A Taste of Armageddon

autor: Juan Ortiz


Premiera: 23 lutego 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Robert Hamner, Gene L. Coon

Kolejny odcinek, który uważam za absolutnie fascynujący. [takoż i ja] Konkretnie fascynujące jest to, co twórcy ST wyobrażają sobie o konstytucji psychicznej ludzi przyszłości.
Tym razem USS Enterprise wiezie na swym pokładzie ambasadora Roberta Foxa (Gene Lyons). Taki kolejny przykład polityka, który próbuje pod nieobecność kapitana podważać dyscyplinę na okręcie, wydając własne rozkazy i trafiając na mur solidarności i rozsądku załogi. Ma on podjąć stosunki dyplomatyczne na dość rozległym obszarze. Tymczasem, gdy tylko Enterprise staje na orbicie planety Eminiar 7 otrzymuje polecenie natychmiastowego jej opuszczenia. Przekaz jest stanowczy i jasny, Kirk bez dyskusji zamierza się do niego zastosować, [swoją drogą, to ładnie wskazuje na to, że Kirk jednak nie jest żadnym zbuntowanym nastolatkiem rodem z Star Treków Abramsa, ale dowódcą, który jednak respektuje różnego rodzaju przepisy i nie buntuje się dla samego buntu. Ot, taki tylko kolejny przyczynek do tego, czemu Kirk z TOSa jest lepszy od tego ciula, którego gra Pine…] ale ambasador wie lepiej. Odbywa się zwyczajowe stroszenie piórek i w efekcie tradycyjny zespół zwiadowczy obejmujący kapitana i pierwszego oficera (oraz dwóch redshirtów i panią pisarz) zostaje przesłany na planetę.
Planeta przedstawia się poprzez osobę atrakcyjnej blondynki (Barbara Babcock) – wyraźnie trafiającej w gusta Kirka – i oznajmia, iż jest w stanie wojny z sąsiadem, planetą Vendikar. [niezmiennie mnie zastanawia, jak potoczyłby się ten odcinek, gdyby drużynę z Enterprise witał ktoś stary i brzydki]
W trakcie pobytu zwiadu na planecie, w sztabie można obserwować kolejny atak. Komputery pokazują trafienie, miejscowi robią się przejęci i smutni, a nasi bohaterowie zdziwieni. Oto bowiem wokół nie ma śladu ataku, nie zarejestrowano zniszczeń, promieniowania i żadnej z tych brzydkich rzeczy, które zwykle towarzyszą wojnie.
O co chodzi?
Widz nie pozostaje długo w niepewności, a wyjaśnienie zrobiło mi dziurę w mózgu. I nie! Nie uwierzę, że coś takiego było możliwe przez pięćset lat. Nie uwierzę, że mogłoby istnieć społeczeństwo, złożone z identycznie poddających się takiemu idiotyzmowi jednostek. Nikt? Nigdy? Nie zbuntował się przeciwko wpakowaniu go do dezintegratora, bo ktoś tam gdzie wyżej sobie grał w statki na prymitywnym komputerze?
I ta potulność nie wydawała się wynikać ze strachu, szli dobrowolnie, nie było strażników, jeden człowiek obsługiwał maszynę. Czyli wszyscy, jak jeden mąż byli przekonani o słuszności takiego postępowania! Nie tylko przywódca Anan 7 (David Opatoshu), którego twarz mnie fascynowała od pierwszej sceny z jego udziałem, ale każdy pojedynczy mieszkaniec planety. Bo jak inaczej to tłumaczyć?
No mózg w strzępach.
Źródło

Mnie to prawdę mówiąc aż tak nie razi. Oczywiście, z naszego punktu widzenia to dziwaczne i człowiek oczyma duszy od razu widzi ludzi, którzy na polecenie „symulacja powiedziała, że umarłaś – udaj się do dezintegratora” tylko się popuka w głowę, ale tu trzeba jednak wziąć pod uwagę cały kontekst: zanim Eminiar i Vendikar wybrały tę metodę prowadzenia wojny, prowadziły ją tradycyjnie: z niszczeniem miast, bolesnymi ranami i tak dalej. Kto wie? Może doświadczenie tamtej wojny rzeczywiście budzi w tych społecznościach taki strach, że już wolą robić to w ten sposób. No i w sumie nie poznajemy aż tak dobrze kulisów tej dezintegracji. Widzimy tylko tych, którzy już stoją przy maszynie – a kto wie, może zanim wyszli z domu, jakiś strażnik podał im środki uspokajające czy coś takiego? Moim zdaniem da się to wybronić.

Tamta wojna miała miejsce pięćset lat temu. Ile to pokoleń? Powiedziałabym, że całkiem sporo, oczywiście jeśli zakładamy średnią długość życia człowieka na poziomie standardowym dla dzisiejszej Ziemi. Ja bym mogła rozumieć, że wspomnienie tamtej wojny czyni ludzi potulnymi, jeśliby żył ktokolwiek, kto ją pamięta. Ale nie po takim czasie. Naprawdę nie. Po prostu moje człowieczeństwo się buntuje. No i nie dorabiam teorii o środkach uspokajających i tak dalej, bo twórcy wręcz odwrotnie – w osobie Mei 3 pokazywali, że ludność się na to godzi i uważa to za swój obowiązek. I ja tak samo jak Kirk, nie mogę przyjąć tego samobójstwa, dobrowolnej rezygnacji.

To ja jednak nie mam z tym problemu. Raz: wierzę, że pięć wieków indoktrynacji może w dowolny sposób ukształtować społeczeństwo. Dwa: choć blondynka się godziła dobrowolnie, nie uważam, żeby serial mówił, że wszyscy w podobny sposób do tego podchodzą. Oczywiście, to już moje dośpiewywanie jakichś teorii, z którymi nikt nie musi się godzić – wszak serial ich też nie potwierdza. :) No, w każdym razie mój mózg przyjmuje wszystko na spokojnie.

Przerażające jest też to, że dla władz Eminiar i Vendikar, życie mieszkańców najwyraźniej ogromnie straciło na znaczeniu. Przez tyle lat nie dążyli do skończenia wojny! O co można się bić tyle czasu? I swoją drogą, jeśli pojedynczy atak pochłaniał taką ilość ofiar, to ilu mieszkańców miały te planety, że się już dawno nie skończyły figurki do dezintegracji? Czy to dlatego, że było ich tak dużo, pojedyncze sztuki nie miały znaczenia?

I znów się nie zgodzę. :) To znaczy inaczej: oczywiście, to jest przerażające. Ale moim zdaniem odcinek akurat dość udatnie pokazuje, że oba narody wpadły w błędne koło. Anan 7 wyraźnie wspomniał, że jeśli któraś ze stron nie dostarczy ludzi, to druga wyciągnie prawdziwą broń. Myślę, że to ten strach ich paraliżował i kazał tkwić w tej symulacji.
Zresztą, tutaj wchodzimy też w to, co wskazał pod koniec Kirk: ta wojna stała się tak sterylna, tak niedokuczliwa, że oni po prostu nie mieli żadnego naprawdę drastycznego kopa, który by ich zmotywował do szukania pokoju. Dlatego właśnie cała ta komputerowa wojna była zła – bo osłabiała chęć szukania pokoju. W przeciwnym razie, tak na logikę, można by uznać, że właściwie hej, to całkiem fajne rozwiązanie, prowadźmy tak wojny, oni mają rację.
A że życie straciło na znaczeniu… Ten stan trwał pięć wieków. Może po prostu społeczeństwa się przyzwyczaiły? Weź choćby ludzi na Ziemi: niektóre narody robią – czy też do niedawna robiły – rzeczy, które dla nas, Europejek, są totalnie dziwne i bezsensowne (rozmaite praktyki z bliższego i dalszego wschodu chociażby). Ty widzisz, że ludzie się krzywdzą i że to co robią, nie ma sensu. Ale u nich to jest do tego stopnia zakorzenione, że uważają to za normalny stan. Myślę, że to nie jest takie niemożliwe.

Źródło
Kultura to nie tylko przedmioty, wytwory ludzi, to też ludzie, którzy ją rozwijają, a po co coś rozwijać, po co się uczyć, jak w każdej chwili możesz dostać wiadomość, że sorki, właśnie idziesz przenieść się w niebyt, bo miałeś pecha w losowaniu. Gdy trwa prawdziwa wojna, wszystko staje na głowie, zmieniają się zasady, ale wiadomo o tym. Można coś robić – uciekać, bronić się, zaciągnąć do wojska, ukryć rodzinę, wybudować schron, nawet jeśli te działania są trudne i niosą cierpienie to przede wszystkim są działaniami. Mieszkańcy Eminiar nie mogli działać. W mojej opinii ich życie w każdej sekundzie wiszące na włosku, mimo braku zewnętrznych oznak tego stanu, traciło sens.
Kirk uznał, iż trzeba im przypomnieć czym jest prawdziwa wojna. Z bombardowaniami, pyłem, brudem, bólem, krwią i tak dalej.
Słusznie, kapitanie. Popieram decyzję.
Nawet jeśli gdzieś tam przychodzi mi do głowy, że to wszak poważna ingerencja, prawda?

A ja właśnie przez długi czas nie popierałam decyzji Kirka. Uważałam, że znów usiłuje pokazać, że ludzka logika jest najlepszą we wszechświecie i nawet nie próbuje zrozumieć sposobu myślenia drugiej strony (w przeciwieństwie do Spocka). Dopiero ostatnie minuty odcinka uświadomiły mi, co leżało u podstaw tego uporu kapitana. Jak wspomniałam wyżej: cały syf wojny motywuje, by ją w ogóle zakończyć. To ważne i cenne i w tym punkcie sterylna, komputerowa wojna się wykłada. A więc tak, koniec końców również popieram decyzję Kirka. Ale wyłącznie ze względu na ten jeden argument. Nie przemawia do mnie to, że prawdziwa wojna jest lepsza, bo można coś robić. Śmierć w ogóle jest mocno przypadkowa i gdyby ludzie zaczęli brać ją pod uwagę w rozważaniach, czy warto do czegoś dążyć, to prędko mogliby zalegnąć plackiem na ziemi i po prostu czekać, bo przecież zawsze może mnie potrącić samochód, strzelić piorun, spaść cegła i tak dalej, i tak dalej. Skoro my umiemy żyć z tym ryzykiem, nieustannie nad nami wiszącym, wierzę, że można się tego nauczyć egzystując obok takiej hm… maszyny losującej.

Ale właśnie w tym sęk – że można się nauczyć z tym żyć. I to jest w tym najniebezpieczniejsze. Chyba o to chodzi temu odcinkowi. Tak myślę.
A co do ingerencji… cóż, chyba zakładamy, że Eminiar i Vendikar wynalazły już napęd warp i Pierwsza Dyrektywa się do nich nie odnosi…


A ja myślę, że to jednak inaczej. Znaczy groźba cegły, czy zatrucia czadem wydaje mi się być bardziej abstrakcyjna niż wisząca nade mną możliwość stania się ofiarą nieistniejącej bomby. Myślę i myślę dlaczego. I przychodzi mi do głowy, że może dlatego, że w tym drugim przypadku jest to świadome, celowe działanie władz, kogoś komu teoretycznie się ufa, że tworzy prawo, a prawo ma chronić społeczeństwo, tak?
I wiem, że to abstrakcja i utopia i że rządy są różne i tak dalej. Ale, żyjąc na co dzień i nie wchodząc w głębsze, ani nawet jakiekolwiek, rozważania polityczne, ja w taką właśnie iluzję wierzę.
A z dyrektywą słusznie! Do tego stopnia odcinek zlasował mnie mózg, że mnie poniosło w ocenianiu kapitana.

Pewnie kwestia mocno osobista. Ja o wiele bardziej obawiam się właśnie śmierci przypadkowej niż takiej zamierzonej – bo ufam, że do zamierzonej musiałabym dać komuś jakiś powód, a póki co (jak mi się zdaje) nie dałam. Więc tak naprawdę zostają mi wszelakie randomowe wypadki. :)





Anan 7: Are those five hundred people of yours more important than the hundreds of millions of innocent people on Eminiar and Vendikar? What kind of monster are you?
Captain James T. Kirk: I'm a barbarian. You said it yourself.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz