Reżyseria: Vincent McEveety
Scenariusz: Paul Schneider
Na początek ogłoszenie drobne. Postanowiłyśmy wprowadzić
nieco porządku w nasze działania, zrezygnować z chaosu przypadkowych wrzutek i
ciągłych tłumaczeń, z których tak naprawdę wynika jedno – jesteśmy nieogary. Od
teraz będziemy ogary, a kolejnych wrzutek możecie się spodziewać w poniedziałki
co dwa tygodnie. Zatem kolejnej oczekujcie z niecierpliwością 14 września. [Dokładnie tak. Od dziś jesteśmy ogary!]
Odcinek, który dzisiaj bierzemy na tapetę, widzom w Polsce
znany jest pod tytułem „Starcie” i wprowadza na scenę Romulan – rasę wzorowaną
na starożytnych Rzymianach, tyleż wojowniczą, co tajemniczą.
Pierwszy kontakt z Imperium Romulańskim nastąpił mniej
więcej sto lat przed wydarzeniami prezentowanymi w „Starciu” i – jak łatwo się
domyślić – nie był to kontakt przyjacielski. Obecna sytuacja wygląda tak, że
kawałek wszechświata należący do Romulan znajduje się po drugiej stronie strefy
neutralnej i jest strzeżony przez umieszczone na jakże sprzyjająco położonych
asteroidach [ej, może to nie asteroidy
były podejrzanie sprzyjająco położone, tylko granicę strefy ułożono wedle
okolicznych asteroid właśnie z myślą o utworzeniu tam posterunków, no? :P ]
posterunki Zjednoczonej Federacji Planet. Naruszenie rzeczonej strefy
neutralnej jest oczywiście ciężkim wykroczeniem i żaden kapitan nie zdecyduje
się na to z byle powodu.
Tyle że łączność z kolejnymi posterunkami zanika, a jeden z
nich wysyła wezwanie o pomoc i to akurat w kulminacyjnym momencie ceremonii
ślubu, udzielanego przez kapitana Kirka dwójce pięknych, młodych i zakochanych
załogantów.
Zastanawianie się, które z nich zginie i kiedy zdaje się być
w tym momencie nieuniknione, prawda? [większej
strzelby zawiesić się na ścianie nie dało… pewnie dodatkowo miał dwa dni do
emerytury i znalazł lekarstwo na raka – tylko wróci do domu i pomaluje wreszcie
ten płot…]
Zastanawiam się, w jakim celu twórcy seriali wprowadzili ten
wątek. Miał pokazać wojnę w opozycji do miłości? Takie make love not war? OK, sztuczka oczywiści prosta, mocno
wyeksploatowana, ale trudno powiedzieć, że się nie sprawdza. No i z pewnością inaczej się na nią patrzyło w latach sześćdziesiątych niż blisko pięćdziesiąt lat później.
Równie trudne jest dla mnie ogarnięcie, co chcieli osiągnąć
Romulanie? Zaprawdę nie do końca rozumiem. Znaczy niby OK., prowokacja to stary
jak świat sposób na rozpoczęcie konfliktu, Romulan gryzła porażka, bo taka ich
natura, ale mam wrażenie, że chyba w ogóle nie ogarnęli, z kim próbują zadrzeć.
A może właśnie o to chodziło – takie rozpoznanie taktyczne przed akcją
właściwą?
Bo tu chyba ani Romulanie nie wiedzieli, z kim zadzierają,
ani ludzie. Kirk też na początku nie docenił przeciwnika. Bądź co bądź, jak
pisałaś wcześniej: ostatni kontakt był sto lat temu. Nawet się nie widzieli
nigdy. Nie mieli pojęcia, na jakim poziomie technologicznym jest przeciwnik –
wszystkie dane były mocno przedawnione.
Nie sądzę, żeby od razu chodziło im o prowokację. Raczej
właśnie o rozpoznanie. W końcu nie wiedzieli nawet, czy Federacja jakkolwiek
zareaguje na zniszczenie posterunków. Wybadali grunt, zorientowali się, że
jednak Federacja będzie się bronić, i chcieli wracać (no – przynajmniej
komandor). Nie chcieli starcia ani nic. Tak to widzę jakoś.
Grunt, że spróbowali, a co za tym idzie: raz, że
zaprezentowali swoją technologię maskowania, dwa dali się obejrzeć Kirkowi i
jego załodze (do tej pory nikt Romulanina, czy to żywego, czy martwego nie
oglądał), powodując konsternację swym podobieństwem do Wolkan.
I tu w moim mniemaniu leży główny ciężar odcinka. Oto
bowiem, gdy tylko twarz romulańskiego dowódcy (Mark Lenard) [czyli Sarek! <3 ] pojawia się na
ekranie, natychmiast pojawia się nieufność w stosunku do Spocka. Artykułowana
głośno przez jedną osobę – oficera nawigacyjnego Stilesa (Paul Comi), lecz
obecna także w milczeniu innych. A przecież Spocka znają od dawna, nigdy nie
dał najmniejszych powodów do tego, by oskarżyć go o brak lojalności, czy
jakiekolwiek inne uchybienie. Ratował im wszystkim tyłki, wystawiał się na
niebezpieczeństwo, służył radą i rozsądkiem. Ale WYGLĄDA jak wróg, więc co za
problem spuścić wszystkie jego zasługi w kiblu w ułamku sekundy. Paskudna
ludzka cecha. Ocenianie poprzez zewnętrze, uprzedzenia, odruchowy rasizm. A do
tego równie odruchowa nienawiść i chęć głoszenia najstarszego z praw: oko za
oko.
Podobał mi się Kirk, gdy powiedział Stilesowi, że wojna
sprzed stu lat nie jest jego wojną. Podoba mi się dążenie do unikania potyczki,
ta gra w podchody, którą podejmuje Kirk do końca próbujący uniknąć przemocy. Gdzieś
kiedyś musi nastąpić przerwa, ktoś musi wyrąbać przesiekę, jak przy pożarze
lasu, gdy jedynym sposobem, by zatrzymać żywioł jest zabranie mu pożywki.
Inaczej wojny trwałyby wiecznie – zwłaszcza, jeśli przeciwnikowi zdaje się nie
chodzi o nic poza wojną samą w sobie, bo honor.
Kirk w ogóle daje radę w tym odcinku (miła odmiana po tym,
co wyczyniał w poprzednim…). Do mnie trafił mocno ten moment, w którym zwątpił
we własne decyzje i ugiął się pod ciężarem odpowiedzialności, jaka na nim
spoczywała. Bo taki dziarski Kirk, ale jednak wie, że wszystko co zrobi, niesie
za sobą pewne konsekwencje. I się tych konsekwencji boi. Ładnie, że serial od
czasu do czasu przypomina widzowi, że Kirk jest przecież tylko człowiekiem.
Ten honor jest piękny swoją drogą. Podejście romulańskiego
dowódcy do swych obowiązków jest piękne. Nawet jeśli nie zgadza się z decyzjami
swych przełożonych, jeśli odczuwa bezsens działań zaczepnych – wykonuje
rozkazy. Jest w nim i rezygnacja, i duma, i nawet wełniana kolczuga nie jest w
stanie odjąć mu godności. Ani tynk sypiący się z sufitu okrętu kosmicznego po
trafieniu.
Ja romulańskiego dowódcę całkowicie uwielbiam. <3 Nie
tylko dlatego, że to ukryta opcja wolkańska xD To typ bohatera, którego fangirluję:
jest inteligentny i widzi bezsens wszczynania wojny. Jednocześnie zdaje sobie
sprawę z tego, że nie może jej unikać – bądź co bądź ma rozkazy. Na jego barki
spada odpowiedzialność za relacje federacyjno-romulańskie. Czuje presję. I jest
honorny.
I to tak naprawdę przecież taki romulański Kirk. Zresztą,
ich podobieństwo jest fajnie podkreślone. Kirk podczas manewrów nie raz
stwierdza: „ja bym tak zrobił” i na tej podstawie wnioskuje, jakie będą dalsze
posunięcia wroga. Szybciej zdał sobie sprawę z tego, jak wiele ich łączy, ale i
do komandora w końcu to dotrze. Nie bez powodu Romulanin powie Kirkowi, że w
innych okolicznościach mógłby go nazwać przyjacielem.
Uwielbiam to pokazanie, że relacje między jednostkami zależą
od okoliczności, na które te jednostki nie mają wpływu. I że wojna nie ma nic
wspólnego z tym, że po jednej stronie barykady są dobrzy, a po drugiej źli – bo
tak naprawdę wszyscy mogą być dobrymi, którzy znaleźli się w złym czasie o
nieodpowiedniej porze. Ja wiem, że to tak naprawdę nie jest nic odkrywczego.
Może nawet to dość wyświechtane, pacyfistyczne przesłanie. Ale użyli dwóch
fantastycznych postaci, żeby je przekazać. Fraa approves. <3
Wrócę jeszcze na chwilę do Spocka – jego reakcja na
oskarżenia też jest piękna. Zerowa obrona, racjonalne wyciąganie wniosków z
faktu, iż najwyraźniej Wolkanie i Romulanie mają wspólne korzenie, a więc można
się spodziewać podobieństw w ewolucji społecznej obu ras. Spock nijak się nie
zmienia pod wpływem niechęci załogi, nie ma w nim ludzkiej potrzeby odbicia
ciosów. Jest w tym momencie bardziej Wolkaninem niż człowiekiem. I dobrze.
Na straży człowieczeństwa stoi za to jak zwykle doktor
McCoy. Zawsze obecny przy Kirku, przypomina mu o tym, co ważne – o nim samym.
In this galaxy, there's a mathematical
probability of three million Earth-type planets. And in all of the universe,
three million million galaxies like this. And in all of that... and perhaps
more, only one of each of us.
Don't destroy the one named Kirk.
[Dr McCoy]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz