(źródło) |
Premiera: 11 października 1968
Reżyseria: Marvin Chomsky
Scenariusz: Edward J. Lakso
Okej, zanim
zacznę, chciałabym tylko zwrócić uwagę na nazwisko reżysera: Marvin Chomsky
jest spokrewniony z wybitnym językoznawcą, Noamem Chomskym. Owszem, to nie ma
żadnego znaczenia – uznałam po prostu, że warto wspomnieć o takiej ciekawostce.
A jeśli
chodzi o sam odcinek: cóż… no nie, jakoś nadzwyczajnie mnie nie porwał. I nie
chodzi mi tylko o to, że – jak się wydaje – wszystkie zabawy futurystycznych
dzieci polegają na bieganiu w kółko jak banda kretynów. Choć nie przeczę, że
się nad tym podczas oglądania zastanawiałam: na czym właściwie polegały te ich
zabawy? Ni to berek, ni cholera wie co. No ale dobra, najwyraźniej młodzieży w
świetlanej przyszłości naprawdę niewiele trzeba.
Hm…
właściwie to jest dokładnie problem tego odcinka: że wszystkim bohaterom bardzo
niewiele trzeba, żeby zachowywali się dokładnie tak, jak tego oczekuje
scenarzysta. Załoga USS Enterprise to nie są żółtodzioby. Zdawałoby się, że z
niejednego replikatora chleb jedli (ha, widzicie, jak przerobiłam znane
powiedzonko, widzicie? [OMG, Fraa, jak
przerobiłaś znane powiedzonko!]) i nie dadzą się nabrać na jakieś głupawe
iluzje ducha, który chce – tadam! – zdobyć władzę nad światem. A jednak: pan
Sulu odmawiał zmiany kursu, bo widział na ekranie wirujące ostrza? Serio?
To znaczy ja
rozumiem, że tam chodziło o te największe lęki: Uhura, jak zwykle, boi się, że
będzie stara i brzydka. Sulu ma coś z tą bronią białą (swoją drogą, to akurat
jest ciekawa relacja, bo wychodzi na to, że zarówno go fascynuje i pociąga –
wszak sam para się szermierką – jak i śmiertelnie przeraża. To nawet fajne. Czy
zaczął trenować po to, żeby w jakimś stopniu oswoić bestię?). No i kapitan
Kirk… Ach, kapitan Kirk jak zawsze bezbłędny. Po raz kolejny okazuje się, że
największą jego obawą jest utrata ukochanego statku. Utrata kontroli, władzy.
Zagrożenie rodem jak z radzieckiej gry w autoslalom - musisz omijać, Sulu! (źródło) |
Jak się nad
tym zastanowić, to po tych dwóch sezonach z haczykiem Kirk naprawdę nie wydaje
mi się najstabilniejszym psychicznie typem w Galaktyce. Wiecie, jest totalnie
opętany żądzą władzy. I to władzy konkretnej, namacalnej: każe strzelać i
Enterprise strzela. Każe zmienić kurs – statek zmienia kurs. Żadne tam
wypełnianie papierków, które nie ma przecież spektakularnych bezpośrednich
efektów. Oczywiście, serial czyni z tej cechy główną siłę kapitana. Ale to
siła, która jednocześnie budzi pewną obawę – przynajmniej we mnie. Bo jeśli
tylko uzna, że stracił władzę, Kirk może stać się zupełnie nieobliczalny.
Zresztą, ze
wszystkich tych iluzji chyba tylko kapitana jestem w stanie kupić: bo w jego
przypadku lęk miał realne podstawy. Kirk naprawdę stracił władzę – jego załoga
totalnie przestała go słuchać, to nie było urojenie.
Nie do końca
tylko zrozumiałam, jak moc złego ducha podziałała na Spocka.
Aha! Co jest
totalnie rozczulające, to to, jak się uporali ze Scottym. Uwielbiam fakt, że
wszystkich mamili tymi najgłębszymi lękami, a Scottyemu po prostu trzeba było
przywalić w zęby i pozbawić przytomności. Czyżby dzielny mechanik po prostu nie
miał takich lęków? Co za fantastyczna postać na tle pozostałych!
A doktora nie będziemy mindcontrolować. Bo niby po cholerę, to tylko doktor, nie? (źródło) |
No i
właśnie, cały ten zły duch, Gorgan (Melvin
Belli, przede wszystkim prawnik, a aktor tak przy okazji), kosmopirat z
Triacusa… nie kupiłam go zupełnie. Okropnie nieciekawa postać. Cóż on takiego
robi? Opanowuje myśli i chce rządzić wszechświatem. I jak niby będzie rządzić?
Jako ten duch? Którego i tak jego podwładni muszą dopiero wywołać, żeby się
pojawił? Jak wyglądałyby jego rządy, skoro przecież nawet nie ma ciała? Nie
rozumiem go.
Moim zdaniem
to nie był szczególnie spektakularny odcinek. Fajnie się go oglądało ze względu
na wskazanie pewnych konkretnych cech poszczególnych członków załogi
Enterprise. Choć nadal twierdzę, że dali się zmanipulować zdecydowanie zbyt
łatwo.
Poza
Scottym, oczywiście.
I poza doktorem! Doktor po prostu
był sobą – dobrostan pacjenta ponad wszystko. Przyznam, że i mnie odcinek nie
porwał. Rozłaził się na szwach i kompletnie nie kupuję dzieciaków, włączyły mi
lampkę zażenowania, bo jeśli Gorgan potrafił je w ten sposób zmanipulować to
one jednak musiały być zupełnie puste na początku. Być może miała to być
dziecięca naiwność, czy coś. Ale wszystko we mnie mówi – NIE. Rodzice
poświęcali im czas i tak dalej. Czyli co? Zły duch najpierw im wmówił, że sory,
tatuś i mamusia wcale was nie lubią, a potem dał im moc do załatwienia psychiki
dorosłych? A nie mógł od razu zająć się dorosłymi? Jasne, że mogę sobie
wymyślać, co chcę – że na przykład potrzebował wzmocnienia i dzieciaki pełniły
funkcję tranzystorów. Tylko czemu ja mam to wszystko wymyślać, skoro nie
dostałam najmniejszej podpowiedzi?
– Without followers, evil cannot spread.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz