Dziś postanowiłam na moment przerwać
zaprzyjaźnianie się z kolejnymi odcinkami TOSa, gdyż albowiem zdarzyło mi się
ostatnio obejrzeć Star Trek: Into the
Darkness i… no cóż, mam parcie na napisanie paru słów w związku z tym
widowiskiem. Bo obawiam się, że za kilka dni kompletnie zapomnę, o czym był ten
film – tak jak totalnie już nie pamiętam fabuły pierwszego Star Treka J.J. Abramsa (tam była jakaś fabuła?), a serio nie mam
ochoty wracać do tych filmów.
Więc teraz – póki jeszcze cokolwiek pamiętam.
Muszę przyznać, że Star Treki Abramsa mnie zaskoczyły. Wiedziałam, że na pewno będę
kręcić nosem – no bo wiadomo: inna obsada, reboot i tak dalej – ja takich
rzeczy raczej nie lubię. Tak, straszliwa konserwa ze mnie. Dlatego nie mogłam
się opędzić od gigantycznych lęków związanych chociażby z „ale jak to?! Spock i
Kirk bez Nimoya i Shatnera?”.
A tymczasem okazało się, że nie do końca miałam
rację. Nowy Spock (Zachary Quinto)
zaskakująco dał radę. Jeśli się go czepiam, to tylko dlatego, że scenariusz
kazał mu być debilem – cały wątek romansowy z Uhurą jest o kant zadka potłuc, a
ronienie pojedynczych łez sprawiało, że chciało mi się wyć. Przy czym owszem, w
TOSie też momentami było widać, że Uhura jakby nieco się skłania ku Spockowi
(hah, panna Chapel też – w gruncie rzeczy Spock miał niezłe branie), ale to
było zasugerowane delikatnie i z wyczuciem, które nie pozwoliło przy tej okazji
zdemolować postaci Wolkanina. Podobnie ma się sprawa z przebłyskami emocji,
które przypominały, że Spock jednak w połowie jest człowiekiem: one w serialu
były, ale pokazane z klasą. Bez kuźwa pojedynczych łez. Abrams operuje banałami
najgorszego sortu, próbując przybliżyć widzowi Spocka.
No, ale jak mówiłam – trudno tu winić aktora,
prawda? No więc naprawdę byłam zaskoczona, że Quinto tak fajnie się sprawdził.
Mieszane uczucia mam do Scotty’ego (Simon Pegg) – ale to pewnie dlatego, że aktor mi się
już na tyle mocno opatrzył w Trylogii Cornetto i nie tylko, że trudno mi go
teraz dopasować do mechanika na Enterprisie. Niemniej budzi sympatię i dobrze
się bawię, oglądając go na ekranie.
Wiem, że Uhura
(Zoe Saldana) bywa chwalona, ale dla mnie nie umywa się do Nichelle Nichols. Być
może chodzi tu o sam fakt, że Uhura jako postać nie ma już tej siły, co w
latach sześćdziesiątych. Twarda, czarnoskóra kobitka nikogo dziś nie dziwi –
bah, oczekujemy kogoś takiego w imię politycznej poprawności. W dodatku cała
kobiecość Uhury sprowadza się do tego, że oczywiście musi być uwikłana w
idiotyczny wątek miłosny – jakby obecnie było niemożliwością nakręcenie filmu
bez romansu. A w tym konkretnym przypadku romans jest naprawdę głupi i
doklejony na siłę.
Zaskakująco korzystnie za to wypadli McCoy (Karl Urban) czy pan Sulu (John Cho). Ot, nie olśniewają,
ale – mając przed sobą dość karkołomne zadanie przejęcia tak rozpoznawalnych
postaci – po prostu dają radę.
Ale moją największą bolączką jest tak naprawdę Kirk (Chris Pine) i to dlatego uznałam
za stosowne wyeksponowanie go w tytule notki.
Ujmę to najdelikatniej jak umiem: ten głupi
gówniarz to nie jest Kirk.
(będę zupełnie randomowo mieszać Star Trek z 2009 z Into the Darkness)
Po pierwsze: charakter. Wiem, miał być
uwspółcześniony, żeby się spodobał dzisiejszemu widzowi. To najwyraźniej
oznacza, że musiał być prostackim, niewychowanym bucem z przerostem ego. Seems
legit. Najwyraźniej z jakiegoś powodu bohater, który np. w Akademii istotnie by
się uczył, jest passe. Zresztą, choć o komentarzach na Filmwebie mam dość
niskie zdanie, jeden z użytkowników – nie wiem, może przypadkiem – dość
zgrabnie ujął pewien problem Abramsowej wizji: „Aby dostać się do Akademii
kosmicznej najlepiej wcześniej przyjąć w pubie łomot od kadetów. Z pewnością
zwrócisz tym na siebie uwagę dowództwa, które osobiście pofatyguje się do pubu,
by zaproponować ci szkolenie” (źródło).
Tak się w sumie zaczyna kariera Kirka i po prawdzie tak się ciągnie. Nie ma
mowy o latach wytężonej nauki, o służbie pod wieloma innymi dowódcami na
pokładach kolejnych statków – po co, skoro można od razu wsiąść na cholerne bydlę
klasy Constitution, a niebawem zostać jego kapitanem – i to wyłącznie za pomocą
spuszczania komuś łomotu lub obrywania samemu?
To prowadzi zresztą do bardzo konkretnie
zmarnowanej okazji: sięgając do początków kariery Kirka, można było widzom
pokazać to, czego w TOSie dostajemy tylko lekkie sugestie: przemianę
nieśmiałego kujonka w dziarskiego kapitana. Ja naprawdę chciałabym to zobaczyć.
Nie przeczę, że dość trudno mi wyobrazić sobie Kirka obłożonego książkami, nad
którym pastwi się kolega z Akademii, Finnegan, a wreszcie Kirka – wymagającego
instruktora, którego bali się kadeci. Ale właśnie dlatego, że to dość trudne do
wyobrażenia, tak fajne i cenne byłoby pokazanie tego w filmie. Tym bardziej, że
miałoby to jednak większy sens z fabularnego punktu widzenia. Bo nie zostaje
się jednym z najwybitniejszych kapitanów Gwiezdnej Floty ot tak – to wymaga lat
nauki i ciężkiej kurde pracy. Tymczasem film wpycha nam gnojka, który… nie
wiem: miał tatusia-bohatera i lubi go admirał. I to styknie, żeby samemu zostać
bohaterem, prawda. A przecież Kirk nie został legendą Gwiezdnej Floty dlatego,
że był niesubordynowanym bucem, a dlatego, że był odważny i inteligentny. A
odznaczenia i pochwały otrzymywał, bo był dobrym oficerem. Wydawałoby się, że
to logiczne.
Zresztą, przez to, że Abramsowy Kirk jest tylko
porywczym gówniarzem, ja tak naprawdę wcale w niego nie wierzę. Nie wierzę, że
byłby w stanie pociągnąć za sobą jakąkolwiek załogę. Nie jest typem
charyzmatycznego przywódcy. Nie jest typem żadnego przywódcy – tylko gościem,
który się naparza w pubie i chowa pod łóżkiem kosmolaski.
Nie wiem czemu Abrams postanowił w ten sposób
odmienić Kirka. Gdyby te zmiany miały jakikolwiek sens, być może bym je łyknęła
– ale one są po prostu głupie. Marnują postać i sprawiają, że pierwszy z brzegu
komiksowy superheros staje się bohaterem bez porównania lepiej pogłębionym i
mocniej przykuwającym uwagę. A nowy Kirk to tylko miałka kukła.
I po Kirku właśnie widać to,
co uważam za największą winę Abramsa: coś, co w założeniu było mądre,
wizjonerskie i nowatorskie, sprowadzono obecnie do durnowatej nawalanki z dużo „jebudu”,
światło i brzdęk. Film jest efektowny i dynamiczny, zgoda, ale po wuj nazywać
to Star Trekiem? Reżyser i scenarzyści odrzucili wszystko to, co było w serii
cenne i co odróżniało ją zawsze od… no właśnie, od filmideł z serii światło i brzdęk. W zasadzie można by
teraz stwierdzić, że zbieżność imion jest najzupełniej przypadkowa. Byłoby
uczciwiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz