(źródło) |
Premiera: 8 listopada 1968
Reżyseria: Tony Leader
Scenariusz: Rik Vollaerts
Najpierw
muszę splunąć jadem. Bo oryginalny tytuł tego odcinka (widoczny w tytule notki)
w polskiej wersji językowej został zmieniony na – tadaam! – Zabłąkaną asteroidę. ZABŁĄKANĄ ASTEROIDĘ. Ja π r w dole. Na
serio. Nie jest to pierwszy raz, kiedy marudzę na zmianę tytułu przy okazji
polskiej wersji językowej, ale tutaj to chyba jeden z najbardziej wkurzających
przypadków, jakie znam. Bo oryginalny tytuł jest kurde piękny. Ma w sobie
niesamowitą poezję i dramat świata, o którym będzie ten odcinek. Jest też,
oczywiście, bardzo silnie związany z treścią epizodu przez sam fakt, że to
cytat. Który zresztą okazał się na tyle chwytliwy, że został sparafrazowany w
Mass Effekcie! I ten piękny, piękny tytuł polski dystrybutor spuścił w kiblu na
rzecz Zabłąkanej asteroidy. Nożesz
mam ochotę komuś strzelić. [Idę z Tobą,
ciężko mi było tę niepojętą zmianę przetrawić]
I to chyba
tyle jadu ode mnie. Bo ja ten odcinek bardzo lubię.
Po
pierwsze, to chyba pierwszy raz, kiedy tak naprawdę koncentrujemy się na McCoyu
– jego potrzebach, pragnieniach, jego życiu. Nigdy przedtem na przykład nie
mieliśmy okazji pochylić się nad tym, że McCoy jest samotny. Zazwyczaj doktor
jest… no cóż, po prostu doktorem. Ma przyjaciół, to prawda, ale tak poza tym
nie istnieje w kontekście kobiet, rodziny, domu. Te wątki właściwie całościowo
zachachmęcił sobie Kirk. I mówię tu nie tylko o okazjonalnym zauroczeniu
jakiejś kosmitki, tylko w ogóle o prawie do posiadania jakiejkolwiek sfery
intymnej. To Kirk jest tym, który był w młodości bardzo zakochany i miał
wielką, wielką miłość – owszem, rozstali się, niemniej ona istniała i poznajemy
ją w Shore Leave. Była też inna
wielka miłość (jak mniemam, nieco późniejsza od tamtej, ale również stanowiła
coś poważniejszego niż tylko przelotny romans), która pojawiła się z kolei w
odcinku Court Martial. A McCoy?
Wydaje się, że żył wyłącznie pracą. Oczywiście, o reszcie załogi wiemy tyle
samo i można wnioskować, że oprócz kapitana, oni w ogóle nie mają życia
prywatnego. Tylko że doktorowi akurat serial poświęca całkiem sporo uwagi, jako
że jest to jeden z głównych bohaterów. Wiemy, że jest człowiekiem niezwykle
emocjonalnym i uczuciowym. Trudno uwierzyć, że ktoś taki całkiem dobrowolnie
wybrałby takie życie. Tym bardziej, że zdaje się, iż to najstarszy członek załogi
Enterprise (różnica między nim a Scottym nie jest wielka, ale jest!). Tym
bardziej ta jego samotność porusza. Choć mnie chyba najbardziej poruszył nie
sam fakt, że ojej, McCoy jest smutny i samotny, tylko to, że ojej, przez trzy
sezony właściwie ani razu nie zastanowiłam się, czy przypadkiem nie jest smutny
i samotny.
Odcinek nie rozczarowuje, jeśli chodzi o kostiumy obcych cywilizacji. (źródło) |
Z drugiej
strony, czy cały ten wątek miłosny ma ręce i nogi? Cóż, to dla mnie dość trudna
kwestia. Bo tak naprawdę dość trudno mi kupić historię romansu, która polega na
tym, że on i ona zobaczyli się po raz pierwszy i stwierdzili „tak, zostańmy
mężem i żoną”. Trudno mi uwierzyć w to, że McCoy dla obcej kobiety rzuca
wszystko – totalnie całe swoje dotychczasowe życie. W imię czego? Tego, że Natira (Katherine Woodville) jest
ładna? No jest, to prawda. Co więcej, doktor nie musi się martwić, że za jakiś
czas oblubienica stanie się stara i brzydka, bo plan jest taki, że on tego nie
dożyje…
Okej, ale
jeśli odrzucę bycie cyniczną świnią, to coś jednak każe mi kupić ten wątek:
właśnie ten motyw choroby McCoya. No bo został mu rok życia – może rzeczywiście
to jest kop do tego, żeby rzucić wszystko w diabły i spróbować przynajmniej
przez te ostatnie miesiące być szczęśliwym? Sama nie wiem, ale wydaje mi się,
że odcinek całkiem nieźle pokazuje, jak doktor próbuje radzić sobie z chorobą.
W ogóle sam fakt, że uparł się, by przenieść się z Kirkiem i Spockiem na
Yonadę: przecież McCoy nigdy nie był fanem takich wypadów, bah, nigdy nie był
fanem transportera (i wcale mu się nie dziwię). A jednak tutaj chciał w tym
wszystkim uczestniczyć, chciał wziąć udział w akcji ramię w ramię z
przyjaciółmi. Tak naprawdę to bardzo ładny wątek i trochę żałuję, że pod koniec
odcinka tak po prostu doktora wyleczyli. Można było to pociągnąć choć trochę,
chociaż przez kilka epizodów. Bo zapowiadało się na fajne pogłębienie postaci,
a ucięto to radosnym cudem.
Zresztą,
tak prawdę mówiąc, trochę nie kumam, dlaczego ostatecznie McCoy wybrał
Enterprise, a nie Natirę, skoro był tak mocno zdecydowany. Niby coś jej
tłumaczył, ale ja z tego tłumaczenia bardzo niewiele wyniosłam. Ona chciała
zostać ze swoim ludem – tutaj jeszcze nadążam. Ale czemu nagle McCoy musiał
lecieć w kosmosy? Skoro Kirk i Spock przechwycili medyczne archiwum Fabrini, to
śmiem twierdzić, że obecność Bonesa nie była już jakoś szczególnie potrzebna,
żeby Federacja weszła w posiadanie lekarstwa na tę nieuleczalną chorobę.
Zupełnie tego nie ogarnęłam.
McCoy właśnie uświadamia sobie, że się żeni. (źródło) |
Nie mogę się nie wypowiedzieć o
romansie. Też mnie na początku piknęło – ej, ale tak od razu? Laska widzi
doktorka i już chce go bardzo? Ale potem przyszło mi do głowy, że właśnie tak.
Jest bystra, z tej trójki wybiera kogoś, kto jest łagodny, ale zdecydowany i ma
świetną profesję. Że interesuje się obcymi, to dość naturalne – da się to
wytłumaczyć na zasadzie odruchu szukania nowych genów do puli, czego sobie nie
uświadamiamy, ale co tak naprawdę ma wpływ na wybory. Nie wspominając o tym, że
skoro ona jedna ma prawo wybrać partnera, to pewnie jest to ogólnie znane prawo
i tam na tej wyimaginowanej planecie, wszyscy o tym wiedzą i nie wierzę, że o
nią nie rywalizują. To jest w końcu prestiż, no i może facetowi kapłanki
pozwoliliby ubrać coś innego niż kraciasta tęczowa zasłona… W każdym razie –
abstrahując od śmichów-chichów, wybrać kogoś z zewnątrz, skoro zdarza się taka okazja
jest dobre, bo daje szansę braku konfliktów na własnym podwórku. Mało
romantyczne? Wcale nie, romantyzm ładnie zasłania takie logiczne rozkminy nawet
przed głównymi zainteresowanymi.
A czemu doktor wybrał
Enterprise? No cóż, perspektywa całego życia bez Kirka i Spocka to co innego
niż perspektywa jednego roku, nie?
Ale
odcinek to, ma się rozumieć, nie tylko romans i walka z chorobą McCoya. Bo jest
jeszcze wątek religijny, związany z Wyrocznią
(której głos podkłada niezastąpiony James Doohan, nie do poznania bez
szkockiego akcentu) i stwórcami. To historia ludu, któremu przewodzi
niepoprawnie funkcjonujący komputer (chyba już to widzieliśmy, czyż nie? Na
ciebie patrzę, The Apple). I,
jakkolwiek może to wyglądać na krytykę religii, która wszak zobowiązuje ludzi
do ślepej wiary w mgliste obietnice świetlanej przyszłości, to jednak mam
wrażenie, że twórcy uniknęli tej jednostronności, a to dzięki końcówce, w
której Natira – już oswobodzona i oświecona – dobrowolnie wybiera właśnie to
życie pod rozkazami Wyroczni. Nikt nie uszczęśliwia Fabrinich mówiąc im, że są
na statku i że żyli w kłamstwie. Skoro Natira uznaje, że to będzie dla nich
lepsze, skoro rozumie zamiar stwórców, Kirk i pozostali nie upierają się przy
swoim stanowisku. Odcinek zdaje się mówić „dla nas religia jest trochę głupia,
ale jeśli jest społeczeństwo, któremu ona w jakiś sposób pomaga – okej, to
niech pomaga. Dopóty, dopóki nie dzieje się to kosztem innych” (na przykład
ponad trzech miliardów mieszkańców Daran V). Myślę, że to najlepsze przesłanie,
jakie można było w tym temacie dać.
Tak, muszę tu zaznaczyć, że
wybór Natiry bardzo mi się podoba. Świadczy on dla mnie o tym, że ta kobieta
była właściwą osobą na właściwym miejscu. Rewolucja w takim momencie, w takich
warunkach zdecydowanie nie jest tym, czego potrzebują niedobitki Fabrinich na
drodze ku przyszłości.
Stary człowiek. Ostatnie, najwspanialsze wystąpienie Jona Lormera w Star Treku. (źródło) |
No i muszę
jeszcze wspomnieć o scenie, z której został zaczerpnięty tytułowy cytat:
starzec z Yonada zapewnił chyba najbardziej przejmującą scenę tego odcinka i,
jak dla mnie, jedną z najmocniejszych w całym serialu. Pojawił się na scenie na
ile…? Niecałą minutę? Po pierwszym oglądaniu tego odcinka ta minuta była
jedyną, którą pamiętałam. A teraz, po kilku seansach, nadal działa. To
najlepsza z ról, jakie w Star Treku dostał Jon Lormer (znany już widzom z
pilotażowego odcinka, gdzie zagrał Theodora Haskinsa i z The Return of the Archons, gdzie pojawił się jako Tamar).
Przerażony starzec, który poznał prawdę, a teraz żyje w bezustannym strachu –
nawet przed własnymi myślami, ale zebrał w sobie tyle uporu i odwagi, że mimo
wszystko przyjdzie do przybyszów z innego świata – sama w sobie ta postać jest
wspaniała. Ale tu będzie też cały ładunek emocji towarzyszących temu, że ten
człowiek – niegdyś zapewne pokorny wyznawca Wyroczni i stwórców – dotknął nieba. Przekonał się, że bogowie
ich okłamują. Przekonał się, że jego świat jest pusty – i myślę, że można to
traktować dosłownie i w przenośni. I po tym starcu widać, że cierpi, zarówno ze
względu na tę poznaną prawdę, jak i przez to, że nie może się nią z nikim
podzielić. Cierpi tak bardzo, że koniec końców decyduje się na rozmowę o tym,
nawet jeśli to ma go zabić. Dla mnie to piękna, niesamowicie mocna scena.
Bardzo
lubię ten odcinek i pewnie jeszcze kiedyś do niego wrócę. Podoba mi się
właściwie we wszystkim. Najwyraźniej nie tylko mi, bo w 1983 roku to właśnie
ten epizod stał się podstawą dla gry – może niektórzy o niej słyszeli – Might and Magic, tworzonej przez Jona
Van Caneghema, która ujrzała światło dzienne trzy lata później.
A ja pragnę tylko dodać, że
jedyna rzecz, jaka wzbudziła we mnie leciutkie uniesienie brwi, to fakt, że pan
Spock od strzału zaczął rzucać historią Fabrinich, których świat jakby nie było
zniknął 10000 lat wcześniej. Ba! Ogarnął, że te znaczki to ich pismo… Z drugiej
strony – też mi się wydaje, że rozpoznam hieroglify, więc może czepiam się z
deka na wyrost…
– Many years ago, I climbed the mountains, even though it is forbidden.
– Why is it forbidden?
– I am not sure. But things are not as they teach us. For the world is
hollow, and I have touched the sky!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz