The Changeling

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 29 września 1967
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: John Meredyth Lucas

Star Trek nie traci formy. Któryś odcinek z rzędu, który mnie totalnie urzeka. Nie wątpię, że duża w tym zasługa Marca Danielsa, bo i jego nazwisko pojawia się nie po raz pierwszy przy okazji świetnego epizodu.

Przede wszystkim: teraz wyraźnie widzę, kiedy konkretnie narodził się pomysł na najbardziej epicką przygodę z uniwersum Star Treka – czyli na The Motion Picture. No bo naprawdę: trudno nie dostrzec podobieństwa. I choć pomysł ten został rozwinięty w różny sposób, to jednak rdzeń jest ten sam: stara ziemska sonda spotyka w głębokim kosmosie cywilizację albo istotę, która ją udoskonala i czyni świadomym bytem, przekonanym o swojej wyższości nad biologicznymi formami życia. Tak zmodyfikowana sonda – czy to pod imieniem Nomad, czy V’ger – spotyka ludzi i nie potrafi poradzić sobie z informacją, że te niedoskonałe, białkowe istoty mogą być jej stwórcami. I mnie naprawdę przekonuje ta koncepcja. Raz, że ej: wysyłamy te sondy gdzieś tam – do pewnego momentu, oczywiście, można to wszystko kontrolować. Ale potem? Potem można już tylko czekać na sygnały, zdjęcia. A gdyby sygnały ucichły? Założylibyśmy, że sonda uległa zniszczeniu. Ale skoro dotarła tam, gdzie nie dotarł nigdy żaden człowiek, to równie dobrze przecież mogła spotkać rzeczy czy istoty, których nie spotkał nigdy żaden człowiek. Wrzucamy nasze wynalazki do obcego, niezbadanego, dzikiego świata. Tak naprawdę, nie możemy być w tej sytuacji pewni absolutnie niczego. I podoba mi się, jak Star Trek to pokazuje.

Beztroska ludzi pod tym względem faktycznie jest zadziwiająca. Wysyłamy nie tylko przedmioty, wysyłamy sygnały z przekazem mającym nas przedstawić nieznanym kosmicznym braciom. A co jeśli oni wykorzystają je przeciwko nam? Z drugiej strony – może nie beztroska, a swoisty rodzaj zaufania? Wiary w tę jaśniejszą stronę wszechświata? Może powinnam odczuwać dumę z ludzkości, a nie dreszcz?

(źródło)
W przypadku The Changeling dodatkowo urzekły mnie początkowe próby porozumienia z obcym. To znaczy: pomijając fakt, że w ogóle kapitan spróbował dialogu dopiero wtedy, kiedy rozleciały się osłony, a torpedy nie dały efektu. Trochę to słabo świadczy o pokojowych zamiarach Kirka, skoro rozmowa znajduje się na szarym końcu przyjmowanych strategii, po wzajemnym ostrzale i próbie ucieczki. Ale dobra, mniejsza o to: grunt, że załoga Enterprise w fajny sposób pokazuje inność kosmosu. Raz, język obcego – zupełnie inny system porozumiewania się, inne tempo, wzajemna nauka. Dwa, urzekło mnie, kiedy Kirk zapytał Nomadę, czy ten potrzebuje jakichś specjalnych warunków. Od razu przypomniał mi się Szpital Kosmiczny Jamesa White’a: życie to nie tylko człekokształtne istoty z wypustkami w różnych miejscach ciała albo o kolorowej skórze. Bah, to nie tylko oparte na węglu organizmy na modłę tych, które spotykamy na Ziemi! Życie może przybierać formy, które nam się nie śniły – mogą to być niewielkie, jednokomórkowe istoty, tworzące razem jeden, ogromny mózg. Mogą być pełzające stwory oparte na krzemie. Mogą być czystą energią, a także czymś, co my dziś nazywamy robotami albo komputerami. W zależności od tego, konieczne są różne ekosystemy. W Szpitalu Kosmicznym zawieszona w kosmosie placówka medyczna dysponowała setkami pomieszczeń przewidzianych dla różnych form życia: atmosfery były tlenowe, azotowe, helowe, temperatury niskie albo wysokie, czasem pomieszczenie wypełniał płyn i tak dalej. To fajne, kiedy twórcy rozgrywającego się w kosmosie sci-fi bądź space opery biorą to wszystko pod uwagę. Za to, między innymi, lubię Star Treka.

Wspomniałam wcześniej, że Kirk nie wydaje mi się aż tak pokojowo nastawiony, jak być może by chciał. Dodam do tego również luźne uwagi odnośnie innych bohaterów: otóż Scotty po raz kolejny szaleje z rycerskością, kiedy – jako jedyny – rzuca się na ratunek Uhurze, tak jak rzucał się na ratunek nieszczęsnej porucznik od różowej kiecki w poprzednim odcinku. Tym razem jednak, dla odmiany, ratowana kobieta jest tego warta. Niemniej to pozwala odetchnąć: to nie do końca tak, że główny inżynier był aż tak zakochany w tamtej bździągwie [kocham to spostrzeżenie <3 Uf!]. Owszem, miał do niej słabość, ale jednak chyba główną rolę w jego straceńczych aktach heroizmu odgrywał fakt, że… no, że on po prostu taki już jest. I to fajne. Oprócz tego, po raz kolejny przekonałam się, że ta cała wolkańska zimna logika to nie jest taka zimna, jak mogłoby się wydawać: wystarczy popatrzeć na Spocka w chwili, w której Nomad opowiada, że ten – w porównaniu do pozostałych członków załogi Enterprise – jest inny, dobrze zorganizowany. Kaman, Spock jest w tym momencie całkowicie próżny, dumny i całym sobą mówi „no raczej”! McCoy jest, dość tradycyjnie, zrzędliwy i broni biologicznych form życia, bardzo nieufnie podchodząc do Nomady – i przecież za to go kochamy, czyż nie?
Z pomniejszych bajerów: znów nie ma Czechowa. Ginie całkiem sporo redshirtów. Porucznik Singh (Blaisdell Makee) to chyba powinien srogą naganę dostać, bo jednak trochę sobie nie wyobrażam, jak mógł – zostawszy sam na sam z obcą, niebezpieczną istotą – tak po prostu zająć się jakąś konsolą, odwracając się do rzeczonej istoty plecami i nawet nie zerkając, co się tam dzieje. Serio, nie wiem, jak ten facet skończył Akademię.

Ja po prawdzie nie wiem, czemu ktoś, kto najwyraźniej miał też inne obowiązki dostał takie polecenie, a nikogo, kto by przejął jego zadania. Coś tu ogólnie nie wyszło w gospodarowaniu zasobami ludzkimi ;)

(źródło)
Na szczególną uwagę natomiast zasługuje tu Uhura: aż szkoda, że nie rozwinięto bardziej jej wątku. To znaczy nie twierdzę, że powinien być rozwinięty: odcinek ma swoją pojemność, wydaje mi się, że akurat proporcje między wątkami zostały ułożone rozsądnie. Po prostu tak wewnętrznie mi żal, bo chciałabym być z nią, obserwować jak na powrót staje się pełnowartościowym człowiekiem. Jak to możliwe, że uczy się szybciej od dziecka? Skąd pamięta suahili, skoro wymazało jej całą pamięć? Jak przywrócono jej cały charakter, wspomnienia, słabości? Bo przecież w kolejnych odcinkach mamy Uhurę taką jak dawniej, wcale nie widać, żeby miała kiedykolwiek wymazane wspomnienia. A sama nauka na łącznościowca przecież nie wystarczy do ukształtowania człowieka. Prawdę mówiąc, wydaje mi się, że spokojnie ten motyw można było pociągnąć gdzieś w tle całego sezonu. No ale Oryginalna Seria raczej w ogóle nie bawi się w fabularne łączenie odcinków, więc cóż. Uhura po prostu z pustego naczynia w kilka tygodni stała się znów sobą – bo tak.

Ten motyw mnie z kolei przyprawił o lekki uśmieszek. Straszliwie uprościli sprawę reedukacji i myślę, że lepiej byłoby, gdyby w ogóle pominęli ten wątek, bo takie liźnięcie tematu mnie osobiście kazało zadać pytanie, czy twórcy Star Treka w ogóle mają pojęcie ile połączeń pojęciowych, ile szlaków skojarzeniowych tworzy się w mózgu człowieka od jego urodzenia.

Ja założyłam, że po prostu to „wymazanie” pamięci nie oznaczało tak do końca przywrócenia Uhury do stanu umysłowego z chwili narodzin, a raczej… nie wiem – jakiegoś rodzaju zamaskowanie tej całej wiedzy przed nią samą. Ona się tego nie tyle uczyła od zera, tylko przypominała sobie, dlatego tak szybko to szło. Tylko no – to znów tylko moje dośpiewywanie czegoś, bo odcinek milczy na ten temat.

Z kolei rozwiązanie całego problemu z Nomadą, akcja, której podejmuje się Kirk, nieodzownie kojarzy mi się z The Return of the Archons, gdzie w bardzo podobny sposób kapitan pokonuje Landru. Zresztą, to nie jedyny taki motyw, bo zdaje się, że Roddenberry po prostu lubił motyw człowieka, który przegaduje komputer, toteż pojawi się to jeszcze tu i ówdzie. Wrócimy do tego jeszcze.

Żeby nie przedłużać: odcinek ogromnie mi się podoba. Wydaje mi się przemyślany, ma ciekawy pomysł i, choć sam o tym nie wie, zwiastuje doskonałą produkcję pełnometrażową. Bohaterowie mają sporo miejsca, żeby się pokazać, więc nie oglądamy cały czas tylko Kirka. Po prostu kawał dobrego Star Treka.

Od siebie dodam jedynie, iż na mnie odcinek nie zrobił aż tak dużego wrażenia. Dopiero posłuchawszy Ciebie dojrzałam w nim więcej. Wdzięcznam! Natomiast nie byłabym sobą, gdybym się nie skrzywiła na polski tytuł ;) Kirk tak pięknie objaśnił jego angielską wersję, przytaczając bajkę o podmienionych w kołysce dzieciach. A po naszemu co? Nomada. Naprawdę? W ten sposób wspomniane wyjaśnienie Kirka łatwo może umknąć, a szkoda.





– It’s not easy to Lose a Wright and promising son… my son – the doctor.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz