autor: Juan Ortiz |
Premiera: 23 lutego 1968
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: D. C. Fontana
Zastanawiam
się od dłuższej chwili od czego zacząć i muszę przyznać, że odcinek naprawdę
zabił mi przysłowiowego ćwieka. Na tę chwilę mam wstępną diagnozę – problem
leży w tym, że ja nie wierzę w motywację obcych, którzy tym razem zagrozili
naszej galaktyce. Znaczy, żeby być dokładnym, wierzę oczywiście w to, że gdzieś
tam – z takiego, czy innego powodu – umiera galaktyka. Wierzę w konieczność
przeprowadzki, w to, że się wysyła grupę zwiadowczą i szuka sobie nowego
miejsca. I że ta grupa natrafia na problemy i zrobi wszystko, by pozyskać
pojazd – oczywiście USS Enterprise – którym będzie mogła wrócić do swoich i
zdać relację z wyników poszukiwań. Do tego miejsca wszystko jest OK., a potem
okazuje się, że oni muszą rządzić, rządzić twardą ręką, że nie potrafią
koegzystować i jedynie pełen podbój i eksterminacja wchodzą w grę. Ale dlaczemu
jak się pytam? Wpadamy w obce miejsce, niczego o nim jeszcze nie wiemy,
napotykamy pierwsze istoty, od których jesteśmy oczywiście niewyobrażalnie potężniejsi
i mówimy im: strzała, od teraz będziemy waszymi władcami. Nieważne, że przecież
– jak to jest zresztą powiedziane – galaktyka pełna jest pustych planet, wprost
czekających na zaludnienie, a nasza fizjologia różni się od tej ludzkiej na
tyle, że musimy się dostosowywać, zmieniać, przyjmować obcą postać, bo to, co
sobie ludzie stworzyli, a także ich środowisko, nie służy naszemu oryginalnemu
ciału. Dla mnie po prostu logiczniej by było, gdyby oni sobie spokojnie
zagospodarowali skraj galaktyki, a jeśli wejdą w konflikt, jeśli będzie im mało
– to wtedy, jasne, niech się dzieje wojna. Po prostu nie wierzę w cywilizację,
która będąc na takim poziomie rozwoju, działa w ten sposób. Nie
potrafię,
choćbym chciała i chyba to zaważyło na postrzeganiu całego odcinka.
źródło |
A to nie, ja tu nie miałam najmniejszego
problemu z uwierzeniem w tę rasę. Tak, z naszego punktu widzenia to trochę
bezsensowna postawa. Ale to z naszego. Oni mają inny punkt widzenia – wszak są
kosmitami. Może nigdy nie zagościł w nich ten pomysł koegzystencji, bo nie
musiał? Bo mieli te dzyngle od paraliżowania przeciwnika i zamieniania go w
k20, więc łatwiej im było wcisnąć przycisk niż bawić się w powolny rozwój i
kompromisy. Dla nas szukanie pokojowego rozwiązania jest dlatego bardziej naturalne,
że unikamy w ten sposób zbędnego ryzyka. Dla tej rasy do tej pory – tak to
odbieram – podbój nie wiązał się z ryzykiem. Są trochę jak krzyżówka Klingonów
i Borg.
Oczywiście
nie zamierzam odmawiać twórcom Star Treka tego, że ich wizja konfrontacji
Federacji z obcymi jest spójna. Znów wszak wygrywają cechy ludzkie – tym razem
stając się przeszkodą w byciu doskonałym. Ludzkie zmysły, odpowiedzialne za
odczuwanie przyjemności, wywołują u obcych zwątpienie w sens ich dotychczasowej
egzystencji. Brakuje w niej prostych radości – smakowania potraw, nadużywania
alkoholu i oczywiście od zawsze obecnej w Star Treku miłości. Tej, będącej
fizyczną przyjemnością, ale też tej głębszej, oznaczającej przywiązanie,
szczęście z dzielenia z kimś istnienia.
W tym
miejscu doceniam, iż obudzona przez kapitana Kirka Kelinda (Barbara Bouchet), woli jednak od niego przedstawiciela
własnego gatunku Rojana (Warren
Stevens). Byłoby cokolwiek dziwne, gdyby istoty, które (jak musimy wierzyć na
słowo, bo niestety nie dane nam zobaczyć prawdziwego wyglądu obcych) są tak
dalece różne od ludzi odczuwały do nich pociąg fizyczny.
Największym
plusem odcinka z mojego punktu widzenia był Scotty i jego akcent. Było go dużo
i to było dobre, a rozmowa z butelką szkockiej whiskey po trudnej i
wyczerpującej walce z Tomarem
(Robert Fortier) mnie i rozbawiła, i odrobinę rozczuliła. Drugiego plusa daję
za zgranie Kirka, Spocka, doktora i Scotty’ego w chwili, gdy tylko oni
pozostali na USS Enterprise. Nie po raz pierwszy udowadniają nam, że mogą na
sobie nawzajem polegać.
Mnie niezmiennie rozczula, jak każdy z
nich obrał taką strategię „walki”, w jakiej był najlepszy: Scotty zajął się
rozpijaniem Tomara, Kirk zaś – a jakże! – uwodzeniem blondynki. To było nazbyt
oczywiste, kiedy tylko ona się pojawiła na scenie.
W ogóle ten odcinek ma jeden z moich
najulubieńszych cytatów ze Star Treka, czyli:
– What is it?
– Well, it’s… uh… it’s green.
Zresztą, ten cytat wróci do nas w Następnym
Pokoleniu, kiedy w odcinku Relics Scotty spotka Datę. Niezmiennie mnie to
rozczula (a sam odcinek budzi wiele rozmaitych emocji, ale o tym wspomnę może
kiedyś, kiedy doczłapiemy w ogóle do Następnego Pokolenia).
Intrygującym
momentem była z kolei chwila ukarania Kirka za próbę ucieczki. Moment w którym
czarnoskóry członek grupy ochrony i młoda chorąży zostają zamieni w kostki
pumeksu, a potem jedno z nich w rękach Rohana staje się pyłem i przez krótką
chwilę możemy się wspólnie z Kirkiem zastanawiać, które z nich obcy pozostawił
przy życiu wzbudza napięcie.
W dodatku dałam się tu zaskoczyć! Na
serio, mając do wyboru białą, urodziwą niewiastę i czarnego redshirta, byłam
totalnie przekonana, że w pył przemienił się czarny!
Podsumowując
– odcinek ciekawy, tylko dla mnie odrobinkę niewiarygodny.
Dla mnie jeden z lepszych epizodów. Co
właściwie mnie nie dziwi, kiedy popatrzę na nazwiska osób odpowiedzialnych za
scenariusz i reżyserię.
Z ciekawostek natomiast: trochę włos się
jeży, jak się czyta, jaki ten odcinek mógł być. Pierwotny scenariusz zakładał
nie żadne tam zamienianie w kryształy, tylko wyrzucanie członków załogi
Enterprise ot tak po prostu w kosmosy. Za to ci, których Kelvanie zostawili
przy życiu, mieli się połączyć w pary i spłodzić potomstwo, które będzie niewolnikami
Kelvan. Wow!
Tak czy owak, odcinek jest bardzo w
ogólnym tonie Star Treka: znów mamy pochwałę Człowieka – łącznie z jego
wszystkimi niedoskonałościami. A może nawet właśnie ze względu na te
niedoskonałości. Ludzie są niestabilni i emocjonalni – dlatego tak wyjątkowi.
Prawdę mówiąc, im dłużej oglądam Oryginalną Serię, tym bardziej mam wrażenie,
że najbliższą ludziom rasą są Klingoni. Tylko oni mogą nas zrozumieć, bo sami
tacy są – może tylko trochę bardziej agresywni.
Jeśli miałabym na cokolwiek narzekać w tym
odcinku, to – oczywiście! – polski tytuł. Przy czym ostatnio natknęłam się w
internetach na żale, że zawsze w takich sytuacjach zwala się na tłumaczy, a oni
są zupełnie Bogu ducha winni, bo akurat za te głupie tytuły odpowiedzialni są
raczej dystrybutorzy. No więc teraz, uświadomiona, nie będę już wieszać psów na
tych bidnych tłumaczach, ale zaprawdę powiadam: dlaczego, u licha, By Any
Other Name przerobiono na Podróż do
domu?! Naprawdę, oglądam sobie ostatnio Space:
1999 i po prostu mam takie szokujące
porównanie. Bo w serialu z lat siedemdziesiątych tytuły są tłumaczone właściwie
dosłownie i wszystko jest zrozumiałe. Czemu więc w Star Treku ktoś stwierdził,
że polski widz jest debilem?
We
do not colonize. We conquer. We rule! There's no other way for us.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz