Trójtytułowych
odcinków ciąg dalszy, prawda. Netfliksie, weź się ogarnij. Przecież ja już
nawet nie narzekam na to, że tłumaczenie jest jakieś nie takie, tylko chodzi mi
o prostą sprawę: zdecydujcie się na jedną wersję. Przecież to wygląda żenująco…
(źródło) |
Premiera:
3 listopada 1973
Reżyseria:
Hal Sutherland
Scenariusz:
Chuck Menville, Len Janson
Pierwszy
epizod z naszej dzisiejszej parki to powrót na znaną i lubianą urlopową
planetę. Z jednej strony – cieszy, że mamy nawiązanie i kontynuację do odcinka
z Oryginalnej Serii. Z drugiej zaś – męczą rozbieżności. Przecież w czasie
poprzedniego wywczasu na tej planecie działy się im rozmaite złe rzeczy, z
przebijaniem mieczami na czele. Bohaterowie doskonale wiedzą, że to wszystko
działo się w celach rozrywkowych i, wbrew pozorom, było całkowicie bezpieczne.
Nie mogę więc zrozumieć, dlaczego właśnie teraz zebrało im się na pielęgnowanie
instynktu samozachowawczego i nagle ziejący ogniem smok budzi ich przerażenie.
Albo królowa, która każe ściąć głowę McCoyowi. Czym ta królowa różniła się od
rycerza z odcinka Shore Leave? Oczywiście,
podejrzenia bohaterów okazują się słuszne i te sytuacje, które z pozoru
wyglądają na śmiertelnie niebezpieczne… no cóż, w istocie są śmiertelnie niebezpieczne. Mój problem polega na tym, że
początkowo załoga Enterprise paradoksalnie nie ma podstaw, żeby się obawiać.
A jednak
nie jest tak, że odcinek mi nie gra – bah, wręcz przeciwnie! Przede wszystkim
mam jedno, cholernie wyraźne skojarzenie: Westworld.
No bo ja przepraszam, ale mamy bohaterów, którzy trafiają do robotycznego parku
rozrywki, gdzie mogą przeżywać przygody marzeń, gdyby tylko nie to, że roboty
mają dość tej chałtury i postanawiają się zbuntować. Czy tu trzeba pisać
więcej? I to jest w ogóle fajne i dziwne jednocześnie, ze ten temat nic a nic
się nie zestarzał. Fajna i dziwna jest też zbieżność dat, jako że
pełnometrażowy film Westworld (z
niezastąpionym Yulem Brynnerem) miał premierę 21 listopada 1973 r. Czyli
niecałe trzy tygodnie po tym odcinku Animowanej Serii.
Przypadek…?
Cóż,
pewnie tak – ale jakże inspirujący!
A może wcale nie? Może po
prostu to był jakiś czas rozmów na ten temat, odkrycia jakże intrygującej
możliwości buntu maszyn?
(źródło) |
W ogóle
ten odcinek budzi więcej skojarzeń: ot, choćby ta scena, w której bohaterowie
konstatują, że oto wrogowie wykorzystują przeciwko nim każdą ich myśl, toteż
trzeba pilnować własnych myśli, żeby nie dać przeciwnikowi amunicji… No na
litość Jeżusia, przecież to tak bardzo Ghostbusters
i piankowy marynarzyk!
Albo
fakt, że główny komputer na planecie uznaje ludzi za pasożyty czy też
niewolników, którzy łażą po Enterprise i trzeba by ich wyeliminować – to tak
bardzo przywodzi na myśl V’gera z The
Motion Picture (z drugiej strony, mi połowa rzeczy kojarzy się z The Motion Picture, bo uwielbiam ten
film). Komputer, nawiasem mówiąc, który koniec końców okazuje się po prostu
smutnym, samotnym żuczkiem – a to już jest motyw dość częsty w Animowanej
Serii. Wychodzi na to, że samotność i nieporadność w kontaktach z innymi
cywilizacjami stanowi podstawę do całkiem wielu konfliktów.
Faktycznie wychodzi na to, że
samotność wywołuje problemy. I to jest logiczne, bo jak ktoś jest samotny, to
nawet jeśli ma dostęp do ogromu wiedzy, odbiera ją bez sita innych. Nie
porównuje z cudzymi interpretacjami i doświadczeniami, więc wielu rzeczy nie
pojmuje właściwie.
Od
technicznej strony ten odcinek nie powala, ale z drugiej strony – mogło być
gorzej. Owszem, mamy pterodaktyle, które powrzaskują dokładnie tak samo, jak te
takie wiwernowate cosie z witkami z The
Infinite Vulcan. Jest też bardzo znajoma polanka w lesie – identyczna
choćby z polanką, na której gościł bohaterów Lucyfer na Megas-Tu. Przynajmniej
jednak nigdzie nie lewituje żadna głowa. To, co mnie w tym odcinku wkurzyło
chyba najbardziej, to M’Ress. Serio, ja zupełnie nie kupuję ten postaci – jest
kompletnie nijaka i chyba jej jedyną cechą charakterystyczną jest randomowe
„purr”, które od czasu do czasu wrzuca po wypowiedzi. Co gorsza, to „purr”
pojawia się naprawdę w głupich momentach, tak że ja już sama nie wiem, czy ona
serio odczuwa jakąś perwersyjną przyjemność z faktu, że być może zaraz wszyscy
zginą, czy ki czort. No to po prostu nie jest zbyt dobra postać.
(źródło) |
Premiera:
10 listopada 1973
Reżyseria:
Hal Sutherland
Scenariusz:
Stephen Kandel
No cóż,
a w kolejnym odcinku dostajemy ponowne spotkanie z niepowtarzalnym Harrym
Muddem. Który tym razem usiłuje opchnąć coś jakby, no cóż, pigułki gwałtu? Jak
się zastanowić, ta postać jest jednak okropna – znaczy do tej pory też miał, ma
się rozumieć, swoje nad uszami, niemniej tutaj miałam wrażenie, że już nawet
przestali się starać. Z drugiej strony, nie ma co wieszać psów na odcinku:
wszak „eliksir miłości” to nie jest wynalazek Star Treka i niejedną baśń osnuto
na bazie tego wynalazku.
Przyznam,
że ten odcinek nie zostawił we mnie jakiegoś szczególnego śladu. Ot,
pośmialiśmy się z niezręcznych sytuacji, w których na skutek kontaktu z
kryształami Mudda znaleźli się nasi bohaterowie, załamałam się nieco haniebnym
brakiem profesjonalizmu u panny Chapel, która – moim zdaniem – jest tu totalnie
out of character i w ogóle nie kupuję
jej głupiego zachowania, no i to właściwie tyle. Mam tylko nadzieję, że tak
głupie przedstawianie kobiet na odpowiedzialnych stanowiskach nie wejdzie serii
w krew. Bo trochę niepokoi, że pannę Chapel dzieli tak niewielki odstęp czasowy
od redshirtki Anne z odcinka Survivor.
W
gruncie rzeczy to, co najlepiej zapamiętałam, to fakt pojawienia się losowego
redshirta z dupy w jednej z ostatniej minut epizodu: tam, gdzie Spock, Mudd i
Kirk walczą z kamiennymi stworami. To znaczy Kirk walczy, a tamci patrzą. A
przez mgnienie oka patrzą w towarzystwie jakiegoś ziomka, który nigdy wcześniej
ani później się nie pojawia.
Serio,
TASie – czy ty w ogóle patrzysz, co tam z siebie wypluwasz, czy po prostu
klecisz te odcinki na rympał i nic cię to nie obchodzi…?
Rzucający spojrzeniem na boki
Mudd. To mnie utkwiło w pamięci. Serio, brakowało mi tylko, żeby mu się z ust
wysunął taki wężowy język i oblizał twarz aż po oczodoły. Brr.
No i panna Chapel. Przyznam,
że aż mnie nosiło ze złości na to jej zachowanie, które nie było jej zachowaniem,
więc serio – tak się nie robi. Ona nigdy by nie zrobiła takiego numeru.
Z plusów – Mudd nie wiedział,
że to działa, a jednak działało. To fajny motyw był i to, że po wszystkim
ludzie reagowali na siebie gwałtowną niechęcią. To tez wydało mi się prawdziwe
– taka obrona przed wstydem, że się chwilę wcześniej było poniżająco żenującym.
A tak w ramach podsumowania –
TAS to taka trochę platforma do ficów, nie? Różni ludzie robią sobie odcinki z
elementami, które im się spodobały. Tak to odbieram.
– There
must be something in your little black pouch that could temporarily
incapacitate our victim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz