Premiera: 26 marca 1990
Reżyseria: Winrich Kolbe
Scenariusz: Richard Manning, Hans Beimler
Właściwie jeśli chodzi o samo sedno tego odcinka, pewnie mogłabym
powtórzyć tutaj jakieś fragmenty z notek o The Cage czy The
Eye of The Beholder. Bo znów dostajemy epizod o kosmicznym ZOO,
a skojarzenie z pilotażowym odcinkiem Oryginalnej Serii nasuwa się
o tyle mocno, że w Allegiance
także mamy wysoko
rozwiniętą rasę, która nie ogarnia zupełnie podstawowych rzeczy,
jak na przykład to, że nikt nie lubi być porywany i przetrzymywany
gdzieś wbrew woli.
Zasadnicza różnica polega na tym,
że tym razem nie od razu wiemy, co jest grane. Obca rasa ujawni się
dopiero po pewnym czasie, podczas gdy wcześniej dostajemy całkiem
fajną, zagadkową sytuację, w której za pierwszym razem dość
trudno się połapać. No bo kto jest porywaczem? Na jakiej zasadzie
dobierał ofiary? Jaki ma cel, skoro nie wysuwa żadnych żądań?
Dlaczego w więzieniu, do
którego trafi Picard i inni, są fałszywe drzwi? Wszystko to jest
dziwaczne i intryguje, każe wraz z kapitanem drążyć w
poszukiwaniu prawdy.
Zresztą, Picard w ogóle bardzo
fajnie wypada w tym odcinku: momentalnie
wchodzi w kapitańskie buty, mimo że nie ma wokół siebie załogi,
tylko zupełnie nieznajomych, losowych obcych. Jest w stanie ich
zorganizować, tak żeby Esoqq (Reiner Schöne) nikogo nie zeżarł.
No i w końcu to Picard, nikt inny, odkryje prawdę, mimo rozlicznych
podejrzeń rzucanych na pozostałych członków niedoli.
Z drugiej strony, oprócz perypetii
czworga więźniów, mamy też zaprezentowane losy załogi
Enterprise, która zostaje skonfrontowana z fałszywym Picardem.
Tutaj mamy spory potencjał komediowy, bo
uzurpator z jakiegoś powodu zachowuje się… cóż, powiedzmy, że
mało przekonująco jako kapitan, pod którego się podszywa. Z
jednej strony ewidentnie siedzą w nim wspomnienia i myśli
oryginalnego Picarda, z drugiej jednak zapodziały się gdzieś
kapitańskie priorytety i ideały, na
skutek czego nasz uzurpator z subtelnością nieomal Kirka zaczyna
podrywać doktor Crusher.
Dziwi trochę, że zaawansowani
kosmici odpowiedzialni za całą tę hecę nie potrafią ogarnąć,
jak działa pozbawianie kogoś wolności. To znaczy: z całą
pewnością ogarniają samą ideę więżenia i bycia więźniami, no
bo są uwikłani w te relacje na co dzień. Widzą też na pewno, że
ich porwane szczury laboratoryjne próbują uciec, że odczuwają
dyskomfort. Nie do końca więc przemawia do mnie ich zdumienie z
końcówki odcinka, z którego to zdumienia wynika, jakoby oni w
ogóle nie mieli świadomości, że hej, to nieprzyjemne co oni
robią, i jak ktoś robi im to samo, to nie jest fajne. A przecież
tak właśnie nasi kosmici są przedstawieni: jako ci, którzy w
gruncie rzeczy nie chcą źle i ich intencją nigdy nie było jako
takie wyrządzanie krzywdy, po prostu nie myśleli, że to tak
nieprzyjemne.
Mam mieszane uczucia. Z jednej
strony odcinek po prostu ogląda się przyjemnie. No bo tutaj Picard
z niebywałą charyzmą i uporem rozwiązuje zagadkę swojego
porwania, tam z kolei podszywająca się pod niego istota uczestniczy
w szeregu śmieszkowych scen, które – choć w gruncie rzeczy
pozbawione sensu – są po prostu zabawne i na swój sposób
przyjemne. Z drugiej jednak, ani ten odcinek nie jest szczególnie
odkrywczy (no bo The
Cage!), ani – mam
wrażenie – nadzwyczaj dobrze przemyślany. Są
luki w kreacji obcych, pozostawiają też nieco do życzenia
zachowania załogi Enterprise. Więc to fajny odcinek, żeby sobie
obejrzeć, ale już nie do końca się sprawdza, jeśli człowiek
chce o nim pomyśleć trochę po seansie. Ot, takie leniwe
czterdzieści minut – leniwe, jak się zdaje, i dla widza, i dla
twórców.
– My given name is Esoqq. It
means 'fighter.'
– I'll bet half the names in
Chalnoth language mean fighter.
– Mizarians, your names all
mean surrenderer!