(źródło) |
Premiera: 10 listopada 1967
Reżyseria: Ralph Senensky
Scenariusz: Gene L. Coon
To jeden z tych odcinków, co do
których mam dość mieszane uczucia. Z jednej strony – ogromnie mi się podoba, że
przedstawiono widzom Zeframa Cochrane’a
(Clenn Corbett), jedną z najważniejszych postaci z uniwersum Star Treka,
wynalazcę napędu warp i człowieka, który nawiązał pierwszy kontakt z obcą
cywilizacją. Człowieka, który był autorem słów „by odkrywać dziwne, nowe światy
i cywilizacje, dzielnie zmierzać tam, gdzie nie dotarł jeszcze żaden człowiek”.
Z drugiej jednak strony, główny wątek tego odcinka jest tak okropnie dziwaczny…
Przede wszystkim, ja zupełnie nie
rozumiem relacji zachodzącej między Towarzyszem a Cochranem. W pierwszej chwili
jest wyraźnie powiedziane, że to miłość. Na jakiej postawie Kirk dochodzi do
takiego wniosku? Nie mam bladego pojęcia. Dla mnie to wyglądało jak facet
stojący w kolorowej chmurze, dla Kirka zaś – jak miłość. Dobra, niech mu
będzie. Ale to wcale Kirkowi nie przeszkadza wmawiać jakiś czas później
wspomnianej już chmurze, że ona nie potrafi kochać. Skoro nie potrafi kochać,
to skąd ta miłość kilkanaście minut wcześniej? Niech się Kirk zdecyduje: widzi
uczucie czy jednak nie?
Sam Cochrane jest trochę wkurzający.
Jak słusznie zauważa Spock, Zefram trwa w związku z Towarzyszem przez sto
pięćdziesiąt lat. I przez te sto pięćdziesiąt lat ta relacja, ten związek w
niczym mu nie przeszkadzał, tak? Dopiero kiedy okazało się, że Towarzysz to
samica, Cochrane uznał, że to potwór i w ogóle foch i tup. Ja zapytuję: WTF? Co
tak nagle ubodło Zeframa, że po stu pięćdziesięciu latach uznał, że Towarzysz
jest fuj? Czy naprawdę głos, jakim przemówiła chmura, miał aż tak fundamentalne
znaczenie, że przekreślił związek trwający półtora wieku? Wiecie, to dość długa
znajomość – można by pomyśleć, że przez ten czas obie strony się poznały tyle o
ile i jeśli mają do siebie jakieś wąty, to będzie to coś poważniejszego.
Muszę tu dodać, że trochę jak kulą w
płot strzelili z tym, że rodzaj męski i żeński są stałą. Przy mojej całej
sympatii do doktora McCoya, no to ten – serio, Leonard? A słyszałeś o rozmnażaniu
bezpłciowym, obupłciowości, androginii, hermafrodytyzmie, wreszcie o temperaturowej
determinacji płci, o płci genetycznej i epigenetycznej? Kaman, rodzaj męski i
żeński to sprawy mętne nawet na Ziemi, cóż dopiero mówić o obcej formie życia!
Jestem totalnym laikiem w tym temacie, ale nawet ja wiem, że to nie jest takie
proste i że generalnie we wszechświecie nie wszystko musi być niezmiennie panią
albo panem. Przyznam, że pod tym względem odcinek nieco rozczarowuje. Star Trek
wydawał się zawsze dość postępowy, jeśli idzie o kwestie społeczne i
obyczajowe, a tu wyskoczyli z takim czymś.
(źródło) |
Sama pani Nancy Hedford (Elinor Donahue) jest mocno irytująca, ale muszę przy
tym nadmienić, że całkiem wiarygodna. Oczywiście, rzuca pretensjami
wyciągniętymi z kapelusza, ale ja jestem całkowicie przekonana, że sama znam
kilka osób, które zachowałyby się w analogicznej sytuacji podobnie. Cóż począć
– denerwujące to, ale po prostu tacy są ludzie [znaczy – ona jest ogromnie wiarygodna, ona ma znacznie więcej powodów
do histerycznych reakcji i pretensji wziętych z przysłowiowej dupy niż
ktokolwiek inny do tej pory w podobnych sytuacjach w serialu. Natomiast
przyznam, że poczułam wielką irytację jej zachowaniem, bo tak bardzo bym
chciała, żeby w awaryjnej sytuacji stanął wraz z bohaterami człowiek o innym
charakterze. Choć raz, żeby się zachował inaczej. Racjonalniej. Takie moje
głupiutkie pewnie życzenie *wchodzi do torby*]. Na szczęście jednak nie
rozczarowuje pan Spock, który po swojemu, chłodno i logicznie próbuje rozgryźć
Towarzysza. Nie zawodzi też Kirk – choć, jak wspomniałam, nie do końca czaję,
jak on dopatrzył się tej miłości i czemu później odmawiał Towarzyszowi prawa do
jej odczuwania – prezentował jednak postawę bardzo charakterystyczną dla Star
Treka: był orędownikiem Człowieka – istoty wolnej, która zmaga się z
przeciwnościami losu i dzięki temu rozwija się, dzięki temu w ogóle istnieje.
Wedle słów Kirka, człowiek w niewoli obumiera, nawet jeśli fizycznie nadal
istnieje.
Choć ten aspekt też budził moje
wątpliwości. No bo przekrzykiwali się tak Kirk i Towarzysz w temacie tego umierania
człowieka – i ja już sama nie wiem. Dużo razy padała fraza „cease to exist”,
ale nie rozumiem, dlaczego żadna ze stron nie próbowała użyć innych określeń,
objaśnić jakoś tego przestawania istnienia, zorientowawszy się, że interlokutor
nie bardzo czai, o co chodzi. Niby Kirk z Towarzyszem dyskutowali, ale miałam
wrażenie, że każda ze stron po prostu rzuca swoją garścią grochu o mur i nie ma
żadnej próby porozumienia.
Muszę jeszcze wspomnieć o samym
Towarzyszu: jak pisałam, kiedy okazało się, że jest kobietą, Cochrane uznał, że
Towarzysz jest potworem, że to fuj i odrażające. Ale kiedy Towarzysz połączył
się z Nancy w jej ciele – nagle cała ta potworność wyparowała. Nic nie
przeszkadzało, że obca forma życia trzymała Cochrane’a w niewoli przez sto pięćdziesiąt
lat, że uzależniła go od siebie. Ma cycki i długie rzęsy, da się przelecieć? No
to gites, będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Trochę mi oklapły ręce.
Jakbym miała się dalej czepiać, to
wspomniałabym, że jakoś kurde nie mam pojęcia, na czym opierał się ten związek.
Wiecie, ja żyję w jakimś idealnym, urojonym świecie, w którym jeśli dwie osoby
się kochają, to coś je łączy – nie tylko to, że jedna drugiej nie wypuściła z
planetoidy. I kiedy Towarzysz wcielił się w Nancy, to ja ciągle myślę: co dalej?
Towarzysz będzie dzień w dzień zbierał z podłogi skarpetki Cochrane’a? Kiedy
Cochrane po raz enty zostawi podniesioną klapę toalety, Nancy pójdzie wyżalać
się kwiatkom? Czy będą może każdego dnia tak samo uśmiechnięci i cukierkowo
wpatrzeni w siebie? Przepraszam, ta druga opcja dla mnie jest bez porównania
bardziej creepy.
(źródło) |
Ta
sytuacja jest w ogóle creepy. Obcy wpakował się w ciało kobiety i nikt nie ma z
tym problemu. Wszystko jest cacy, bo przecież Nancy i tak umierała, a na
dodatek w ostatnich majakach zeznała, że brak jej miłości. To teraz wszystko
będzie OK., nasz wynalazca napędu WARP jednak przecież docenił uczucie i będą
się we trójkę za rączki trzymali. W sumie trójkąt taki jakby nie było, a Ty im
zarzucasz brak postępowości.
Ja
wiem, oczywiście, że dla Nancy to wygrana i że pewno ona się zgodziła. Ale to
się odbyło za kulisami. A wszystkie słowa, jakie padają z jej ust brzmią jak
słowa Towarzysza. Dla mnie to jest przejęcie i ja nie kupuję właśnie tego, że
wszyscy zdają się to uważać za świetne rozwiązanie. Nikt nie ma cienia
wątpliwości. W sumie pani komisarz została sprowadzona do roli ładnego
opakowania. Tak to czuję.
Nie rozumiem, dlaczego nie mogli
opuścić planetoidy. Jasne, Towarzysz musiał na nią wracać – ale to nie oznacza,
że na jakiś czas nie mógł jej opuszczać. Mogli urządzać sobie wypady w
galaktykę, a co jakiś czas wracać, żeby Nancy się „posiliła”.
No po prostu cały ten wątek miłosny
się kupy nie trzymał.
Właściwie
to mogłabym po prostu w tym miejscu zaparafować i tyle. Zupełnie się zagubiłam
w tym wątku. Przez chwilę nawet myślałam, że gdyby Towarzysz był facetem to by
bardziej odpowiadał Cochrane’owi. Ale to nie to. Po prostu pan Cochrane przez
150 lat nie ogarnął, że stojąc w chmurze kolorów uprawia seks. Słabo jak na
badacza ;)
Ale dobra, niech im tam będzie. To
Zefram Cochrane! Gdybym mogła, to sama bym sobie postawiła jego statuetkę na
biurku! No i znów mamy w centrum Człowieka, który chce być wolny, chce zwalczać
przeciwności, chce napierać przed siebie i zdobywać kosmosy. Fajnie to wszystko
wypadło. Nie jest to najlepszy z odcinków, ale zdecydowanie też nie najgorszy.
Muszę
w tym miejscu nadmienić, że choć miałam sporo WTF-ów, to jednak odcinek
oglądało mi się bardzo przyjemnie. W ogóle – wątek poszukiwań prowadzonych
przez Enterprise ze Scottym na czele! To było świetne, ta determinacja, chłodna
kalkulacja i działanie. I byli bardzo wiarygodni w tym, co robili. Lubię.
Ogólnie jak najbardziej oceniam Metamorphosis na plus.
– You wanna leave here?
– Believe me, Captain,
immortality consists largely of boredom.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz