autor: Juan Ortiz |
Premiera: 1 listopada 1968
Reżyseria: Marvin J. Chomsky
Scenariusz: Jerome Bixby
Nie mogę
się powstrzymać, by nie zacząć od tego, że oto zaczął się sezon na pana
Czechowa-kobieciarza. W poprzednim odcinku model „romantyk”, a w Day of The Dove model „brutal”. Jeszcze
trochę i wepchnie się Kirkowi w kompetencje… [co by nie było takie głupie – jeśli dobrze pamiętam, Czechow został
dorzucony do załogi po to, żeby młodzież miała swoją postać, tak jak czarni,
Azjaci i inni. A cóż lepiej kojarzy się z młodością, jeśli nie porywczość,
brutalność i skłonność do miłostek? :D ]
Drugą
istotną sprawą jest fakt, iż odcinek zawiera w sobie Klingonów. I to daje mu
dużo punktów do zajefajności. Widzimy tych największych wrogów Federacji nieco
dokładniej. Mamy klingońskie małżeństwo (i nie jest to łatwy kawałek chleba [absolutnie uwielbiam klingońskie
małżeństwo, ale o tym później]),
wgląd w smutną prawdę o biedzie planet klingońskiego imperium, która pcha nację
do podbojów i obraz klingońskiego dowódcy, którego załoga zginęła. Wszystko to
zaś oczywiście przez pryzmat konfliktu z załogą USS Enterprise, niby to naturalnego,
można rzec, a jednak nie.
Nie, bo
ten akurat konflikt został perfekcyjnie wyreżyserowany i wręcz wymuszony przez
obcą formę bytu, która fruwa po galaktyce w postaci świetlnego placka i żywi
się emocjami. Ta konkretna akurat emocjami negatywnymi – nienawiścią, agresją,
strachem. Być może gdzieś istnieją inne tego typu byty, które wolą czerpać z
ludzi dajmy na to uprawiających miłość. Tego nie wiemy, ale takie podejrzenie
zasiewa w odbiorcach pan Spock. Ogólnie już teraz muszę powiedzieć, że
wciągnięty w krąg nienawiści pan Spock bardzo mi się podobał. Tu nie było
burzy, bo wciąż jedynie połowa genów pana Spocka to geny ludzkie, a do drugiej
połowy dochodzi także wolkańskie wychowanie, ale i on na moment traci panowanie
nad sobą. Co ciekawe pierwszy orientuje się kapitan. Dociera do niego, że
emocje, które odczuwa nie są adekwatne do sytuacji. To ten moment, gdy widać,
że obcy przesadził. Tak bardzo mu zależało na utrwaleniu konfliktu między
Klingonami a
źródło |
załogą Enterprise, że widząc dla tegoż konfliktu zagrożenie,
desperacko starał się usunąć tych, którzy byli zbyt rozsądni. Bo przecież na
samym początku ludzie (i Wolkanin) nijak nie byli zdziwieni, że Klingoni są
agresywni, że reagują nerwowo na sytuacji zestrzelenia własnego statku, za
którą z ich punktu widzenia musiał odpowiadać Kirk. Ludzie zaś jedynie bronili
siebie i swego statku, który chcieli przejąć Klingoni (też naturalna sytuacja,
bo jak niby ci, którzy przeżyli, mieliby się dostać gdziekolwiek chcieliby się
dostać). Dopóki obcy nie przesadził i nie nadużył opcji „w stresie mogę nie
panować nad tym, co i do kogo mówię”, ludzie nie mieli potrzeby skonfrontowania
tego, co się dzieje, z Klingonami. Nie mogli więc nabrać pewności, że ktoś
manipuluje rzeczywistością, eskalując i wyciszając konflikt tak, by mógł trwać
wiecznie.
W całej tej sytuacji ogromnie
podobało mi się, że Kirk nabiera podejrzeń stopniowo: a to coś mu nie gra w
zachowaniu Scotty’ego, a to McCoy wydaje sięjakiś taki dziwny… to, jak kapitan
patrzy na swoich oficerów, jest cudowne. Wie, że coś się dzieje, ale przecież
ufa załodze, więc przez jakiś czas jeszcze będzie ich usprawiedliwiał. A obcy
poczyna sobie coraz śmielej i śmielej, aż w końcu przegnie. To jest z jednej
strony po prostu fajne, bo wiarygodne, z drugiej zaś – dodatkowo pokazuje więź
łączącą członków załogi Enterprise.
Trochę
słabo, że obcego najwyraźniej nie dało się zniszczyć – po prostu zniknął i
będzie mógł
źródło |
Cóż, ale po raz pierwszy chyba
nie próbowali zdjąć kosmicznego obłoczka fazerem. Doceniam postęp. No i w
ogóle: tak, oczywiście, że to nie jest fajne. Ale z drugiej strony, Ładnie
pokazuje, że w kosmosach nie zawsze wszystko można skończyć pełnym happy endem.
Jeśli zaś
miałabym powiedzieć, kto jest moją ulubioną postacią to zdecydowanie stawiam na
klingońskiego dowódcę Kanga (Michael
Ansara), moment, gdy Kirk grozi mu śmiercią żony, a ten po jakże znaczącej
chwili komentuje to mniej więcej „jest wojowniczką, zna swoją powinność” piknął
mnie w serduszko. Mara (Susan
Howard) swoją drogą reaguje spokojnie, choć widać po niej strach i niechęć do
umierania. Bardzo mi się to klingońskie małżeństwo podobało, włącznie ze sceną
zazdrości, gdy Kang zobaczył porwaną przez Czechowa sukienkę żony. Czechow
swoją drogą był przerażający w tym swoim wybuchu negatywnych emocji.
Zastanawiam się, czemu on uległ tak szybko i tak mocno. Czy obcy miał po prostu
więcej czasu, by go sobie przygotować? Czy początkowo mógł nie rozdrabniać swej
telepatycznej mocy, jak to było później, gdy już trzeba było kontrolować
znacznie więcej osób na raz? A może po prostu wrodzona emocjonalność młodego
nawigatora stanowiły dobre poletko dla takiego ziarna?
źródło |
Myślę, że poprawną odpowiedzią
będzie to ostatnie: wrodzona emocjonalność. To i ogólnie młodość, a więc pewna
podatność na wpływy. Nie odniosłam wrażenia, żeby obcy poświęcił Czechowowi
więcej uwagi niż innym. Swoją drogą, ta scena jego wybuchu była w ogóle
niepokojąca – w sensie że kamaaaan, Star Treku, pokazujesz nam ładne i miłe
rzeczy, czemu rzucasz w widza próbą gwałtu? Co tobie się porobiło? I to jeszcze
próbą gwałtu dokonywaną przez postać pozytywną! I tutaj nie ma już tak
niewinnego wyjaśnienia, jak w odcinku The Gamesters of Triskelion, gdzie w bardzo niepokojący sposób pokazali
próbę nakarmienia Uhury wbrew jej woli… Mogą mówić, że „nie był sobą”, ale to
dość mętne i niezbyt przekonujące. Odniosłam wrażenie, że obcy nie tyle kreuje
te złe emocje, ile podbija te, które ludzie już odczuwają. A więc Czechow
raczej był sobą, tylko bardziej. To nie jest fajne.
A co do klingońskiego
małżeństwa: uwielbiam je. Myślę, że w The Search for Spock mamy tego dalekie echo, kiedy Kruge wydaje
wyrok na Valkris. Klingonka, podobnie jak Mara, oczywiście nie jest zachwycona
perspektywą śmierci, podobnie zresztą zabicie jej nie przynosi radości
Kruge’owi. Ale oboje rozumieją swoje obowiązki. Tutaj jednak dochodzi do tego
fakt, że są małżeństwem, można się więc domyślać, że te obowiązki są tym
trudniejsze do udźwignięcia.
Co
znamienne, w tych emocjach każdy pozostał sobą – taki McCoy na przykład skupiał
się na rannych i umierających, i troską o nich motywował swoją nienaturalną
wściekłość.
Ogólnie –
jeden z fajniejszych odcinków, jak dla mnie. Jeden z tych, do których chętnie
wrócę.
– Go to the devil.
– We have no devil, Kirk. But we understand the
habits of yours.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz