Autor: Juan Ortiz (źródło) (tak, uwielbiam jego plakaty) |
Premiera: 29
września 1966
Reżyseria: Marc
Daniels
Scenariusz: John
D.F. Black
Zawsze sobie myślałam, że ten odcinek mógłby z
powodzeniem wylądować jeszcze bardziej na początku serii. Może nawet jako
pilot? Spotkałam się z zarzutami odnośnie zarówno pierwszego odcinka, The Man Trap, jak i tego drugiego,
oficjalnego pilota, Where No Man Has Gone
Before, że są dość dziwaczne i wrzucają widza w środek akcji, z nieznanymi
bohaterami i tak naprawdę trudno się wkręcić w serial. Ktoś z kimś się bije,
ale widz właściwie nie ma pojęcia, kto z kim i dlaczego.
No więc The
Naked Time do pewnego stopnia rozwiązuje ten problem – bo mówi o bohaterach
naprawdę dużo. Może nie czyni tego w sposób szczególnie podprogowy, subtelny,
czy coś, ale i tak jest lepiej niż u Abramsa. Ot, choćby pan Sulu: dowiadujemy
się, że w gruncie rzeczy jest naprawdę szczęśliwym facetem. No bo cóż zrobił mu
wirus? Tyle, że latał jako ten muszkieter po statku i machał rapierem. [„d’Artagnan do ambulatorium!” <3 <3
<3] Z uśmiechem, pełen energii. Nie wyszły żadne jego ukryte lęki, pragnienia
miłości, tłumiona rozpacz czy głęboki patriotyzm. Nie, wyszło z niego tyle, że
chce biegać z rapierem. To takie pozytywne na tle pozostałych przypadków.
No właśnie – bo większość skrywa jednak niezłe
traumy. Począwszy od Spocka, u którego wreszcie można zobaczyć, że to nie do
końca tak, że nie wie, czym są emocje (co sugerował poprzedni odcinek). Wie i z
trudem je tłumi. I wreszcie dostaliśmy jakieś wyobrażenie tego, ile go to w
ogóle kosztuje. Bo oczywiście łatwo mówić, że Spock to taki Wolkanin, co to
jest chłodny i logiczny – ale nie tak znów często pamięta się o tym (a i serial
zbyt często tego nie wyciąga, za co zresztą plus), że bycie chłodnym i
logicznym wymaga ogromnej samokontroli i Spock generalnie pewnie ma wrzody
żołądka wielkości jabłek. Gdziekolwiek ma żołądek.
A
zielona maź wypełniająca jego żyły osiąga znacznie wyższe temperatury niż by to
chciał widzieć doktor McCoy ;) Wielbię ten odcinek właśnie za pana Spocka i to
wyznanie w kierunku Kirka – o przyjaźni. I to, że Kirk w tym momencie skupia
się na ratowaniu okrętu, nie wdaje się w rozmowę, nie wyciąga z niego więcej –
to jest świetne, bo widz i tak wie, że to wszystko, co zostało powiedziane, nie
da się już cofnąć. To naprawdę dobry pomysł na wyznania między „twardzielami”.
Ciekawie wypadł też Kirk – po pierwsze, ja po
prostu mam słabość do kapitanów kochających swoje statki. Za to przecież lubię
chociażby Aubreya z Pana i władcy….
Kapitan, który ma wywalone na swój statek, to żaden kapitan, o. Po drugie,
podoba mi się, jak koniec końców ta skrywana słabość Kirka dała mu kopa do
działania. Przekuł ją na zaletę.
On na
początku mówi na Enterprise „he”! I dopiero za trzecim użyciem zaimka wychodzi
mu „her” i wtedy to olśnienie – dlaczego na okręty mówi się „ona” <3 Całość
wyboru między miłością do stalowej bestii a miłością w tym bardziej ludzkim
wymiarze jest tak pięknie pokazana.
Natomiast ciągle mnie nurtuje, jak dokładnie
przebiegła choroba w laboratorium na stacji Psi 2000. Ktoś zamarzł siedząc po
prostu przy konsoli. Ktoś z kolei – ubrany pod prysznicem… Dlaczego był ubrany
pod prysznicem? Z jakimi skrywanymi lękami albo pragnieniami to mogło być
związane? Naprawdę – męczy mnie to. Załoga Enterprise jest dla widza czytelna,
ale personel stacji – nic o nich nie wiemy. Mamy tylko jakieś końcówki
sznurków, ale niemożliwym jest określenie nawet, jakiego koloru jest kłębek.
Ech…
Mnie
się podoba, że mogę sobie wyobrażać co tam się stało. Co oni mieli w głowach.
Spędziłam nad tym sporo czasu – uduszona kobitka zdaje się być łatwa, po prostu
ofiara czyjejś traumy, czy zwyczajnej dzikiej zazdrości. Gość pod prysznicem…
może nerwica natręctw, która tak bardzo kazała mu się myć? A może odwrotnie –
totalna euforia, która nie dała zauważyć, że jakby jest zimno?
Niemniej – skoro już jestem przy laboratorium –
Spock i Tormolen wylądowali tam (uwaga!) w skafandrach! Tak! Mieli skafandry! [i te skafandry mam wrażenie zostały potem
całkiem udatnie odwzorowane przez Abramsa] Nacieszmy się tym, póki możemy,
bo prędko takiego sprzętu nie zobaczymy. Przypomnę, że w pilocie mieli kurtki z
kieszeniami – ogólnie mam wrażenie, że ST pod względem wyposażania ludzi
zaczynał nieźle, ale potem była równia pochyła.
Znaczy żeby nie było – BHP od zawsze na
poziomie „hard”. Tak jak w The Cage
gołymi rękami miziali obce kwiatki, jak w The
Man Trap McCoy próbował, czy sól jest aby słona, tak samo tutaj, chociaż
był skafander, Tormolen uznał, że przecież to nie znaczy, że nie może zdjąć
rękawicy, pomacać wszystkiego i podrapać się po nosie. Serio, nie mam pojęcia,
jak on dociągnął do stopnia oficerskiego?
Kolejnym elementem startrekowego BHP było w
ogóle zachowanie załogi, kiedy wirus się rozprzestrzeniał – nikt nie połączył
faktów, że macanie się nie pomaga. Nikt – na wszelki wypadek – nie zarządził,
nie wiem: izolowania chorych, noszenia skafandrów, cokolwiek. W gruncie rzeczy
kosmosy powinny ich zabić w pierwszym roku pięcioletniej misji. Ale znów: to
naprawdę dużo mówi i o bohaterach, i o serii w ogóle. BHP jest dla słabych, a
oni są kozaki – przyjmujemy te założenia albo żegnamy się z serialem.
I pakiet refleksji związanych z tym, co Star
Trek zaoferuje widzom nieco później:
Po pierwsze, mam wrażenie, że widziałam tam
pierwsze użycie replikatora. Pewności nie mam, ale tak wyglądało…
[ja
też widziałam replikator!]
Po drugie, operacja Tormolena trochę mnie
zastanawiała. W kontekście znanych z pełnometrażówki tabletek na porost nerki,
ja pytam: dlaczego aż taka operacja? Nie było tabletki na zabliźnienie ran?
Doktor Crusher będzie miała coś takiego… No, oczywiście można przyjąć, że w
ciągu następnych paru- parunastu lat nastąpi ogromny progress w medycynie. Po
prostu miałam trochę wąty do tej operacji.
Postęp
nastąpi już w czasie do następnego odcinka, bo w „The Enemy Within” ręka
rannego technika jest naprawiona za pomocą przesunięcia czegoś nad nią i ślad
nie zostaje.
I po trzecie, fajnie mi tutaj gra zwiastun
tego, co później się pojawi kilka razy – podróży w czasie. Odkrycie możliwej do
wywołania fali temporalnej Spock skomentował w ten sposób, że to daje ciekawe możliwości.
Kirk z kolei wspomniał, że możliwe, iż kiedyś zaryzykują. I to mi się naprawdę
bardzo podoba, bo to taka strzelba, która wystrzeli – kiedyś, za wiele lat.
To dobry odcinek jak na początek serii – i
dobry tak w ogóle.
To
jeden z moich ulubionyc odcinków. Co zresztą nie jest zaskakujące – ja wszystko
postrzegam poprzez bohaterów, więc wiadomo: jeśli tylko na wnętrzach ludzkich
(i nie ludzkich) koncentruje się akcja, Siem będzie zachwycona.
Dodam
jeszcze: Scotty! Po pierwsze wreszcie w swojej bluzie! Czerwonej. A po drugie –
jego słowa o tym, że nie zmieni praw fizyki <3
No i
Kirk – kolejna poszarpana koszula. Bo oczywiście było niezbędne, by McCoy urwał
kawałek rękawa, przed wbiciem igły… Ogólnie to się zastanawiam z czego te bluzy
były robione, bo to wcale nie łatwa sprawa tak wyrwać dziurę od jednego
szarpnięcia ;)
A tak
bajbardziej ogólnie – wzruszyłam się na tym odcinku.
– Nie
ma dla nas plaży.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz