rys. Juan Ortiz (źródło) |
Premiera:
2 lutego 1968
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Jud Crucis
Kiedy
zobaczyłam na liście płac nazwisko Marca Danielsa, byłam w zasadzie pewna, że
odcinek do mnie trafi. Oglądałam więc z wywindowanymi oczekiwaniami i pewnym
spokojem ducha. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że ten epizod
wcale nie jest tak cudownie fajny, jak się spodziewałam! Nie to, żeby był
faktycznie zły. Po prostu… cóż, dość dziwnie podchodzi do problemu, który
skądinąd jest – a już z całą pewnością był w owym czasie – szalenie ciekawy.
Tak
naprawdę bowiem mamy tu komentarz na temat wyścigu zbrojeń. Myślę, że można
powiedzieć, iż w konsekwencji jest to odcinek poświęcony zimnej wojnie, której
wspomniany wyścig zbrojeń był przecież elementem.
I
ja się po prostu zupełnie nie zgadzam z tym, co zrobił Kirk. [Uf. A bałam się, że to tylko moje odczucie
i że może ja nie ogarniam kapitana, tak łatwo mu przyszło podjęcie tej decyzji,
jakby był w pełni usprawiedliwiony i jakby naprawdę nie było żadnego innego
sposobu :/] Z tym, co – w myśl odcinka – było jedynym słusznym rozwiązaniem
w danej sytuacji. Bo oto widzowie poznają mieszkańców planety Neural, wśród
których przed laty przebywał Kirk i którzy zapowiadali się na inteligentnych,
skłonnych do pokojowego rozwoju ludzi. A tymczasem okazało się, że podczas
nieobecności kapitana Enterprise, tubylcy z Neural podzielili się na dwie
frakcje, z których jedna – w dość niejasnych okolicznościach – zdobyła broń
palną.
No
i zaczyna się dramat. Bo Pierwsza Dyrektywa. Bo co prawda wszyscy się
domyślają, że wieśniakom tę broń palną skołowali Klingoni, niemniej trudno z
tym walczyć, jednocześnie nie ingerując w rozwój całej cywilizacji.
I
w tym, jak dla mnie, tkwi zasadniczy bzduryzm odcinka.
Bo
moim zdaniem rozwiązań było w tej sytuacji naprawdę sporo i wyścig zbrojeń był
ostatnim, które należałoby wprowadzić w życie. Przede wszystkim przecież: można
było spacyfikować Klingonów i postarać się, by nie wspomagali więcej rozwoju
wieśniaków. To przecież nie był pierwszy ani ostatni raz, kiedy załoga
Enterprise spotka Klingonów, którzy sprzedają broń jakimś tubylcom znajdującym
się w nieco wcześniejszej fazie rozwoju cywilizacyjnego (ot, choćby Friday’s Child). I przedtem Kirk sobie z
tym radził: zmuszał przeciwnika do zdjęcia łap z obcej planety i do
wycofania się. Czemu więc tym razem
kompletnie nie próbował rozprawić się ze źródłem problemu, a skupił się na
zmaganiach z rezultatami? Wydaje mi się to trochę dziwne.
I
całe rozwiązanie dylematu nadal uważam za nieco chybione. Nagle okazuje się, że
nie ma zupełnie innego wyjścia, niż tylko wyścig zbrojeń? Serio chcemy uważać,
że to najlepsze z możliwych rozwiązań? No nie, ja po prostu tego nie kupuję.
Eskalacja napięcia, dysponowanie coraz bardziej zabójczymi rodzajami broni – to
zupełnie, ale to zupełnie nie licuje mi z tym, co dotychczas promował Star
Trek. Po prostu nie i ja się nie zgadzam.
Nie wspominając o
trudności logistycznej tego rozwiązania – że co? Będą stale pilnować, czy
Klingoni czegoś nie dostarczyli? Do tego chyba potrzeba stałej placówki
strażniczej, bo przecież nie mają bladego pojęcia, czy Klingoni z nowym
prezentem przybędą za miesiąc, czy za rok – a przecież wyraźnie słyszeliśmy, że
już im gwintowane lufy szykują… A jeśli już takowa placówka powstanie to równie
dobrze może służyć do tego, by powstrzymywać Klingonów przed dostarczaniem
broni w ogóle. Zresztą – przecież zaraz na początku Kirk z doktorem uradzili,
że jakby tak im się trafił Klingon, jako dowód, to by było po sprawie. A potem
nagle twarde dowody nie wystarczyły Federacji? ://
(źródło) |
Z
innych spraw, nie mogę nie wspomnieć o tym, że oczywiście pierwszy wypad na
planetę odbył się z udziałem kapitana i pierwszego oficera… a kiedy pierwszy
oficer został ciężko ranny, kapitan wrócił na planetę. Z oficerem medycznym. Bo
czemu nie. Naprawdę to był jeden z bardziej epickich pokazów braku instynktu
samozachowawczego załogi Enterprise. Patrzyłam i nie wierzyłam. Choć muszę tu
przyznać, że całkiem miło wypadła panna Chapel, która – choć zupełnie nie
rozumiała, o co chodzi – pozostała lojalna i posłuszna poleceniom pana Spocka.
No i mieliśmy okazję przekonać się, że na Enterprise jest jakiś inny lekarz niż
tylko McCoy: oto bowiem poznaliśmy doktora M’Bengę
(Booker Bradshaw), specjalistę od Wolkańskiej fizjologii. Bardzo to budujące,
że jednak statek na około czterystuosobową załogę ma więcej niż jednego
lekarza.
Tak, od razu
sobie pomyślałam, że „Wow! Odpowiadają tak od razu na nasze ostatnie
wątpliwości. Jest lekarz i to jaki kompetentny!” (Nie żeby Bones był inny, ale
jednak zawsze na tę obcą fizjologię narzeka). Co mi tylko średnio grało, to
fakt, że nie wyjaśnił pannie Chapel, czego może chcieć od niej Spock. Najwyraźniej
przecież wiedział – a co gdyby Spockowi się nie udało na czas
wyjaśnić/przekonać pani pielęgniarki?
No i jeśli
jesteśmy przy pannie Chapel – ogromnie mi się podoba, że ona wciąż darzy Spocka
niezmiennym uczuciem, a jednak tak cudownie się nie narzuca. Za to wielki plus
dla odcinka.
Niemniej
dziwi mnie, że tak naprawdę Krell
(Ned Romero) nie ponosi żadnych konsekwencji tego, że wlazł z butami w rozwój
obcej cywilizacji. Dziwi mnie, że Kirk skupił się na zwalczaniu rezultatów
klingońskiej działalności, a nie przyczyn. Po prostu nie kupuję tego odcinka i,
mimo że oglądało mi się go dość przyjemnie (i nie mogłam przestać się śmiać z
peruk tubylców [i ten tradycyjny podział
na blondasków i czarniawych!]), to jednak po seansie zostałam z ogólnym
wkurwem.
Dodam od siebie,
że mnie najbardziej zirytowała Nona
(Nancy Kovack) – znaczy chyba nie przepadam za postaciami, które wyglądają tak,
jakby były genetycznie uwarunkowane na zdobywanie władzy, to raz. Dwa – skoro
taki był jej cel, to serio ze wszystkich mężczyzn na planecie musiała sobie
wybrać do rzucania uroków tego, który wydawał się najłagodniejszy?
Najrozsądniejszy? Czy to nie nazbyt okrężna droga do celu? Tego po prostu też
nie kupiłam, choć ogarniam ideę szamanki-przywódczyni.
Siem out.
– A balance of power. The trickiest, most difficult,
dirtiest game of them all, but the only one that preserves both sides.
Bosz... Patrzę na ten cytat i mam ochotę go wepchnąć Kirkowi do gardła... *wchodzi do torby*
OdpowiedzUsuń