w sobie ziarno prawdy, często nie oddają sprawiedliwości. Lud uznany za
(źródło)
wojowniczy i ekspansywny, okazał się być ludem, który został zmuszony do ucieczki z własnej planety i dzięki odkryciu wrót do pokonywania przestrzeni jednym krokiem, rozsiał się po galaktyce. Oczywiście nie byłoby dobrze, żeby takie urządzenie wpadło w ręce Romulan, zatem należy je zniszczyć. [i po raz kolejny Data uratował dzień. Zauważyłaś, że gdyby nie ten android, Federacji mogłoby już nie być? A na pewno samego Enterprise!]
Co ciekawe na planetę decyduje się zejść sam kapitan. Parę odcinków temu, stwierdziłam, że Rikerowi brak wyzwań. Kapitanowi najwyraźniej też. [to akurat mi się bardzo podobało – chyba nawet nie o samo wyzwanie chodziło, ile o to, że no, Ikonianie. A Picard był na ich punkcie zafiksowany. I Riker fajnie to zrozumiał, bo wprawdzie próbował oponować, ale szybko ogarnął, że w tym akurat przypadku nie ma co walczyć]
Co jeszcze? Ach! Romulanie! Zawsze interesujący! Niełatwo współpracować z wojowniczym przeciwnikiem, który tylko czeka byś popełnił błąd dający szansę, by uznać go za prowokację. Jednak miło wiedzieć, że dowództwa na romulańskim okręcie nie dostaje się ot tak, bez powodu. Subkomandor Tarris (Carolyn Seymour) jest nieufna ale zdecydowanie rozsądna. Wspólnymi siłami na cienkiej granicy wiary w prawdomówność drugiej strony, udaje się wyeliminować zagrożenie płynące z wirusa aplikowanego przez ikoniańską sondę na obydwu jednostkach i rozstać się wciąż w stanie rozejmu, a także bez nowych możliwości technicznych po żadnej ze stron. Status quo zachowane. [No bo Romulanie są zarąbiści. Co jak co, ale bystrości i  rozsądku nie można im odmówić – wszak są spokrewnieni z Wolkanami, więc to w zasadzie nie dziwi.]



– Fate. Protects fools, little children and ships named Enterprise.