autor Juan Ortiz |
Premiera: 3 listopada 1966
Reżyseria: Vincent McEveety
Scenariusz: Shimon Wincelberg
Odcinek dziewiąty pierwszego
sezonu! Jeszcze jeden i będziemy miały maleńki jubileusz :D [yay, rzeczywiście!
:D ]
To jeden z tych odcinków,
których tytuły tak bardzo mi się podobają po angielsku. Przy „Dagger of the
Mind” wersja polska jest po prostu poprawna, lecz brak w niej tej uroczej –
przynajmniej dla mnie – dwuznaczności [Jestem oczywiście taka mądra, że
góglałam jak debil w poszukiwaniu polskiego tytułu, zamiast po prostu odpalić
odcinek… Bez komentarza. Bo chciałam napisać, że ogólnie to nie pamiętam
polskiego tytułu. :D „Zabójcze myśli”… no cóż, lepsze to niż tamte „Niezłomne
kobiety”, nie? ZDECYDOWANIE].
Jest to też jeden z tych
odcinków, który pokazuje widzowi, jak działa ludzkość przyszłości. Oto mamy
klasyczną kolonię karną na odległej planecie – słusznie jednostki
nieprzystosowane należy trzymać z daleka od społeczeństwa – tyle, że to
oczywiście kolonia karna ludzkości, która nie wierzy w przemoc. Przestępcy
najgorszego rodzaju, a więc mordercy, zapewne gwałciciele (choć właściwie słowo
w temacie rodzaju przestępczości nie padło, albo ja go nie pamiętam) i inne
szumowiny, to ludzie chorzy. Zdrowy umysł nie popełniłby bowiem czynu
szkodzącemu innej jednostce ludzkiej. Zatem kolonia karna to nie tyle miejsce
kary, co miejsce resocjalizacji, leczenia. Tak powinno być, prawda? Tak zakłada
i nasz obecny system penitencjarny, choć w praktyce raczej to nie wychodzi. Czy
wyszło w trekowej wersji przyszłości?
Pytanie powyższe do samego końca
odcinka pozostaje moim zdaniem otwarte.
Kilka słów wprowadzenia do
fabuły: załoga Enterprise ma dostarczyć zaopatrzenie na kolonię i odebrać pewną
przesyłkę. Jest nią skrzynia opatrzona napisem „nie otwierać” zawierająca w
sobie uciekiniera z kolonii (moment w którym rzeczony uciekinier opuszcza
skrzynię, a technik przez milion minut sprawdza komunikaty na konsoli, ażeby
dać mu na to czas jest uroczy) [A ja jestem ciągle ciekawa, czy w tym pudle w
ogóle – oprócz zbiega – były te materiały dla centralnego biura penologii. :D
Bo jeśli nie, to tam na dole ktoś srodze pokpił sprawę. Pudło jest wielkie,
nie? Jeśli uciekinier musiał wywalić oryginalną zawartość, żeby sam się tam
wpakować, to mniemam, że w zakładzie była potem gigantyczna sterta… czegoś xD
Nikt się nie zdziwił podczas przesyłu paczki na Enterprise?]. Oczywiście
logicznym założeniem jest, iż z kolonii zwiał właśnie na Enterprise’a wysoce
niebezpieczny przestępca. Fakt, że zwiał na obiekt o ograniczonej przestrzeni zamknięty
w przestrzeni nieco większej, ale jakże problematycznej bo kosmicznej, jak dla
mnie świadczy o jego desperacji. Więzień ogłusza kilku członków załogi, kradnie
uniform, po czym zostaje zneutralizowany przez pana Spocka [na niego zawsze
można liczyć <3 ] i w ambulatorium doktora McCoya okazuje się być doktorem
Simonem van Gelderem (Morgan Woodward [choć moim zdaniem TAK BARDZO powinien go
grać Christopher Lloyd <3 Cóż, przyjdzie nam trochę poczekać na tego pana w
Star Treku – ale warto! Wiem, odbiegam od tematu…]) asystentem czołowego speca
od resocjalizacji, którego prace oczywiście czytał nasz wykształcony kapitan
Kirk, dyrektora i szefa kolonii karnej, doktora Tristana Adamsa (James
Gregory). Mężczyzna jest w stanie psychozy. Usiłuje coś powiedzieć, wytrzeszcza
oczy i ewidentnie cierpi. Cóż takiego dzieje się na planecie-więzieniu/centrum
rehabilitacyjnym dla maniaków?
Jeśli ktoś ma to sprawdzić, to
tylko dzielny kapitan Kirk, bo przecież w razie czego inni doskonale sobie
poradzą z prowadzeniem Enterprise’a do domu. Zresztą wygląda na to, że tym
razem naprawdę nie ma się czego bać. Doktor Adams szczegółowo odpowiada na
pytania, nie zaprzecza, iż człowiek w kombinezonie więziennym to jego asystent,
tłumaczy, iż uległ on wypadkowi podczas eksperymentu nad nowym sposobem
resocjalizacji. Kirk w towarzystwie podrzuconej złośliwie przez McCoya
asystentki w osobie „dziewczyny spod choinki” (Helen Noel – jak piękna Helena i
Boże Narodzenie w jednym – w tej roli Marianna Hill), o której nasz kapitan
najwyraźniej pragnie zapomnieć, udaje się na zwiedzanie kompleksu.
Zwiedzanie traktuje bardzo
poważnie. Do tego stopnia, iż natykając się na maszynę, która zajmuje się
praniem mózgów siada na krzesełku i prosi doktor Noel o przekręcenie
potencjometru. A kiedy efekt zdaje mu się za mały, prosi o więcej. James, och
James! Jak to się dzieje, że wciąż żyjesz? [Uwielbiam tę scenę! „O! Maszyna do
prania mózgu! To ja sobie tu usiądę, a ty pokręć gałką – zobaczymy, co się
stanie!” – kapitanie, mój kapitanie, gdzieżeś sprzedał instynkt
samozachowawczy? <3 ]
Jak się łatwo domyśleć,
resocjalizacja na Tantalusie polega na czyszczeniu umysłów więźniów i wkładaniu
w nie nowych wartości. Kraina błogości i pokoju. Kolorowe zwiewne stroje,
łagodne, nieobecne spojrzenia. Krzywda, krzywda! Tymczasem ja sobie myślę, że
jeśli faktycznie byli to niebezpieczni, psychotyczni, maniakalni mordercy, to
czemu nie? Taka znacznie łagodniejsza wersja stosowanej dawniej lobotomii
czołowej. Człowiek nadal funkcjonuje, może być produktywnym członkiem
społeczeństwa. Tak naprawdę nie dowiadujemy się, czy doktor van Gelder został
poddany praniu mózgu na siłę, bo doktor Adams chciał ukryć swoją działalność,
czy też faktycznie uległ wypadkowi. Możemy założyć, że tak, po tym jak chce
wyczyścić Kirka. Najwyraźniej społeczeństwo przyszłości nie byłoby zadowolone z
takiego sztucznie osiągniętego efektu. A może chodzi o to, że maszynę doktora
Adamsa można by wykorzystać do znacznie mniej „pozytywnych” celów? Zabawy z
umysłem są niebezpieczne, osoba władająca umysłami innych może sięgnąć po
władzę absolutną. To wszystko jednak pozostaje otwarte i bardzo mi się to
podoba. Znów poczułam się zmuszona do myślenia dzięki panu Roddenberry.
Właśnie ja się tak nad tym
zastanawiam: co tak naprawdę stanowiło problem? Czy sam fakt, że ZOMG, pranie
mózgu jest zUe, czy jednak to, że co prawda założenia są w porządku, ale ryzyko
istnienia takiej machiny jednak zbyt wielkie (jak piszesz – ktoś mógłby ją
wykorzystać). Jeśli chodzi o to pierwsze, to (głupio mi teraz pisać) musiałabym
się nie zgodzić. Wiem, jak to brzmi, ale w gruncie rzeczy pranie mózgu samo w
sobie nie musi (choć może i nie raz bywało, mam tego świadomość) być niczym
złym – wystarczy użyć słowa „resocjalizacja” czy „reedukacja” i już brzmi
całkiem cacy. A jednak mam podejrzenia, że to o to chodziło. Trochę wyprzedzę
fakty: jeszcze w tym sezonie będziemy miały odcinek „This Side of Paradise”,
gdzie pojawia się coś podobnego: ludzie są szczęśliwi, ale to szczęście zostało
osiągnięte sztucznie. Myślę, że tutaj Roddenberry dotknął podobnego problemu i
że to właśnie ta nienaturalność metody jest jakimś złem samym w sobie – a
raczej pojawia się sugestia, że być może jest. Jakby mamy uderzenie w tony:
„najgorsza prawda jest lepsza od pięknego kłamstwa” itp., ale nad tym jednak
wisi wielki znak zapytania.
Odbiegam od tematu, prawda?
NIE ;)
No – jest jeszcze problem drugi,
czyli: maszyna może być wykorzystana do paskudnych celów. Myślę, że takim
akcentem w tę stronę jest właśnie ta nieszczęsna scena z Kirkiem, kiedy Helen
wmawia kapitanowi niewinne kłamstewko. I podoba mi się, że to jest zasugerowane
tylko w ten sposób, a nie mamy wielkich, łopatologicznych objaśnień.
Czego natomiast nie kupuję to
„śmierci z samotności” w ułamku sekund. Tak bowiem określił Kirk zejście
śmiertelne doktora Adamsa po całkowitym wyczyszczeniu jego mózgu przez maszynę.
Moim zdaniem zwyczajnie wyczyściło mu też funkcje wegetatywne pnia mózgu i
facet przestał oddychać.
Ja nawet nie wiem, na czym
miałaby polegać śmierć z samotności. I dlaczego to miała być akurat samotność?
Może słabo pamiętam, ale czy doktorowi ktoś cokolwiek sugerował, jak mu
prześwietlało mózg? Ale TOS ma czasem tę dziwną metafizykę, no. :) Tylko o ile
w „Dziewczynach Mudda” mnie wkurzała, o tyle tutaj jakoś zupełnie mnie nie
boli. Z samotności? No ok, łotevah.
Podsumowując – bardzo lubię ten
odcinek, jest jednym z tych jak dla mnie bardziej dopracowanych. Spójny pod
każdym względem i wiarygodny.
Tyż lubię odcinek. Ma durne,
bardzo durne momenty, ale jednocześnie stawia fajne pytania i nie narzuca
nachalnej, jednoznacznej odpowiedzi. No i jest po „Miri”. Myślę, że po „Miri”
każdy odcinek by mi się spodobał. xD
"Jeśli ktoś ma to sprawdzić, to tylko dzielny kapitan Kirk, bo przecież w razie czego inni doskonale sobie poradzą z prowadzeniem Enterprise’a do domu" cóż, Janeway wtedy jeszcze po świecie nie chodziła, ale może jakaś jej odległa krewna :bag:
OdpowiedzUsuń" Jak to się dzieje, że wciąż żyjesz?" - J. T. Kirk jest może kotowatym?
Może i jest, ale z pewnością ma więcej żyć niż jakieś głupie dziewięć sztuk :D
OdpowiedzUsuń