Conspiracy

(źródło)

Premiera: 9 maja 1988
Reżyseria: Cliff Bole
Scenariusz: Robert Sabaroff, Tracy Tormé

Muszę powiedzieć, że ten odcinek oglądałam z podwójnym zainteresowaniem. Po pierwsze – w cudownie utopijnym świecie Zjednoczonej Federacji Planet pojawiają się bardzo wyraźne rysy. Dotąd mieliśmy tylko niejasną wzmiankę o jakimś spisku w epizodzie Coming of Age, tutaj sprawy nabierają rozpędu. Po drugie jednak – to jeden z nielicznych odcinków, które dość wyraźnie zapamiętałam po pierwszym oglądaniu. Ma się rozumieć, szczególnie ostatnią scenę. Byłam ogromnie ciekawa, jakie wrażenie zrobi na mnie ponowny seans – czy wspomnienia się obronią?
Cóż, obroniły się z łatwością. To jest naprawdę dobry odcinek: trzyma w napięciu, rozwija intrygę zapoczątkowaną przed paroma tygodniami (co stanowi fajny wyjątek od jednoodcinkowych fabułek, o których zapominamy zaraz jak polecą napisy końcowe), no i pozwala się wykazać bohaterom… no, przynajmniej niektórym. Ale o tym później.

Albo nie. Od tego zacznę: od bohaterów. Są po prostu fajni i to od samego początku. Głupie otwarcie epizodu, czyli scena, w której Geordi opowiada dowcip Dacie, już nastraja ze wszech miar pozytywnie i mówi całkiem sporo o obu panach. [Bosz… tydzień temu popierniczyły mi się odcinki. Mózgu, wróć do mnie] Podobnie wymiana zdań między Troi a Worfem – mówi nam coś o Worfie. Jest sympatycznie, żartobliwie, nieomal rodzinnie. Zresztą, nawet kiedy atmosfera się pogorszy i będziemy w trakcie rozwiązywania tytułowego spisku, znajdzie się miejsce na to, żeby komputer zdissował Datę. Uwielbiam to.
No a już pod ogromnym wrażeniem jestem doktor Crusher. To, jak zakombinowała ze swoim małym oszustwem, zaskoczyło nawet mnie – mimo że myślałam, że pamiętam ten odcinek. Z niejakim wstydem przyznaję: nie wiem, czemu się jej tak bardzo kiedyś czepiałam. Może bywa wkurzająca, kiedy wchodzi w tryb mamuśkowania, ale generalnie to dobry, ze wszech miar kompetentny członek załogi (co nie zmienia faktu, że nie mogę się już doczekać doktor Pulaski).
Trójka przemierzająca plac w każdym ujęciu
kojarzy mi się jakoś z Gwiezdnymi Wojnami.
Nic nie poradzę. Natomiast szacun dla ludzi,
którzy przykumali, że dwie postacie
w prawym dolnym rogu to Tellaryci. I że cała
migawka jest podkradziona z Voyage Home.
(źródło)
Nie powinno natomiast zaskoczyć, że słabym ogniwem jest Troi. Troi, która rzuca swoimi standardowymi tekstami typu „wyczuwam, że coś ukrywają” w sytuacji, w której domniemani oszuści niemal uśmiechają się półgębkami i zacierają ręce… ot, tacy tam mistrzowie kamuflażu.
Pojawia się też przedstawiciel Bolian – z Bolianami zaś wiąże się taki mały szczególik, że zostali stworzeni przez jednego z reżyserów Star Treka (odpowiedzialnego, ma się rozumieć, między innymi za ten epizod), Cliffa Bole’a – i właśnie od jego nazwiska pochodzi ich nazwa.

Tu po prostu muszę to napisać: Gwiezdne Wrota. I właściwie tyle. Wnioski pozostawiam w niedopowiedzeniu. Lubię ten typ obcych. Inteligencja jest ale możliwości fizyczne nie bardzo. Co robimy? Znajdujemy sobie żywe, funkcjonalne opakowania. W sumie ludzie to w tym momencie takie bio-mechy, nie?

Jeśli miałabym tak naprawdę się czepiać, to powiedziałabym, że spisek zostaje rozwiązany trochę za szybko. Wiem, wiem, nie powinnam narzekać, skoro – jak wspomniałam – to i tak dość wyjątkowa sytuacja, w której jeden wątek został rozciągnięty na więcej niż jeden odcinek, niemniej nabudowali intrygę na tyle poważną, że spokojnie można by to rozłożyć na jeszcze jeden-dwa dodatkowe odcinki. Conspiracy zostawia mnie z pewnym uczuciem niedosytu.

Oczywiście, epizod ma swoje pomniejsze problemy. Na przykład: kapitanie Picard, jeśli zamierzasz udawać, że z kimś się nie widziałeś i w ogóle nie było cię w jakimś miejscu, spróbuj wybrać się tam na przykład w pojedynkę na pokładzie wahadłowca, a nie z czterema setkami ludzi na pokładzie. Bo przecież załoga nie jest w ciemię bita: skoro widzieli zaparkowanego przy asteroidzie USS Horatio, sami zaparkowali tuż obok, a kapitan się kazał przeteleportować na asteroidę, to załoga może mieć problem z uwierzeniem, że znaleźli się w tym samym miejscu totalnie przez przypadek i że Picard w ogóle never ever nie spotkał kapitana Walkera.
Prawie jak Obcy. (źródło)
Dalej: dziękujemy, Worf. Gdyby nie ty, w życiu byśmy się nie zorientowali, że USS Horatio jest zniszczony. Te fruwające w próżni kawałki blach zupełnie niczego nie sugerowały.
Wspomniałam już o tym, że „zainfekowani” oficerowie Gwiezdnej Floty ukrywają swoją prawdziwą tożsamość z nieomal kreskówkowym wdziękiem. Załoga Enterprise musiałaby być totalnie ślepa, żeby nie zauważyć tego łypania spode łba i porozumiewawczych zerknięć. I, żeby było zabawniej, Riker się nabiera. Wow. Brawo ty, Pierwszy.
Ach, no i ta scena walki, w której przy każdym wykopie widać tylko nogi bez reszty osoby kopiącej – bo przecież głupio by było, gdyby widz zobaczył dublera. [którego wszak i tak widzi, bo nie do końca im się udało to wszystko dobrze pomontować]
Ale to wszystko tylko pakiet małych głupotek, wynikających pewnie po trosze z braku czasu na zabawę w subtelności.

Głupotek, owszem, ale jednak dość pokaźny pakiet. W sumie na tyle pokaźny, że jak potem Riker wyskakuje z fazerem zamiast wcinać robale, to ja na początku mam zwiechę. Kompletnie się po nim nie spodziewałam takiej pełnej akcji akcji… Smuteczek trochę bardzo, że przez 23 poprzednie odcinki zdążył mnie utwierdzić w mniemaniu, że służy niczemu. No ale nic. Już niedługo będzie przynajmniej miał brodę.

No i jest zakończenie odcinka. Nie bez kozery je zapamiętałam za pierwszym razem: jest zadziwiająco mocne. Mroczne, nieco nawet makabryczne, choć może efekty nieco się postarzały. To zupełnie inny Star Trek niż ten, z którym mieliśmy do czynienia do tej pory.
Choć nie mogło umknąć niczyjej uwadze, że po raz kolejny zobaczymy męskich członków załogi w krótkich tunikach zamiast spodni. Z jednej strony ciągle mnie ten widok bawi, z drugiej jednak – trochę żałuję, że nie zaakcentowali tego elementu w serialu mocniej. Myślę, że po kilku odcinkach widz by się oswoił i to by już ani nie dziwiło, ani nie bawiło. A to zdecydowanie krok w dobrym kierunku.



– You owe me, and you owe it to yourself to hear what I have to say. Something is beginning. Don't trust anyone. Remember that, Jean-Luc. Don't take anything for granted.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz