Is There in Truth No Beauty?


Autor: Juan Ortiz

Premiera: 18 października 1968
Reżyseria: Ralph Seneski
Scenariusz: Jean Lisette Aroeste

To jeden z tych odcinków, które pokazują historię z morałem przy minimalnym nakładzie scenografii. Na pokład Enterprise trafia obcy o imieniu Kollos, ambasador Medusian (tak, słusznie wietrzycie nawiązanie), który jest tak bardzo inny, że dla człowieka (a nawet Wolkanina) ujrzenie go może oznaczać obłęd, a nawet śmierć. Śmierć ze strachu, obcy jest bowiem absolutnie i definitywnie przerażający. Jak zatem nam go pokazują? Mniej więcej tak: 

źródło

Nie da się ukryć, że jest dość nieopisywalny, prawda? A może to tylko moje dzisiejsze umysłowe ubóstwo…
Jakby nie było podczas oglądania musiałam się posiłkować bujną wyobraźnią, by wczuć się w przerażenie ludzi mających nieszczęście zobaczyć ambasadora. A był on tak straszliwy, że nawet podczas przenoszenia go w szczelnym – niczym trumna – pojemniku bohaterscy członkowie załogi musieli nosić specjalne gogle ochronne, choć robili to dość niekonsekwentnie.

A moim zdaniem, właśnie to, że praktycznie nic nie pokazali oprócz tego mrugania świateł – które należy chyba rozumieć dość symbolicznie, a nie że Kollos rzeczywiście tak wyglądał – to było genialne posunięcie. Bo najpierw nabudowali opowieściami grozę wokół ambasadora, a potem… no właśnie, a potem co? Cokolwiek by pokazali, widz musiałby być rozczarowany. W takim na przykład Clash of the Titans z 2010 r. twórcy nie powstrzymali się od pokazania straszliwego Krakena i to, co pokazali, niestety w najmniejszym stopniu nie sprostało tego, co bohaterowie mówili o potworze przez wcześniejszą godzinę. Czasem lepiej zostawić widza bez konkretnego obrazka, a po prostu z ogólnym, no… wrażeniem.
Chociaż akurat trochę nie rozumiem, o co chodziło z tym zakładaniem okularów w obecności zamkniętego pudełka – bo bohaterowie robili to dość niekonsekwentnie. No ale to już taki tam drobiazg.
Aaa, ale jak już o tych okularach ochronnych wspomniałam, to nie mogę nie napisać o tym: dlaczego, u licha, całe te fikuśne osłony, nie miały wycięcia na nos?! Jak Spock czy Kirk zakładali to ustrojstwo, to mnie momentalnie zaczynał boleć grzbiet nosa, cóż dopiero ich?

Jednak ta obcość, inność i straszność przyciąga – przyciąga panią tłumacz, doktor Mirandę
źródło
Jones (Diana Muldaur), wytrenowaną w umiejętności wolkańskiej samokotroli. Kobieta jest tak zafascynowana obcym, że bez zbędnych sentymentów odrzuca awanse inżyniera Larry’ego Marvicka (David Frankham), który, żeby jeszcze bardziej zagęścić atmosferę i zmniejszyć galaktykę, okazuje się być projektantem ukochanej Kirka (tak, mówię o USS Enterprise). Rzuciło mi się w oko także to, że pani doktor nie może tak po prostu odrzucić pana inżyniera. Nie, COŚ musi być winne i należy to zniszczyć, bo tak właśnie inteligentny zdawałoby się facet usiłuje rozwiązać problem. Mordując ambasadora, jakby to nie był XXIII wiek – czas rozsądku, pokoju i cywilizacji. A może inżynier Larry nie uznawał obcego za godnego objęcia ogólnie panującymi zasadami?

Myślę, że po prostu Larry był od początku trochę obłąkany – miał obsesję na punkcie Mirandy i nie myślał racjonalnie. To było widać szczególnie podczas kolacji, kiedy oficerowie Enterprise zaczęli nadskakiwać tłumaczce i nagle ktoś w pokoju zaczął myśleć o morderstwie. I owszem, będąc w takiej kondycji psychicznej, Larry chyba nie był w stanie przyjąć, że Miranda mogłaby go odrzucić tak po prostu, bo go nie kochała.

Fascynacja pani doktor zdaje się też mieć dodatkową podstawę – otóż kobieta okazuje się być niewidoma, co sprytnie maskuje siecią sensorów rozmieszczonych na swej sukni. Przyznam, że ciekawa jest jej potrzeba ukrywania niepełnosprawności. Czym się kieruje? Wstydem? Poczuciem, że nie chce by dawano jej fory? [trochę tak – wydaje mi się, że ona jakośtam o tym koniec końców mówiła: nie chciała litości, właśnie tego dawania forów. Chciała, żeby traktować ją normalnie] Jak by nie było mamy wgląd w kolejne marzenie twórców Star Treka – zniwelowanie przeszkód życiowych płynących z braku zmysłu wzroku. Sposób całkiem wiarygodny w dzisiejszych czasach –
źródło
dziś niewidomi mogą się od ręki zaopatrzyć w testery kolorów czy czujniki poziomu płynu w naczyniu, stąd już krok do tego, co miała na sobie pani doktor. Jej deficyt za to daje jej przewagę nad innymi bohaterami – może przebywać w towarzystwie ambasadora bez trumny i bez gogli. A ponieważ – według wszystkich istotnych mężczyzn na pokładzie – jest piękna, mamy w tym odcinku do czynienia z intrygującą wersją Pięknej i Bestii. Bestii – dodam – niegroźnej, która nawet po tym, jak celem ratowania Enterprise otrzymuje na chwilę wstęp do ciała Spocka (prawdziwa galeria indywiduów przez nie przebiega, swoją drogą), nie próbuje zostać w nim na stałe, choć oczywiście nie omieszka stwierdzić, że bycie stworzeniem humanoidalnym jest wspaniałe.
Dodatkowym smaczkiem odcinka jest pan Scotty w kilcie, który założył na cześć pięknej pani doktor (bo nie na cześć głównego gościa, który musi siedzieć zamknięty w swojej puszce) podczas oficjalnej kolacji z peanami do jej piękności.
Całość mi się podobała. Lubię te proste Star Trekowe nauki, typu „nie szata zdobi człowieka”.

Odcinek też mi się podobał, choć chyba bardziej jako pokaz, do czego może doprowadzić zazdrość. Bo mamy tu zazdrość w dwóch wydaniach: gniewną i szaloną, w wykonaniu Larry’ego, ale też zimną i wyrachowaną, odczuwaną przez Mirandę. Jedna i druga zagraża życiu, ale przynajmniej w jednym przypadku udało się uratować sytuację bez ofiar.
Z rzeczy pobocznych, wrócę jeszcze do tej brzydoty: wszyscy mówią o tym, jak straszliwie wygląda ambasador, ale – o czym była już mowa – oni go nigdy nie pokazują. Wcale więc nie wiadomo, czy na pewno mowa tu brzydocie. Może obcy wygląda po prostu w sposób… niepojęty? Może nie jest tak zwyczajnie brzydki, tylko trudny do zrozumienia, inny? Określenie „brzydki” od razu wartościuje – myślę, że odcinek w pewnym stopniu zwraca uwagę na to, że takie wartościowanie nie ma sensu. Równie dobrze dla ambasadora ludzie mogą być brzydcy. Nie trzeba inności od razu nazywać w sposób pejoratywny.



This is delightful. I know you. All of you. James Kirk, Captain and friend for many years. And Leonard McCoy, also of long acquaintance. And Uhura, whose name means freedom. "She walks in beauty, like the night."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz