Autor: Juan Ortiz |
Premiera: 3 listopada 1967
Reżyseria: Marc
Daniels
Scenariusz: Stephen
Kandel
Proszę państwa, oto Harry Mudd
powraca! Stary, dobry Mudd, jak
chcieli autorzy polskiego tytułu odcinka.
[chociaż tutaj akurat nie mam nawet pomysłu, jak mieliby ten tytuł
przetłumaczyć. To znaczy jasne, nawet nie próbowali kombinować, ale angielski
oryginał ma to fajne „I”, które jednocześnie może być rzymską jedynką – nawiązanie
do władcy Mudda I – a także stylizuje tytuł na coś w rodzaju „Ja, Klaudiusz”…
no dobrze, w gruncie rzeczy można było przetłumaczyć dosłownie. Nie byłoby
idealnie, ale przynajmniej jakoś z sensem… Może tłumaczom wypłacają premie za
kreatywność?] Powraca tak samo nonszalancki, egoistyczny i kolorowy. Te
epolety! Powraca jako władca całej planety, Mudd I, który jednak nie jest jakoś
szczególnie zadowolony z własnej sytuacji…
Wróćmy jednak do samego początku.
Na samym początku widz dostaje jeden
z klasycznych dialogów McCoy-Spock, który od razu wprowadza go w TOS-owy
nastrój. Widza oczywiście. Właściwie od razu też okazuje się, że logika oficera
naukowego po raz kolejny zaliczyła porażkę w zetknięciu z człowieczą intuicją
doktora. Podejrzany dzięki swemu nieludzkiemu zachowaniu osobnik przejmuje
sterowanie na Enterprise, wdziera się do maszynowni, robi totalnie co chce,
tak, że człowiek musi sobie zadać pytanie, czy naprawdę nie ma nic łatwiejszego
niż porwanie statku Gwiezdnej Floty. Bo ja ogarniam, że nieludzka siła mu
pomogła, ale, że tak po prostu tam włazi? A jak w ogóle się znalazł na
pokładzie? Oczywiście zaraz natychmiast sobie odpowiadam choć na część tych
wątpliwości: sama chęć przejęcia statku najwyraźniej jest tak niezwykła, że nie
obowiązują żadne procedury jej zapobiegające… Chyba… Zresztą, czepiam się. Tak
to już w tym dwudziestym trzecim wieku jest. I koniec.
Enterprise
to jeden z najbardziej podatnych na porwania statków ever. Wystarczy dać po
łbie trzem kolesiom i właściwie droga wolna. Nie wiem, czy oni tam mają jakiekolwiek
zabezpieczenia, ale w sumie po którymś z kolei porwaniu mogli nad tym pomyśleć.
Z drugiej strony – na was zerkam, nieobecne pasy bezpieczeństwa! Chyba w
dwudziestym trzecim wieku wiele rzeczy funkcjonuje na zasadzie „tak to już
jest”.
Natomiast esencją odcinka jest Mudd.
To on bowiem okazuje się kryć za tym
bezpardonowym porwaniem. Nie żeby mu
szczególnie zależało akurat na Kirku, ale wziąwszy pod uwagę ich wspólną
przeszłość – to zdecydowany bonus. Bo nasz władca, choć może się pławić w
luksusie i uwielbieniu, to jednak nie ma przy sobie ani jednego człowieka.
Rządzi planetą pełną androidów, a przynajmniej wydaje mu się, że rządzi.
Źródło |
Przyznam, że ten plot twist mnie
ujął. To, że maszyny tak naprawdę wykorzystały człowieka, jako obiekt
obserwacji i badań, a gdy przestał być potrzebny – przestały go słuchać. Miały
swoją wizję naprawy wszechświata zamieszkanego przez ludzi i dążyły do jej
realizacji. Prawdziwi obrońcy galaktyki. Naiwni wprawdzie, ale gorliwi.
Gdzie upatruję naiwności?
W tym, na czym oparli swoją pewność,
że członkowie załogi Enterprise zechcą u nich zostać. Na tym kuszeniu, które
oczywiście oparli na poznaniu przeciwnika, oferując każdemu coś, co dla niego
było istotne. Nie wzięli jednak pod uwagę tego – tak mi się przynajmniej wydaje
– że jednak mają do czynienia z dojrzałymi osobnikami, a nie z dziećmi, które
nie ogarniają długofalowych konsekwencji.
Z
drugiej strony, na załogę to trochę działało – McCoy czy Czechow wydawali się
dość entuzjastycznie podchodzić do oferty androidów. Kto wie, jak to by się
skończyło, gdyby nie determinacja Kirka. I właściwie to nie jest nic nowego dla
Star Treka: najbardziej mi się tu przypomina epizod This Side of Paradise, gdzie był trochę podobny problem poruszony:
człowiek dostał wybór – szczęśliwość w kłamstwie, czy bolesna prawda.
Zastanawiam
się, czy dla mnie to jest rzeczywiście tak naiwne. Jestem w stanie wyobrazić
sobie ludzi, którzy by się na coś takiego zgodzili. Nie sądzę, żeby było ich aż
tylu, by plan robotów się powiódł (a raczej: nie chcę wierzyć, że tylu by ich
było), ale wydaje mi się, że to nie była taka do końca głupia koncepcja. Ludzie
są leniwi i wygodniccy, niestety.
Źródło |
Jak zwykle w konfrontacji z
człowiekiem maszyny musiały przegrać. Bo człowiek nie dość, że jest stanowczy w
swoim umiłowaniu wolności, to jeszcze oczywiście sprytniejszy, a przede
wszystkim może bazować na nieracjonalności, podczas gdy androidy trzymają się
logicznych pewników. Nie pierwszy raz w
TOS-ie (jestem pewna, że Fraa potrafi przywołać tytuły odcinków) maszyna zostaje
pokonana, gdyż jej obwody nie są w stanie wytrzymać natłoku sprzecznych
informacji [masz na myśli The Return
of The Archons i The Changeling…?]. Tym razem – co trzeba przyznać
twórcom – załoga mocno zaangażowała się w teatr na użytek Alicji (Alyce i Rhae Andrece) o numerach od 1 do 500 i
koordynującego wszystkie android centralnego Normana (Richard Tatro). I kiedy piszę teatr, to mam na myśli
teatr. Tu muszę powiedzieć, że nie jestem do końca pewna, czy ten popisy
bardziej mnie wzruszyły przez ogrom zaangażowania załogi właśnie, czy jednak
zażenowały ;)
Mi
się te występy ogromnie podobały – piękne pantomimy, a niektóre sceny świetnie
nakręcone. No dobrze, w szczególności chodzi mi tu o pierwszy „spektakl”, kiedy
zaczęli tańczyć i muzykować. Kamera „weszła” w ten taniec i całość nabrała
fajnego, szalonego tonu – spokojnie coś takiego mogłabym zobaczyć w jakiejś
adaptacji E.A. Poego czy czymś w tym stylu.
Za
to tutaj właśnie widzę naiwność – to znaczy kaman! Roboty chciały zawładnąć
galaktyką, tak? Serio, jak mam to traktować poważnie, skoro obwody się im
przepaliły od kilku absurdalnych przedstawień i suchara o człowieku, który
zawsze kłamie. Ale tłumaczę sobie, że trzeba było dokonać pewnych skrótów, żeby
w krótkim epizodzie zmieścić zamysł. A ten z kolei bardzo mi się podoba i jest,
a jakże!, bardzo w duchu Star Treka.
Źródło |
Ale ale! Miało być o Muddzie!
Przyznaję – mniej mnie irytował niż w poprzednim odcinku. Może dlatego, że
zadziałał chwyt na znanego już bohatera. To zawsze miło, gdy jakiś wątek
dostaje ciąg dalszy. A może dlatego, że mnie ubawiło przywołanie żony Mudda – Stelli (Kay Elliot). Dzięki temu postać
dostała pewien rys z przeszłości, a ponadto – ta kara na końcu! Uwierzycie, że
wydała mi się za okrutna? Może te sztuczne babska przycichną z czasem, ale
jeśli nie, to przecież chłop nie ma szans na chwilę spokoju! Ba nie ma szans na
sen. Toż to jedna z paskudniejszych tortur jakie zna historia…
Ja
liczę na to, że tak naprawdę były tylko te trzy Stelle, które zobaczyliśmy, ale
trzecia miała numerek 500 tak dla jaj, żeby strollować biednego Mudda…
No
właśnie – mnie tutaj Mudd mniej irytował, bo mi się go zrobiło zwyczajnie
szkoda. Facet padł ofiarą własnej kombinatoryki i choć wiem doskonale, że nie
wyciągnął z tego żadnej nauczki, to jednak dostał po nerach od życia. No i tak
ładnie współpracował z załogą Enterprise! Taki zaangażowany!
A
kiedy robot powiedział mu, że jest „wadliwym człowiekiem”, zrobiło mi się
jeszcze bardziej przykro. Bo kim jest taki jakiś Norman, żeby oceniać, kto jest
w porządku, a kto wadliwy, pff?!
Czy odcinek mi się podobał?
Prawdę mówiąc: nie wiem. Mam
wrażenie, że go po prostu obejrzałam bez żadnych skrajnych emocji – nie wydał
mi się ani szczególnie fajny, ani w żaden sposób przykry. Na pewno mnie
zaskoczył. Otóż nie wiedzieć czemu byłam naprawdę skłonna uwierzyć, że Uhura
woli tę obiecaną nieśmiertelność i wieczną urodę niż wolność. I to, że w jakiś
sposób twórcom udało się mnie przekonać do zwątpienia w panią oficer
komunikacyjną, uważam za swoisty sukces odcinka. Naprawdę odetchnęłam, gdy już
pojęłam, że się mylę ;) [omg, też się za
pierwszym razem na to nabrałam i miałam takie „Uhuro, co ty wyprawiasz?!”]
It's
not at all surprising, Doctor. He's probably terrified of your beads and
rattles.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz