All Our Yesterdays

Premiera: 14 marca 1969

Reżyseria: Marvin Chomsky

Scenariusz: Jean Lisette Aroeste



Wersja polska Wszystkie wczora… Na bogów… NAPRAWDĘ? [oj tam, still better niż potencjalne Wszystkie wczoraje]

Przedostatni (!) odcinek Oryginalnej Serii po raz kolejny koncentruje się na więzi jaka łączy trójkę głównych bohaterów. Kirk, Spock i dr McCoy przenoszą się z pokładu Enterprise na planetę Sarpeidon, która w ciągu kilku godzin zniknie, gdy jej słońce przemieni się w supernową.

Muszę nadmienić, że ten motyw ogólnie wydaje mi się mocno niewydarzony – no bo życie gwiazdy nie polega na tym, że przez miliony lat wszystko jest super, a potem nagle jebudu i mamy supernową. Podejrzewam, że – podobnie, jak to przewiduje się w przypadku naszego Słońca – gwiazda świecąca nad planetą Sarpeidon musi się najpierw rozpuchnąć do absurdalnych gabarytów, co trwa mnóstwo dużo czasu – w tym czasie życie na planecie przestałoby być możliwe, a sama planeta zaczęłaby się topić. To daje w cholerę dużo czasu na ucieczkę. Po prostu nie kupuję tego, że nagle mają paręnaście godzin na zmycie się stamtąd, mimo że do tej pory wszystko było super. Przy czym nie wykluczam, że mam za małą wiedzę w tych sprawach (mam na pewno, nawet w to nie wątpię) i że to jest możliwe… Ale wydaje mi się to jakieś szemrane i przez to miałam kłopot z wczuciem się w zagrożenie, które wisiało nad naszymi bohaterami podczas trwania całego odcinka.

Po co w ogóle tam lądują? Sarpeidon był zamieszkały i nasi bohaterowie chcą sprawdzić, co z mieszkańcami, którzy nikogo nie prosili o pomoc w tej trudnej, acz przewidywalnej sytuacji, być może dlatego, że sami znaleźli sposób na ratunek.

Szybko okazuje się, że planeta jest opustoszała, a jedyna osoba, jaka na niej pozostała to bibliotekarz, pan Atoz (Ian Wolfe), który szybko okazuje się być kimś w rodzaju przewodnika akcji ratunkowej. Jego zaangażowanie w powierzone mu zadanie jest dla mnie wzruszające. Nawet, gdy już dowiaduje
To nie jest blondynka! - źródło
się, że trzej spóźnialscy to nie mieszkańcy Sarpeidona, ale ciekawscy obcy, którzy w każdej chwili mogą się ewakuować. Jednocześnie motyw jego multiplikacji jest totalnie zbędny i zajmuje czas antenowy na rzeczy ciekawsze [nom – znaczy sam pomysł jest niby fajny, ale rzeczywiście to tylko totalnie zbędny ozdobnik, z którego w gruncie rzeczy nic nie wynikło i który nie miał znaczenia dla fabuły]. Nie pierwszy raz zresztą coś takiego dzieje się w Star Treku, jakby twórcy mieli za dużo pomysłów na pięćdziesiąt minut odcinka, co powoduje, że końcówka nie wyjaśnia wszystkiego, tak jak ja bym sobie życzyła.

Tym razem odczuwam mały ból o to, że nasi bohaterowie jakoś nie przejmują się faktem, że oto mieszkańcy Sarpeidona znaleźli sposób na podróże w czasie. Co prawda jedynie wstecz, ale jednak. No i te ich dyski – ewidentnie dalszy etap rozwoju technik zapisu niż kwadratowe dyskietki Federacji. [Ej, o tym nie pomyślałam, ale rzeczywiście: Kirk i jego ludzie podchodzą zadziwiająco na lajcie do faktu podróży w czasie. To znaczy przyznać trzeba, że to nie pierwszy raz, kiedy załoga Enterprise natyka się na możliwość śmigania w czasie, ale czy naprawdę są już w tym temacie tak oblatani, że traktują to jako oczywistość? Tymczasem chyba tylko Spock wykazuje jakiekolwiek zainteresowanie tą sprawą – a i to bez przesady]
Ale wróćmy do więzi.

W trakcie wzajemnych wyjaśnień (Atoz vs drużyna Kirka), bohaterowie przenoszą się w przeszłość planety, co wcześniej uczynili wszyscy mieszkańcy, wybierając odpowiadający sobie okres historii, i ratując się przed zagładą. Przenoszą się jednak oddzielnie, ponieważ najpierw rusza Kirk, na pomoc niewieście i trafia w czasy muszkieterów, a pan Spock i doktor biegnąc bezmyślnie za nim lądują w epoce lodowcowej, gdzie spotykają zesłaną za poglądy polityczne jej rodziny Zarabeth (Mariette Hartley). I tu oczywiście materiał na sceny romantyczne. Tym razem z udziałem pana Spocka i jego przemarzniętych uszu.

Swoją drogą, dopiero w trakcie pisania notki dotarło do mnie, że kiedy na samym początku pan Atoz stwierdził, że nie ma popytu na historię najnowszą, nie miał na myśli nadciągającej katastrofy, ale władzę Kahna, która jak dla mnie nieprzyjemnie podśmierdywała totalitaryzmem.


W ogóle sam temat rządów Zor Kahna wydaje mi się mega ciekawy. Nie tylko dlatego, że „Kahn” wydaje się zwodniczo podobne brzmieniowo do Khana, którego obywatele Federacji mogą pamiętać z wojen eugenicznych. Ale ewidentnie kryje się za tymi paroma zdaniami wypowiedzianymi przez Zarabeth jakaś grubsza historia i mocno żałuję, że jej nie poznajemy. A tę ciekawość wzmaga to, o czym napisałaś: Atoz musiał mieć na myśli właśnie to: kraj pod władzą Kahna. W ogóle o tym nie pomyślałam, przyjmując z marszu, że chodziło o wybuch gwiazdy. I zresztą to jest w ogóle super fajne, że dopiero po jakimś czasie dociera do nas, co tak naprawdę zobaczyłyśmy i usłyszałyśmy.

Ale wróćmy do więzi.

Zarówno Kirk, jak i duet Spock-McCoy dochodzą do tego samego etapu, kiedy wiedzą, że muszą jak najszybciej opuścić epokę, w którą wpadli, ponieważ
Więźniowie polityczni mają lokówki! - źródło
z braku odpowiedniego przygotowania nie mają szans w niej przeżyć. W tym momencie nie martwią się o siebie, ale o pozostałych i to napędza ich działania, nawet wbrew na przykład świeżo obudzonym emocjom Spocka, który zakochuje się z wzajemnością w Zarabeth. Swoją drogą, ogarniam, że ona leci na pierwszego faceta, który pojawia się na lodowej pustyni, bo w końcu KTOŚ i myślę, że gdyby McCoy nie był nieprzytomny, to miałby co najmniej równe szanse, a gdyby z jakiegoś powodu trafiła tu Uhura, to Zarabeth okazałaby się bi [dla Uhury KAŻDA okazałaby się bi!]. Natomiast jakoś nie ogarniam uczuć Spocka. Ale OK. Atawistyczne odruchy. Wolkanin sprzed pięciu tysięcy lat i tak dalej. Niech będzie. No i Zarabeth jest ładna. Bardzo.


Ale dlaczego Spock uległ temu mentalnemu uwstecznieniu, a McCoy nie? Przecież ludzkość te parę milionów lat temu też była trochę inna, a po doktorze to spłynęło. Szkoda: całość mogłaby być całkiem ciekawa, gdyby Kirk nagle musiał się kontaktować z targanym emocjami Spockiem i McCoyem-jaskiniowcem. Myślę, że wynikające z tego komplikacje mogłyby z powodzeniem zająć ten czas, który obecnie w odcinku zajmują kopie Atoza. A gdyby ktoś pytał, to chętnie zajmę się scenariuszami do kolejnych serii :3]

Podsumowując – dobrze się bawiłam przy tym odcinku i naprawdę żałuję, że nie był dłuższy. [tak – ja też!]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz