Where Silence Has Lease

(źródło)

Premiera: 28 listopada 1988
Reżyseria: Winrich Kolbe
Scenariusz: Jack B. Sowards

Nie wiem tak naprawdę, co mogłabym napisać o tym odcinku. Całkiem szczerze: emocjonalnie jest dla mnie dość neutralny. Zaczyna się interesująco, no bo mamy próbę pokazania klingońskiej strony Worfa. Próbę może obecnie bardziej zabawną niż istotnie groźną, niemniej zawsze to coś. Niestety, ten wstęp tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia dla dalszej części serialu. I to trochę szkoda, bo byłoby bez porównania fajniej, gdyby pojawiła się jakaś ciągłość w wątkach w obrębie jednego odcinka. Rozumiem, że taką ciągłość miała nam zasugerować ekspedycja Rikera i Worfa na pokład USS Yamato, ale jak dla mnie, trochę to nie wypaliło. Okej, Worf nieco się zirytował. Ale czy zachowywał się jakoś szczególnie… nie wiem, jakby to ująć: klingońsko? Czy w którymś momencie zagroził bezpieczeństwu Rikera (piję tu do pierwszej sceny odcinka, w której kapitan Picard martwi się o obu oficerów, podczas gdy ci bawią się w holodeku)? Każdy na jego miejscu mógłby się zirytować, więc trochę to do mnie nie przemawia.

A owszem mógł. Ale ja myślę, że chyba to jego klingońskie dziedzictwo bardziej zostało podkreślone w momencie, gdy podzielił się ze współtowarzyszami legendą o czerni zjadającej statki w kosmosach. Zwłaszcza, że to było dla niego coś nie przystającego do powagi stanowiska, jakie pełnił. Podobał mi się w tej scenie bardzo.

To, co mi się podoba, to kontynuowanie relacji Pulaski-Data. Doktor nadal traktuje naszego androida jak sprzęt, ale cóż – przynajmniej pamięta już jego imię. I powoli dojrzewa do zrozumienia, że w istocie Data jest żywą istotą. Przyjemnie jest śledzić tę stopniową przemianę pani doktor oraz satysfakcję, którą przy tej okazji odczuwa sam Data.

Swoją drogą – ciekawe po co ją wezwał kapitan. Jak sama zauważyła jest lekarzem i to chyba bez jakiegoś zacięcia naukowego. To nie Bones, który miał swoje hipotezy i koncepcje oparte na wychwytywaniu analogii do znanych mu już organizmów. Ale tak, najwyraźniej była potrzebna do rozwinięcia wątku z Datą.

(źródło)
Ale mamy też wątek najważniejszy, stanowiący trzon tego odcinka: spotkanie z nieznanym, konfrontację z zupełnie obcą formą istnienia. Czyli coś, co w dużej mierze jest sednem Star Treka (poza, oczywiście, innymi sednami, jak poruszanie ważnych, drażliwych i aktualnych problemów społecznych).
Okej. Przede wszystkim więc: nieznane ma strasznie szpetny pysk. Naprawdę, trudno było mi się skupić na fabule, kiedy widziałam tę paskudną facjatę na ekranie. Nie ujmując niczego nieszczęsnemu Earlowi Boenowi, grającemu Nagilum. Po prostu CGI lat osiemdziesiątych jednak nieco się postarzało.
Sama postać dziwnego kosmity jednak pozostaje w startrekowym duchu. W sumie nie jest wrogo nastawiona, po prostu totalnie nie ogarnia cielesnych form życia. Nie jest w tym zresztą osamotniona, bo kosmici jakoś często miewają problem z tym tematem (na szczęście zawsze mamy na podorędziu czarnego redshirta, który posłuży za królika doświadczalnego i umrze dla dobra sprawy).

Ja dla odmiany mam w tym momencie taki problem, że nie bardzo ogarniam, dlaczego oni mu po prostu nie odpowiedzieli na pytanie. Bo skoro ja wiedziałam, o co pyta obcy, to nie wiem czemu odsada mostka na czele z kapitanem, się zastanawiała, jak by tu odpowiedzieć na tyle długo, że Nagilum uznał za stosowne sam sprawdzić. Oraz – nie wiedział co to, ale wiedział jak to zrobić, tak? Jakoś nie kupuję, włącznie z dramatyzmem. Bo jakoś tak jest, że „O! nowy sternik! Znaczy trup w bliskiej przyszłości, tak?” <wzdych>

Zabawne, że Nagilum przyczepił się akurat płci doktor Pulaski, ale zgrabnie pominął doradcę Troi.
Jedno muszę przyznać odcinkowi: kiedy myślę o tym, co spotkało załogę USS Enterprise, prawdę mówiąc nie mam lepszych pomysłów, co mogliby zrobić inaczej i jak rozwiązać ten konflikt bez tych decyzji, które podjął Picard. To w sumie dość budujące, bo może oznaczać, że faktycznie fabuła została całkiem nieźle przemyślana. Z drugiej strony, ciągle się waham, czy to rozsądne ze strony kapitana: skazać na śmierć całą załogę w ramach niezgody na to, żeby Nagilum zabił połowę. Ale – mimo tych wątpliwości – chyba jednak rozumiem decyzję Picarda i, muszę przyznać, popieram ją. Nie będzie nam jakiś Nagilum mówić, jak mamy umrzeć.
(źródło)
To, co jest w tym momencie interesujące, to oglądanie naszych bohaterów w potencjalnie ostatnich minutach życia. To znaczy – na pewno można to było rozwinąć w super ciekawą sekwencję. Odcinek ograniczył się do kapitana, ale to też wypadło całkiem miło. Zwłaszcza że mamy bardzo wyraźny wątek religijny – rzadkość, bo jednak Star Trek dotychczas odcinał się od religii dość definitywnie. Tutaj jednak Picard opowiada o wierzeniach w życie po śmierci i o tym, w co sam wierzy. Podoba mi się.

Przyznam, że totalnie się zgadzałam z fałszywymi Troi i Datą. No bo jednak tak. Każdy mógł być w tych 50%, a kapitan jakoś szybko i łatwo podjął swoją decyzję. I z jednej strony szacun, z drugiej chyba wolałabym, żeby widać było jego rozterkę, nawet jeśli od początku było to pomyślane jako blef.

Lubię to, że w sumie wcale nie wiadomo, czy to jest blef. Tak, może zabrakło większej rozterki – to jednak mocno dramatyczna decyzja i mogłoby jakoś mocniej odbić się na kapitanie. Niemniej lubię tę małą niejasność, która jest z nami do samego końca.

A po wszystkim mamy dylemat: czy naprawdę Enterprise wyleciał z próżni, czy to kolejna ściema Nagilum? I ja to całkowicie rozumiem, bo sama pewnie na miejscu Picarda do samego końca byłabym pełna podejrzeń. Skoro potrafił stworzyć iluzje innych statków i podszywać się pod członków załogi, czemu miałby nie stworzyć iluzji kosmosu poza swoją pustką? Na dobrą sprawę cały serial potem może się dziać w iluzji Nagilum – to by był twist, gdyby po trzech kolejnych sezonach nasz brzydal nagle pojawił się na ekranie!

Ale popłynęłam. Generalnie odcinek ma parę interesujących drobiazgów, trzyma się też startrekowego ducha, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie urzekł. Ot, po prostu jest. Wydaje mi się, że przemyślany i trzymający się kupy, ale bez tego jakiegoś ducha, który by sprawił, że cokolwiek z niego zapamiętam.




-- Why do I get the feeling that this was not the time to join this ship?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz