autor: Juan Ortiz - źródło |
Premiera: 5 stycznia 1968
Reżyseria: Gene Nelson
Scenariusz: Margaret Armen
Gracze
z Triskeliona czyli
po naszemu Hazardziści to odcinek,
który wywołuje u mnie mnogość salw śmiechu. Od pierwszego wejścia panny dość
lekko odzianej w sreberko mam ubaw po strój Kirka złożony z kilku rzemyków. Od
razu na wstępie powiem, że to jeden z tych odcinków, w którym kapitan i jego
dzielna załoga niosą wolność zniewolonym, uczą odczuwać uczucia, tych, którzy
nie wiedzą, że w ogóle można, a do tego są mądrzejsi od istot, które pod
wpływem ewolucji stały się czystymi mózgami.
Wszystko zaczyna się kiedy kapitan
Kirk wraz z porucznikami Uhurą i Czechowem próbuje się udać na Gamma II –
stację nawigacyjną – po to, by dokonać rutynowego przeglądu instalacji. Tu nie
powstrzymam się od zapytania: serio? KAPITAN? Rutynowego przeglądu instalacji?
Na Enterprise nie ma techników? Ludzi wyspecjalizowanych w takich zadaniach? To
w sumie straszne, że biedny Kirk ma tam tyle osób załogi, o które musi dbać, o
które się martwi i które chroni, a jak przychodzi do głupiego przeglądu
instalacji to musi iść sam… [Właściwie
nie zwróciłam na to uwagi, ale masz rację. Ej, nawet Scotty byłby bardziej
sensowny w tej sytuacji, a jednak został na Enterprise… Ale czy Kirk w ogóle ma
stosowne umiejętności, żeby dokonać takiego przeglądu?] A wracając do wątku
głównego – próba teleportacji okazuje się nieudana. Nie wiedzieć zupełnie jakim
sposobem komuś udaje się przechwycić chmurę atomów, którą staje się trójka
serwisantów i przekierowuje ich na planetę Triskelion. Można łatwo odnieść
wrażenie, że porwanie tych konkretnych osób – a przynajmniej Kirka – zostało
zaplanowane. Taki wniosek nasunął mi się, gdy pojmana trójka zostaje przywitana
z imienia i nazwiska, a Kirk nawet dostaje pochwałę w stylu „tego się właśnie
po panu spodziewaliśmy”. Prze
raża mnie jak kapitan i załoga przechodzą nad tym
– najistotniejszym moim zdaniem zagrożeniem – właściwie bez słowa. Ktoś był w
stanie niezauważony obserwować statek i przejąć kontrolę nad transportem.
Przecież to wymaga badań nad jakimiś zabezpieczeniami, żeby taka sytuacja
więcej nie mogła mieć miejsca. Tymczasem po wszystkim kapitanowi wystarcza, że
obcy obiecają, że już więcej nie będą się bawić w niewolnictwo.
Synchronizacja! Oto źródło sukcesu!... źródło |
Przecież
dobrze wiemy, że obcy, który dostaje się na Enterprise i/lub porywa stamtąd
kogoś z załogi, ewentualnie przejmuje nad statkiem kontrolę – to jest coś, co
się Federacji przytrafia dwa razy w tygodniu i generalnie oni chyba przyjęli
taką strategię, że się tym nie przejmują. Może wychodzą z założenia, że co ma
być to będzie i będą na bieżąco eliminować zagrożenia zamiast im zapobiegać…?
No,
niby jest to jakiś sposób… Mam nadzieję, że chociaż listę se robią tych
zagrożeń, co już były i minęły, choć pewna nie jestem, jak tak wspomnę niektóre
poprzednie odcinki (na przykład ten z wrogiem w postaci gazowej chmury, gdzie
to Kirk musiał pamiętać poprzednie spotkanie, a nie żeby jakieś notatki w
ogólnodostępnych źródłach były).
Bo tym właśnie zajmują się mózgi w
jaskrawych kolorach, czyli Opiekunowie na Triskelionie. [nie mogę tutaj nie zauważyć, że Opiekunowie niesamowicie przypominali
mi mózgi Jego Cienia z Lexxa. Nie tylko chodzi o to, że to mózgi pod kloszem.
Ale też o to, że to formy życia, które uważają się za lepsze – bo, prawda, są
skoncentrowanym intelektem. I po raz kolejny okazuje się, że taki
skoncentrowany intelekt to jednak o kant zadka potłuc…] Posiadaniem
niewolników – szkolonych do walki niczym gladiatorzy, o których zwycięstwa i
porażki Opiekunowie mogą się potem zakładać. Osobiście, jako że lubię wszelkie
nawiązania do kultury wikingów, ujęło mnie użycie słowa „thrall” jako
określenia na niewolnika. Nie jest tak oczywiste jak „slave”, a do tego –
wstydliwe wyznanie – zwyczajnie lepiej brzmi.
Kompletnie
nie ogarnęłam tego „thralla”, co jest w sumie trochę głupie, bo wszak
najważniejsza postać w Warcrafcie i mój na-zawsze-warchief tak właśnie ma na
imię – i jest to jak najbardziej imię mówiące. No cóż. Gapa jestem i tyle.
Natomiast
podobało mi się tłumaczenie, że cały układ z Opiekunami to jest właśnie nasze
stare, dobre niewolnictwo – po raz kolejny Star Trek mówi o problemie. I, co
podobało mi się w szczególności, to uwikłanie w odcinek Uhury. No bo hej –
uczynili czarnoskórą kobietę kosmoniewolnicą. Jeśli jakiś widz nie załapałby
analogii do naszej historii – to z Uhurą już chyba nie mógł mieć wątpliwości.
O tym, jak dobrze wojownicy należący
do poszczególnych stad są
przeszkoleni, nasi bohaterowie szybko się przekonują
– zostają ekspresowo rzuceni na deski i zakuci w obroże posłuszeństwa, służące
oczywiście do bolesnego karania nieposłusznych. Czy ich to jednak powstrzyma?
Oczywiście, że nie. Za wszelką cenę będą próbowali uciec, a przy okazji także
wyjaśnić zniewolonym mieszkańcom Triskeliona, że wolność jest czymś, co należy
się każdej istocie we wszechświecie. Jeśli o próbach ucieczki to koniecznie
muszę powiedzieć, iż zaraz przy pierwszej przepięknie widać zgranie załogi.
Kirk zadaje cios, a gdy kamera odjeżdża okazuje się, że i Uhura i Czechow też
już pokonali swych strażników. Lubię bardzo.
[tak. Zdecydowanie tak]
Tam są gwiazdki, a na gwiazdkach rosną kwiatki - źródło |
Oczywiście pierwsze skrzypce będzie
grał dzielny kapitan Kirk – biorący na siebie na przykład baty przeznaczone dla
Uhury (ta buźka na jego torsie...!) – który rozkocha w sobie swą zielonowłosą
trenerkę Shannę (Angelique
Pettyjohn), pokazując jej między innymi, iż można sobie nawzajem pomagać, po
to, by w końcu uśpić ją celnym ciosem w podbródek i zwiać. Bez powodzenia
jednak. Należy od razu powiedzieć, że pozostali załoganci także byli niezłomni.
Uhura na przykład nie pozwalała się karmić Larsowi
(Steve Sandor), a Czechov uwieść żółtoskórej i różowowdziankowej Tamoon (Jane Ross).
A
weź, nadal twierdzę, że scena z Larsem była mega niepokojąca. Gdzieśtam później
dowiadujemy się, że chodziło o karmienie, ale ja się jednak zawiesiłam – dałam
się nabrać, że właśnie byliśmy świadkami gwałtu dokonanego na Uhurze. Kaman!
Star Treku, ty nie robisz takich rzeczy! To nie pasuje do tego kolorowego
wszechświata! Nie gwałci się Uhury. Ani nikogo. To Star Trek, a nie cholerna Gra o tron! Nom. Ale coś mi podpowiada, że to chyba właśnie o ten lęk i o tę
zmyłkę chodziło. Gene Nelsonie – zrobiłeś to dobrze.
Najbardziej w odcinku podobało mi
się właśnie to, że bohaterom wcale nie udało się od razu. Robili kilka podejść,
kombinowali, w końcu uciekli się nie do siły, a do rozumu (znany już motyw
zadziałania na niskich instynktach przeciwnika). A znamienne moim zdaniem jest,
że nawet to nie uchroniło Kirka od konieczności wygrania sobie (i innym) wolności
w walce na śmierć i życie. Cudownej walce swoją drogą – w jej pierwszej
sekundzie Kirk łamie zasady, a w ostatniej łamią je Opiekunowie, choć oni akurat
mieli więcej praw po temu – bo w ich rękach (metaforycznych) była siła.
Radochę sprawiało mi też
obserwowanie Galta (Joseph Ruskin) –
nadzorcy i mistrza ceremonii podczas zakupów, czy zakładów. Gość ani razu nie
wyjął rąk spod swej szaty i poruszał się jak wielki pionek po planszy :)
Skondensowany żelkowy intelekt - źródło |
No i pojawił się także niewolnik
Andorianin – to ci niebiescy z czułkami – fajnie, że twórcy pamiętają, co tam
sobie wcześniej wymyślili.
Nie można także zapomnieć o reszcie
załogi, która pod dowództwem pana Spocka została na Enterprise. Nie zasypiali
gruszek w popiele. Szukali wytrwale, prowadzili swoje cudowne dialogi (Spock i
Bones są w nich coraz lepsi) i objawili się nad Triskelionem w odpowiednim
momencie.
Chociaż
tak całkiem szczerze mówiąc, to z Bonesa zrobili w tym odcinku straszną
męczydupę. Biadolił, a pożytku nie było z niego żadnego. W sumie chyba trochę
tu była próba zrobienia czegoś podobnego co w Galileo Seven: Spock jest świetnym przywódcą, logicznym i niezłomnym, ale ma fatalny
pijar. Tyle tylko, że w Galileo Seven
ładnie pokazali, że jednak żeby naprawdę być dowódcą, bez pijaru nie da rady i
trzeba trochę empatii wykazać. A tutaj – Spock od początku do końca miał rację,
nie popełnił ani jednego błędu. Trochę mi brakowało w tym konflikcie jakiegoś
haczyka.
Dla
mnie tu właśnie to było fajne, że Spock pozostał niezłomny i nie dał się nagiąć
do jęczenia doktora, bo wiedział, że ma rację, ale też – jak to Spock – nie
kazał mu po prostu spadać.
Z mojego punktu widzenia to jeden z
weselszych odcinków. Choć absolutnie nie jestem przekonana, że zdaniem twórców
miał takim być.
My people pride themselves on being the greatest, most
successful gamblers in the universe. We compete for everything: power, fame,
women, everything we desire, and it is our nature... to win.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz