(źródło) |
Premiera: 25 października 1968
Reżyseria: Vincent McEveety
Scenariusz: Lee Cronin
Dobra. Dobra, ja naprawdę muszę
zacząć od największego problemu tego odcinka, który sprawił, że jakoś do końca
nie mogłam się przejąć naszymi biednymi misiami z Enterprise: otóż tak –
wlecieli na terytoria Melkotian. Spotkali tubylca, który powiedział: „hej, nie
chcemy was tutaj, spadajcie”. A co robi Kirk? „No to nie mamy innego wyjścia –
lecimy na planetę Melkotian!” – noż kurde. Ale jak to: nie mają innego wyjścia?
Obcy… klocek powiedział im, że nie życzy sobie ich w swoim domu. A oni uznali,
że to totalnie oznacza, że właśnie do tego domu powinni mu się wepchnąć z
buciorami. Przepraszam, ciągle miałam takie wrażenie „no w sumie to sami
jesteście sobie winni”. Też bym się wkurzyła na miejscu Melkotian.
Ta
sama myśl. I jeszcze – jasne, kapitanie, rozkazy są jasne, a ty za chwilę
będziesz płakał, że z twojej winy się zło dzieje twoim ludziom. Zachowanie
Kirka wydało mi się tak głupie, jak rozkazy Federacji. Swoją drogą, musieli
mieć już kontakty wcześniej, nie? Wychodzi na to, że lecieli dokładnie do
Melkotian. Chyba, że te jasne rozkazy brzmią – kogo napotkacie, tego
wkurzajcie.
Totalnie widzę
wierchuszkę Federacji, jak wydaje taki rozkaz. xD
Ale jeśli odrzucić ten problem,
odcinek jest całkiem sympatyczny. To znaczy wiecie: historię braci Earp
widziałam już w kilku filmach, tu dostajemy kolejną. Co ciekawe, tym razem
Earpowie wcale nie są tacy do końca pozytywni. Właściwie w tym zestawieniu
stanowią raczej tych złych. Są ponurzy, groźni, a mieszkańcy Tombstone zdają
się za nimi nie przepadać. Co innego Clantonowie i bracia McLaury: zdaje się,
że – nawet zanim wcielili się w nich panowie z Enterprise – byli wesołymi,
dziarskimi młodzieńcami, raczej czymś na kształt urwisów, których w sumie
wszyscy w miasteczku lubią. Prawdę mówiąc, spodobało mi się to tym bardziej, że
nigdy jakoś fanką Earpów nie byłam… To znaczy lubię Doca Hollidaya (tutaj: Sam Gilman), ale braci nieszczególnie.
Też
mnie zaciekawiła ta wizja, bo jest inna niż ta, do której przyzwyczaiła mnie
popkultura. Aż chce się wgłębić w fakty – i wzbudzenie tej chęci zdecydowanie
zaliczam odcinkowi na plus.
W internetach jest
cały wykaz nieścisłości historycznych z tego odcinka – a także uzasadnienie, że
wynikały one z tego, że przecież Melkotianie nie stworzyli tej iluzji w oparciu
o rzetelne źródła, tylko o jakieś wspomnienia i wyobrażenia Kirka, który w
swojej głowie mógł tę historię trochę przeinaczyć. W sumie fajne wyjaśnienie,
kupuję je.
Bracia Earp (źródło) |
W tym miejscu muszę dodać, że nie do
końca nadążam, co chcieli osiągnąć Melkotianie. Pozbyć się nieproszonych gości
ze swojej planety? Mało prawdopodobne, bo przecież jako potężni telepaci mogli
to na pewno zrobić w dużo prostszy, szybszy sposób. Na cholerę tworzyć tak
dopracowaną iluzję i dawać tyle czasu komuś, kogo chce się po prostu zabić?
No dobrze, czyli to była próba –
zakończenie zresztą na to wskazuje (choć polski tytuł staje się w tym
kontekście cholernie mylący, no bo kara za co, skoro to wszystko było w
planie?). Ale w takim razie po co cała ta wcześniejsza szopka z ostrzeganiem i
wypędzaniem? W ogóle na co to wszystko – skoro mogli bez spocenia się wleźć
każdemu na pokładzie Enterprise do głowy i wyciągnąć wspomnienia sięgające
pięciuset lat wstecz, to nie mogli też wyciągnąć informacji, jak Federacja
podchodzi do tematu przemocy?
Słowem: myślę sobie, że Melkotianie
muszą się cholernie nudzić. I zresztą nie mam nic przeciwko. To nie pierwsza i
nie ostatnia rasa obcych, która jest znudzona.
A jak się odnajdują w tych
okolicznościach bohaterowie? Cóż, Chekov zaskakująco dobrze, szczególnie odkąd
spotyka Sylvię (Bonnie Beecher).
Scotty też ma się nieźle, odkąd spotyka burbon. Na szczęście kapitan, Spock i
McCoy zachowują resztki rozsądku, w przeciwnym bowiem razie odcinek mógłby się
skończyć zupełnie inaczej.
Swoją drogą – no właśnie, ciekawe
jak. Gdyby po prostu siedzieli w barze i pili? To znaczy rozumiem, że o
wyznaczonej godzinie Melkotianie przenieśliby ich dokładnie tak, jak to zrobili
w odcinku. Ale gdyby oni dalej nic nie robili? Nie strzelali, po prostu usiedli
i czekali? Czy Earpowie zaczęliby strzelać w plecy? Jak daleko sięgnęłaby
ingerencja Melkotian – wsadziliby bohaterom rewolwery w dłonie? Ale przy tak
mocnym wpływaniu na sytuację, wynik „testu” byłby chyba mocno niemiarodajny.
A w ogóle, to gdyby jednak zginęli,
wróciliby na Enterprise tak jak Chekov? To w sumie cała sytuacja staje się
mocno relaksacyjna, bo chyba nikomu w żadnym momencie nie groziło
niebezpieczeństwo?
Inna sprawa – skoro to wszystko była
iluzja, to dlaczego granat nie zadziałał na Scottyego? Przecież on jeszcze
wtedy wierzył, że zadziała, no nie? No, chyba że był aż tak znieczulony
burbonem, że było mu wszystko jedno.
Twórcy
się chyba sami nieco zaplątali w tej iluzji. A propos siedzenia i czekania –
Melkotianie chyba po prostu wiedzieli kogo sobie złapali. To byłoby kompletnie
niepodobne do kapitana, tkwić w miejscu i czekać. Zresztą, konieczność hardkorowej
ingerencji, o której mówisz dalej, zdaje się być spójna z głęboką wiedzą
Melkotian na temat ofiar ich zabawy. Tak, kupuję wersję, że to kolejni znudzeni
obcy.
Psikus, bo kobieta lgnie do Nie-Kirka! (źródło) |
Tak czy owak – Spock po raz kolejny
uratuje dzień. I przyznam, że mnie zaskoczyło, że zrobili to w ten sposób.
Połączeniem jaźni, od razu hardkorową ingerencją w umysł. Spodziewałam się
raczej, że Spock poprosi któregoś z pozostałych panów, żeby do niego strzelił.
I kiedy wszyscy na własne oczy zobaczą, że to przeżył, to uwierzą. Miałam tutaj
jakieś takie poczucie, że oni wszyscy – poza Spockiem – są po prostu koszmarnie
nieużyci. Nawet nie potrafili samodzielnie wykrzesać z siebie tej wiary, że
otoczenie jest iluzją, tylko trzeba było ich na siłę „przeprogramować”. W ogóle
samo to, że od samego początku założyli raczej, że zostali przeniesieni w
czasie i przestrzeni do dziewiętnastowiecznego Tombstone, a nie że padli
ofiarami iluzji, jest już trochę dziwne. Przecież to już trzeci rok ich podróży
– mało mieli iluzji w międzyczasie?
Dużo, dużo pytań budzi we mnie ten
odcinek, jak się nad nim chwilę pozastanawiam. Nie miałam tych pytań podczas
seansu, bo jakoś na pierwszy rzut oka Spectre
of the Gun wydawał mi się dość sensowny. Nadal więc będę twierdzić, że
ogląda się go miło, Chekov i Scotty są zabawni, wszyscy próbują się na różne
sposoby wydostać, no i dostajemy tradycyjnie przekaz „ludzie byli może niefajni
trzysta lat temu, ale teraz jesteśmy już dobrzy, zasługujemy na zaufanie
kosmosów, okres błędów i wypaczeń zostawiliśmy za sobą”. Lubię ten przekaz.
Ogromnie lubię startrekowy optymizm, nawet jeśli jest wciśnięty w nieco dziwny
sposób.
Mnie
najbardziej zaintrygowały kamienne twarze Earpów. Oni wyglądali tak, jak
wyobrażam sobie pierwsze cyborgi. Zastanawiam się, czy to celowe, czy tak
wyszło.
Intrygująca uwaga.
Tak, rzeczywiście przywodzą na myśl na przykład Yula Brynnera z Westworld z 1973 r. Wyróżniają się na
tle radosnych mieszkańców Tombstone.
– Is this a dead man, doctor?
– Very dead, Mr. Spock.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz