(źródło) |
Premiera: 9 czerwca 1989
Reżyseria: William Shatner
Scenariusz: William Shatner, Harve Bennett,
David Loughery
Okej, powiedzmy sobie to szczerze: są aktorzy,
którzy – stanąwszy po drugiej stronie kamery – okazują się równie dobrymi bądź
nawet lepszymi reżyserami (vide:
Clint Eastwood). William Shatner nie jest jednym z nich. Prawdę mówiąc, nie
jestem pewna, czy aby jest szczególnie dobrym aktorem, ale to już insza
inszość. W każdym razie jeśli chodzi o pisanie scenariuszy i reżyserkę – cóż,
nie raz pokazał, że w tej robocie głównie pompuje sobie ego, a wszystkie
pozostałe rzeczy pojawiają się niejako na boku. Serio, widział ktoś programy The Captains albo The Truth is In the Stars? To całe godziny wypełnione
powtarzaniem, jak to Oryginalna Seria i kapitan Kirk zmienili świat. Naprawdę.
Nawet jeśli niby rozmawia się o kapitanie Picardzie czy Archerze (Jonathanie, a
nie Sterlingu!), więcej jest tam o Shatnerze i Kirku.
Nietrudno więc domyślić się, wokół czego – a
raczej: wokół kogo – będzie się kręcić film, gdzie William Shatner odpowiada za
scenariusz i reżyserię.
Wbrew pozorom jednak, nie jest to aż tak
uciążliwe, a te kirkowe tematy są akurat najmniej irytujące. Bo scena przy
ognisku na ten przykład całkiem mi się podoba – tak samo jak fakt, że zrobiono z niej
klamrę. To ładnie robi relacje między bohaterami. Pokazuje, jak przyjaciele
uświadamiają sobie, że są dla siebie kimś więcej – rodziną. Dziwną,
międzygatunkową, ale jednak najważniejszą. Niezmiennie zresztą uważam, że ta
więź między bohaterami Oryginalnej Serii to coś, czego nie udało się powtórzyć
w żadnym późniejszym serialu spod znaku Star Trek. Owszem, Następne Pokolenie
ma fajną załogę i widać, że się dogadują – ale to nie to.
Kiedy więc Kirk mówi, że nie bał się śmierci, bo
nie był sam, czy kiedy Spock wreszcie dołącza do śpiewania „Row, row, row your
boat” – mi to się autentycznie podoba. Bo przecież Star Trek jest między innymi
właśnie o tym, a nie o piu-piu w kosmosach.
Tu się zgodzę w pełni – dobrze
mi się patrzyło na ten ich biwak. I cieplutko mi się zrobiło, gdy na końcu pan
Spock siedział ze swą harfą na kolanach. Lubię.
Shatner najwyraźniej lubi... (źródło) |
W ogóle jeśli chodzi o to umieranie w samotności,
to mnie rusza tym bardziej, że – spoiler alert – widziałam już Pokolenia. I wszystko to razem dodaje
dziwacznie gorzką otoczkę do postaci Jamesa T. Kirka, kojarzonego przecież
zazwyczaj z jakąś taką… przaśnością.
Mój ból dotyczący tego filmu dotyczy przede
wszystkim… cóż, wątku głównego. Poszukiwań Boga. I to poszukiwań całkiem
dosłownych: oto bohaterowie ruszają w kosmosy, by znaleźć brodatego dziadka,
który siedzi na chmurze i stwarza życie. Serio, Star Treku?
Muszę tu przypomnieć, że Star Trek od samego
początku nie był szczególnie religijny. Bohaterowie spotykali już przedtem
różnych „bogów” (jeden z moich ulubionych odcinków TOSa: Who Mourns the Adonais?, czy nie taki najgorszy epizod TASa: Magicks of Megas-Tu), ale ich podróże
nigdy nie stanowiły żadnych świętych wypraw w poszukiwaniu Wszechmogącego.
Trzeba jednak oddać sprawiedliwość The Final Frontier, bo przecież przez
większość filmu pozostali bohaterowie uważają plan Syboka za cokolwiek głupi i
dziwny. A kiedy już nawet idą za pokręconym Wolkaninem, to tylko dlatego, że
trochę im wyprał mózgi… znaczy ten, uwolnił od bólu.
Swoją drogą, scena „uwalniania od bólu” Spocka,
McCoya i Kirka też ogromnie mi się podoba. Po pierwsze, mamy wgląd w historie
dwóch z trzech bohaterów, o których – jak się tak zastanowić – nie wiemy zbyt
dużo. Jeszcze o Spocku trochę tak, ale o McCoyu? Do mnie mocno trafiły powody,
dla których Bones został doktorem. No i jego osobista tragedia, kiedy
odłączywszy ojca od aparatury, nieomal w kilka chwil później znaleziono lek…
(wetknięta w film krytyka eutanazji?) Jakoś tak po tym wszystkim inaczej patrzę
na tego wiecznie marudzącego, sarkastycznego doktora.
A wisienką na torcie tej sceny jest rola… a jakże,
Kirka: Kirka, który odmawia bycia „uwolnionym od bólu”. To, co mówi kapitan, że
potrzebuje swojego bólu i że ten ból jest tym, co go tworzy, to naprawdę piękne
słowa.
...tańczące kobiety. (źródło) |
Ale wracając do poszukiwań Boga: całość byłaby nie
taka najgorsza, jest wszak nawet utrzymana w klimacie wcześniejszych seriali.
Wspomniałam już o dwóch epizodach, w których bohaterowie spotykają „boga”.
Dodatkowo można tu napomknąć chociażby o odcinku TASa Beyond the Farthest Star, w którym dostajemy bardzo podobny motyw
obcego, który potrzebuje kontaktu z żywymi istotami i usiłuje przejąć
Enterprise, żeby tylko uciec ze swojego kosmicznego więzienia. The Final Frontier nie robi więc pod tym
względem niczego „niekanonicznego”. To, co mi położyło ten wątek, to
zakończenie, z tym głupim pytaniem o obecność Boga gdzieś tam i odpowiedzią
Kirka, że może w kosmosach nie ma Boga, ale jest w naszych serduszkach. No po
prostu mam zgrzyt. Bo w tej scenie nie mówi do mnie Star Trek. I ja bardzo
proszę, żebyśmy religię w naszych serduszkach zostawili innym uniwersom, a
jednak Star Trek żeby był Star Trekiem – bez bogów, bez waluty, ufnym w naukę i
technologię, a przede wszystkim ufnym w człowieka Star Trekiem.
Ja w ogóle nie miałabym bólu z
tym szukaniem Boga – bo tak naprawdę szukał go Sybok, a inni albo mieli wyprane
mózgi (większość załogi) albo mieli wyprane mózgi, ale pozostali wierni
przyjaźni z Kirkiem (McCoy i Spock) albo byli Kirkiem, który ewidentnie w to
wszystko nie wierzył i dlatego tak ochoczo ogarnął zejście na powierzchnię
planety za barierą. Po zejściu miał momenty zawahania i miał do nich prawo, ale
jednak cały czas pozostał trzeźwo myślący i nie dał się nabrać na pitoling
„dejcie mi statek, ino szybko”. Grało mi to, choć cały ten wątek oglądałam z
wątpliwościami. Trudniej faktycznie łyknąć Boga w sercu, zwłaszcza, że oni
wyraźnie czegoś takiego potrzebują. Jakby im nagle przestała wystarczać
rzeczywistość, w której jedynie człowiek jest odpowiedzialny za człowieka.
Dziwne, i owszem.
A przecież ani Kirk, ani żaden z
jego przyjaciół (a wręcz, w świetle filmu, braci – bo wszak w dużej mierze
mieliśmy tu konfrontację, kto jest bardziej bratem Spocka: Sybok czy Kirk)
nigdy nie mieli żadnego Boga w serduszku. A Spock no to już w szczególności.
Rozkwitła w nich religijność na stare lata? Cóż, są ludzie, u których zaskakuje
taki mechanizm – nie sądziłam, że pojawi się on właśnie w Star Treku…
James T. Kirk, czyli: James "(niewierny) Tomasz" Kirk. Fajny. (źródło) |
The Final
Frontier obfituje też w różne mniej lub bardziej głupiutkie szczegóły,
które zupełnie nie grają w uniwersum. Począwszy od rakietowych butów (serio? Po
niesamowitej podróży, jaką zapewnił widzom The
Motion Picture i V’ger, Shatner daje nam rakietowe buty? Kiedy ja
przeskoczyłam ze Star Treka w Strusia Pędziwiatra?), przez trójcycą kocią
tancerkę (powiedziałabym, że ktoś tu pozazdrościł Total Recall, gdyby nie fakt, że film Paula Verhoevena jest o rok
młodszy od The Final Frontier – może
więc zazdrość miała miejsce, ale w drugą stronę, hm?), a na Wielkiej Barierze
(która jest równie trudna do przekroczenia jak przejście przez zasłonkę z
koralików) kończąc.
A taniec Uhury? WTF? Skąd wzięła
te liście? I ogólnie to ja mam wrażenie, że tam w jakiś dziwny sposób próbowano
przemycać humorystyczne scenki. Tylko często głupio. Bo o ile wątek z
klingońskimi przeprosinami mnie rozbawił (w ogóle Klingoni byli fajni i jakoś
mi się ładnie wpisuje ich zachowanie w to, co będzie w Następnym Pokoleniu)
to No pan Scott walący się w głowę, po
tym, jak mówi, że zna ten statek jak własną kieszeń zasługuje tylko na
fejspalma. SERIO? Wali się w łeb i pada, żeby nie wykonać swego zadania?
A jeśli o pozbawionych humoru
rzeczach, które mi nie pasowały to skąd Sybok w ogóle wziął się na Nimbus III?
Akurat tam, gdzie nie ma statków kosmicznych? Ale łykam to. Da się ogarnąć
wyjaśnienie, tylko IMHO strasznie sobie skomplikował tę podróż na poszukiwania
staruszka Demiurga.
Taniec Uhury akurat zupełnie mi
nie przeszkadza. Znaczy tak, był idiotyczny. Ale ja po prostu uwielbiam Uhurę,
wiec sama pewnie bym się wspinała po wydmie razem z tymi ziomkami. :D
Nie mogę się tutaj jednak powstrzymać: tutaj jest moja opinia o filmie sprzed czterech lat. I zajrzawszy do
niej dzisiaj, widzę, że byłam wtedy bez porównania bardziej surowa i na
zupełnie inne rzeczy zwracałam uwagę. Co bardzo wyraźnie świadczy o tym, że nie
warto wyrabiać sobie zdania o filmie na podstawie jakiejś jednostkowej opinii,
bo nawet osoba, która tę opinię wygłosiła, może jeszcze zmienić zdanie. Nie
myślę, że to bardzo zły Star Trek. Ma swoje za uszami, ale będą gorsze
pełnometrażówki (na ciebie patrzę, Rebelio), a The Final Frontier ma parę całkiem wzruszających momentów. Po prostu trzeba wyprzeć element
religijny.
– What are you standing around for?!
Do you not know a jailbreak when you see one?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz