The Child

Troi i jej oblubieniec - źródło

Premiera: 19 listopada 1988

Reżyseria: Rob Bowman

Scenariusz: Jaron Summers, Jon Povill, Maurice Hurley



W pierwszym odcinku drugiej serii TNG dostajemy w twarz niepokalanym poczęciem. Muszę od razu powiedzieć, że komandor Riker wzbudzał we mnie podczas oglądania na zmianę śmiech i politowanie. Oto Deanna Troi zachodzi w ciążę z nieznanym niematerialnym bytem. Iskierka biegająca po Enterprise i szukająca sobie mamy jest urocza. Deanna bez problemu łapie się na instynkt macierzyński. Płód rośnie niesamowicie szybko i nie bardzo miał skąd się w niej wziąć, ale pani doradczyni w głowie się nie mieści aborcja, o której wszyscy radośnie przy niej debatują. No bo co niby mają zrobić z obcym, który – jakby nie było – spenetrował Enterprise? Jak mogą mu zaufać? Są trochę jak Józef cieśla, muszą zaufać opowieści o Aniele i wierzyć, że będzie z tego coś dobrego. Ciężko im z tym i ja to w pełni rozumiem. Jednocześnie bardzo mi się podoba fakt, że Deanna mówi: nie ma mowy, chcę urodzić i kapitan Picard zamyka dyskusję.



Co akurat jest dla mnie mocno niepojęte. Jakaś obca – i to ogromnie obca! – forma życia zapładnia członka załogi, a wszyscy grzecznie godzą się, że okej, chce to urodzi, jej sprawa. W każdych innych okolicznościach bym przyklasnęła, że to istotnie jej sprawa, w końcu jest matką, ale nie tutaj. Bo nawet nie bardzo mogę ją traktować jak matkę. Troi została niepokalanie zapłodniona podczas snu. Przez kosmitów. Nawet nie umiem nazwać wszystkich zagrożeń, jakie mogłyby się z tym wiązać. To nie ciąża, to infekcja obcego pochodzenia.

Skojarzenie z Józefem jest oczywiste, ale naprawdę nie sądzę, żeby to były analogiczne sytuacje. Dramat Józefa polegał na tym, że mógł uwierzyć w cud, anioła i boską interwencję, a mógł uznać, że Maria go zdradziła z innym mężczyzną. To były jedyne opcje. Nie było raczej potencjalnego zagrożenia dla ludzkości, a co najwyżej wstyd, z którym w przyszłości musiałby się liczyć Józef. Jego osobisty dylemat, z którym uporał się w obrębie własnego sumienia i dumy. Tymczasem w przypadku Troi nikt nie pyta, czy to było istotnie niepokalane, czy jednak doradca jest – prostacko rzecz ujmując – puszczalska. Wiadomo, co się stało. Chodzi o bezpieczeństwo całej załogi, a może i więcej. Pozostawienie całej sprawy w gestii Troi, bez praktycznie żadnego nadzoru (tak, Pulaski robiła badania parę razy, ale gdzie izolatka, ochrona, jakiś nieustający skan, czyszczenie DNA za pomocą teleportu i takie tam?) było moim zdaniem skrajnie nieodpowiedzialne.

Z drugiej strony, BHP level Star Trek. Czemu ja się właściwie dziwię…?



Poród to osobna bajka. Nie ma bólu, nie ma krwi, ot trochę strachu i nowe doświadczenie dla
Riker właśnie sobie uświadomił, że przegapił wizytę bociana - źródło
Daty, acz powiedzmy sobie szczerze – mocno niepełne przez łagodzący wpływ obcego. Przy porodzie zresztą asystuje więcej członków załogi – mamy Worfa na czele grupki ochrony, bo obcy może przecież być niebezpieczny. No i mamy naszego psa ogrodnika: komandora Rikera, który przeżywa totalny szok na myśl, że ktoś mógłby dotknąć jego osobistej Troi, a potem wzrusza się, jakby to jego dziecko przychodziło na świat. W sumie to jest to urocze. Jednak tak – urocze dla mnie, mimo całej jednoczesnej śmieszności roli w jakiej stawia się William. Czemuż oni się po prostu nie pobiorą? Bo nie ogarniam?



O ile kojarzę, oni chyba mieli jakąś dramę pod tytułem „Riker próbuje być Kirkiem”. W sensie że on był strasznie ambitny i nade wszystko chciał dowodzić statkiem kosmicznym, więc Troi była niżej na liście priorytetów. Znaczy – tak coś mi się majaczy. Ręki uciąć sobie nie dam.

Generalnie Riker sprawiał tu wrażenie, jakby właśnie się dowiadywał, skąd się biorą dzieci. I miał straszny ból dolnej części kręgosłupa, że to nie jego. Trochę urocze, ale głównie niesamowicie głupie. Dorosły facet, a zachowuje się jak dzieciak jednak ciągle.



No i wreszcie mamy tytułowe dziecko [potencjalnie Rosemary, aaaale co ja tam wiem…]. Rośnie jak na atomowych drożdżach i zasadniczo zajmuje się tym, czym zajmują się wszystkie ludzkie (i zapewne nieludzkie także) dzieci: doświadcza. Miękkości psiej sierści, towarzystwa rówieśników, bólu oparzenia. I dopiero wtedy robi się jakoś tak przejmująco. Oto bezcielesna istota, która musi być na wyższym poziomie rozwoju niż ktokolwiek z załogi Enterprise faktycznie nie chce niczego ponad cielesne doświadczenia. Ponad zrozumienie zasady działania odbiorników i przyjęcie wrażeń, które w humanoidalnym ciele może przyjmować. I to stworzenie bezbłędnie wychwytuje problem jaki stanowi dla załogi. Zagrożenie, które im przyniosło wcale tego nie chcąc. I znika. Odchodzi, a w pewnym sensie – cielesnym – umiera na własne życzenie, żeby jeden z 512 pojemników z superśmiertelnym wirusem nie rozszczelnił się i nie zabił całej załogi, a wraz z nią i tych niewinnych, na których drodze stanie w przyszłości opuszczony statek (ok., ok., trochę mnie poniosło, pewno Federacja coś by wydumała, żeby ogarnąć zagrożenie w postaci statku widma
No to pobawmy się w poród rodzinny - źródło
błąkającego się po kosmosach). Bo mamy w tym odcinku podwójne zagrożenie – dwa wątki, które (w przeciwieństwie do wielu podobnych przepadków w TOSie) mają podobną wagę i są jeden dla drugiego istotne. Lubię to.

Co jeszcze o odcinku? Jak na pierwszy odcinek nowego sezonu przystało, pokazuje nam jakie przetasowania nastąpiły na pokładzie. Geordi stał się szefem mechaników, Data jest oficerem naukowym, a Wesley Crusher – nadal chorąży – zajmuje miejsce za sterami. I musi podjąć życiową decyzję, bez oglądania się na swoją matkę, która tymczasem dostała nowe stanowisko i na razie nie zajmuje miejsca głównego oficera medycznego Enterprise. Któż zatem je zajmuje? Pojawia się doktor Pulaski (Diana Muldaur), postać wyrazista od samego początku. Konkretna, pewna siebie, zaangażowana pani doktor, która na dzień dobry naraża się kapitanowi i szybko go rozbraja, a także odmawia człowieczeństwa Dacie z taką swobodą, jakby nie wyobrażała sobie, że można inaczej. I zapewne sobie nie wyobraża, bo niby dlaczego by miała? Nie zna go i jej stosunek do androida pozbawiony jest wszelkich emocji. Za to ten ostatni balansuje na cienkiej granicy ich ujawnienia. Ciekawe to wszystko i uważam, że odcinek stanowi po prostu dobre otwarcie sezonu.



A właśnie ja mam nieco odmienne wrażenia. Odcinek przede wszystkim fajnie wprowadził doktor Pulaski, tu się zgadzam, że ona od razu jest wyrazista. Strasznie lubię w niej to, że nie jest tak pastelowo-słodkopierdząca jak większość załogi w TNG. Ma – w porównaniu z pozostałymi – niesamowity pazur. A jednocześnie nie jest złym człowiekiem. Jej podejście do Daty w pierwszej chwili może budzić irytację, ale to tylko dlatego, że znamy już Datę i jego pragnienie bycia prawdziwym chłopcem. Znamy go i lubimy. Dla doktor Pulaski to po prostu maszyna – jej podejście wynika z innych doświadczeń, a nie ze złej woli.

Natomiast cała reszta jest taka dość troskliwomisiowa. W zasadzie nie ma napięcia, nie ma żadnego konfliktu ani realnego zagrożenia. Ot, chłopiec mizia szczeniaczki, a kiedy się okazuje, że coś grozi załodze – po prostu zabiera zagrożenie ze sobą i znika. W ogóle tego nie poczułam.







– Do whatever you feel is necessary to protect the ship and the crew. But know this: I'm going to have this baby!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz