Autor: Juan Ortiz, źródło |
Premiera: 20 września
1968
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Gene L. Coon
Niniejszym – po
przerywniku w postaci filmu pełnometrażowego W poszukiwnaiu Spocka – otwieramy sezon trzeci i ostatni The Original Series. Tym samym już tylko
rok dzieli nas od serii animowanej, ale to daleko posunięta i niepotrzebna
dygresja ;)
Jeśli zaś o
bardziej sensownych dygresjach – nieprzypadkowo postanowiłam we wstępie
wspomnieć o trzeciej pełnometrażówce. Uczyniłam to, gdyż pierwszy odcinek
trzeciego sezonu ma z nią wspólną nić przewodnią – oto kapitan Kirk wraz z
członkami swej wiernej załogi, podobnie jak w omawianym dwa tygodnie temu
filmie, musi ruszyć na ratunek panu Spockowi. W filmie doktor McCoy jest w
posiadaniu duszy Spocka, którą należy umieścić w odnalezionym ciele. W
serialowym odcinku McCoy dysponuje ciałem pana Spocka, do którego należy
wszczepić – po wcześniejszym odszukaniu go w mroku kosmosów – ukradziony
oficerowi naukowemu mózg.
Nie zwróciłam na to uwagi, ale jak o tym
wspomniałaś, to podoba mi się to zestawienie: w odcinku McCoy ma ciało, do
którego trzeba wsadzić umysł, za szesnaście lat zaś będzie miał duszę, którą
trzeba wsadzić w ciało. Ładne odwrócenie, ale co więcej: w obu przypadkach to
od Bonesa całkowicie uzależniona jest egzystencja Spocka. Choć to Kirk jest
najlepszym przyjacielem Wolkanina, zarówno w Spock’s Brain jak i w Search for Spock
może on tylko stać z boku i się przyglądać. I bardzo, bardzo podoba mi się ta
przyjaźń McCoya i Spocka. Podoba mi się, że właściwie nie istnieje w słowach.
Oczywiście, tu i ówdzie doktor ma chwile słabości, w których przyznaje się
Spockowi do tego, że w sumie to jednak trochę go lubi (rewelacyjna scena w celi
w Bread and Circuses), ale generalnie
ta relacja opiera się na czynach, a nie na słowach. W mojej opinii to jest
doprowadzona do perfekcji zasada show, don’t tell.
Na samym
początku pragnę powiedzieć, że kocham twórców Star Treka za
ich cudownie
optymistyczną wiarę w możliwości medyczne ludzkości <3 Oto najzwyczajniej na
świecie w wyposażeniu ambulatorium USS Enterprise znajduje się urządzenie
podtrzymujące życie w ciele pozbawionym mózgu i pozwalające na dodatek tym
ciałem sterować. Ot, standardowa sprawa. I tylko mnie tak cichutko coś pika, że
w sumie to ja nie wiem, na ile była rozwinięta neurologia w latach
sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Warto byłoby sprawdzić… Bo w tym odcinku w
ogóle dzieją się magiczne rzeczy, ciało Spocka biega (no dobrze: człapie, nie
biega) bez mózgu, mózg Spocka kontroluje systemy podtrzymywania życia w
podziemnym habitacie, a kiedy już te dwa komponenty się spotkają, pan Spock z
częściowo podłączonym mózgiem mówi doktorowi, żeby mu ogarnął ośrodek mowy
(???), to mu podpowie, jak przeprowadzić operację do końca. To jest ten rodzaj
fikcyjnej nauki, który zaiste trudno odróżnić od magii.
Tak wygląda człowiek oświecony (źródło) |
Uhm… Z kolei mnie właśnie trudno
przełknąć ten odcinek właśnie z powodu tej medycznej magii. To znaczy: ja się
może nie znam, ale czy mózg nie jest trochę potrzebny w tych takich
podstawowych funkcjach życiowych? Nie wiem, gdyby mi powiedzieli, że ze Spocka
została usunięta większość mózgu, a
zachowano jedynie jakiś maleńki fragment odpowiedzialny za motorykę i oddech,
to może bym łyknęła. Ale tak? Tak po prostu sru i wycięli caluśki mózg,
zostawiając w czaszce Spocka pustkę? No nie. Po prostu tego nie kupuję. I
owszem, za którymś oglądaniem już się do tego przyzwyczaiłam, niemniej zawsze
oglądaniu tego odcinka towarzyszy w moim przypadku cichy parsk śmiechem i maleńki,
bardzo maleńki facepalm.
Mam wrażenie, że mamy właściwie
identyczne odczucia ;) Ja tylko próbowałam wyrazić je możliwie delikatnie.
Tak silnie cierpiący (źródło) |
Dodam tutaj od
razu, że wizja, w której poszczególne elementy systemu podtrzymywania życia
całej stacji przekładają się na oddech, krwiobieg i czucie temperatury bardzo
mi się podoba. Podobnie jak idea ewolucji wstecznej. Swoją drogą – żyli tak od
tysięcy lat… Jakieś dzieci? Czy byli tak długowieczni? Owszem pojawia się hasło
o dawaniu bólu i przyjemności, więc może ta przyjemność to nie tylko jedzenie
pięknym kobietom z ręki, ale i jakieś seksy, tym niemniej fajnie byłoby
zobaczyć jakieś dzieciaki.
Ja w ogóle nie mam pojęcia, jak
funkcjonuje to społeczeństwo. Teoria o seksach do mnie nie przemawia, bo
przecież panowie w ogóle nie ogarniali takich pojęć jak „kobieta” czy
„towarzyszka”, analogicznie miała się sprawa z paniami. Skoro nie mieli w głowach
zakorzenionej nawet idei płci, to trudno oczekiwać, że się jakoś szczególnie
rozmnażali… Z drugiej strony, o ich długowieczności też się nie pojawia ani
słowo – więc widz zostaje z totalną pustką w tym temacie. Szkoda. Nawet Seksmisja była pod tym względem lepiej dopracowana.
Trochę mniej mi
się podoba wybieranie spośród trzech planet układu Sigma Draconis tej, na
której prawdopodobnie ukrywa się złodziejka mózgu ze swą zdobyczą. Załoga
wydaje mi się być jakoś głupsza niż jestem przyzwyczajona, a Kirk stawia na przeczucie,
choć tak naprawdę moim zdaniem, zlodowaciała planeta z prymitywnymi formami
życia jest najbardziej prawdopodobna, jako dobra kryjówka. Oczywiście widzę tu
konsekwencję twórców – Kirk nie zawsze kieruje się rozumem, dobry kapitan
czasem musi zaufać swemu instynktowi, tyle że tutaj jak dla mnie to nie wyszło.
Konsekwencję widzę też w tym, jakie wrażenie robi na kapitanie Kara (Marj Dursay), gdy teleportuje się
na mostek Enterprise. Błysk w oku i wypełzający na twarz uśmiech są tak bardzo
Kirkowe. I na dodatek są pięknie spunktowane przez Karę, która po prostu
„wyłącza” kapitana wraz z załogą i bierze to, po co przyszła.
Podsumowując –
odcinek oglądało mi się bardzo dobrze. Sprawił mi sporo
uciechy (kocham nową
fryzurę pana Scotta! [a ja jej właśnie
nie lubię ;( Scotty wygląda w niej… jakoś tak nie jak Scotty]), miał bardzo
trekowe zakończenie [TAK! „Trekowe” w
najlepszym, takim nieomal kreskówkowo-komediowym wydaniu, gdzie dopiero co
wyrwali pana Spocka ze szponów śmierci, a już bez żenady robią sobie z tego
wszystkiego podśmiechujki. Kocham ich za to – to panowie, którym żadne
traumatyczne przeżycia nie są groźne!] i jeszcze do tego wszystkiego
dokładnie w tej chwili kazał mi się jeszcze zastanowić, jak w takim przypadku
traktować sprawę Pierwszej Dyrektywy? Mieszkańcy M6 (swoją drogą świetnie
mówiący po angielsku, niezależnie od stopnia rozwoju – bo mogą!) byli bardziej
zaawansowani technicznie i naukowo od ludzkości – kiedyś, bo teraz mądrzeją
tylko wybrańcy i tylko po użyciu hełmu-nauczyciela… Czy ingerencja w ich upadek
narusza, czy nie narusza Pierwszą Dyrektywę?
A tak operowany (źródło) |
Hah! Nad Pierwszą Dyrektywą też się tu
zastanawiałam. I, prawdę mówiąc, nadal nie mam jednoznacznej opinii na ten
temat. Myślę, że ewentualnie można tu sięgnąć po precedensy, czyli na przykład
przypadek Vaala z epizodu The Apple.
Mieliśmy tam jakiś wyższy/mechaniczny byt, który sterował prymitywnymi
tubylcami. Kirk zniszczył Vaala i pozostawił tubylców samych sobie, czyli
właściwie zrobił coś podobnego jak tutaj. Pozostaje mi więc zaufać, że Pierwsza
Dyrektywa zezwala na tego typu ingerencję, która nie polega na sterowaniu prymitywnym
ludem, tylko ewentualnie na… no, usunięciu takiego zewnętrznego czynnika
sterującego.
Przecież kapitan Kirk wie co robi,
prawda…?
Zawsze prawda!
A odcinek tak ogólnie to też ogląda mi
się dobrze. Mniej-więcej dobrze. Bo jednak mam wrażenie, że jest jakiś taki…
nie wiem: napisany trochę na kolanie? Niedopracowany? O tyle mnie to zaskakuje,
że Marc Daniels kojarzy mi się raczej z najlepszymi epizodami serialu, podobnie
jak Lee Cronin, pod którym to pseudonimem kryje się Gene L. Coon, twórca
scenariuszy do takich odcinków jak (wspomniany już wyżej) Bread and
Circuses, Errand of Mercy czy The Devil in the Dark. Dziwność, zaprawdę, dziwność…
I'll never live this down - this Vulcan
is telling ME how to operate.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz