autor: Juan Ortiz |
Premiera: 15 listopada 1968
Reżyseria: Herb Wallerstein
Scenariusz: Judy Burns/Chet Richards
W
dzisiejszym odcinku przyjrzymy się walce z czasem. I to nie takiemu prostemu
wyścigowi, bo chodzi tu nie tylko o tym, by zdążyć zanim tholiańska sieć
energetyczna budowana metodycznie wokół unieruchomionego USS Enterprise przez
dwa małe tholiańskie stateczki [Tholianie
nie są najbardziej pospieszną rasą w kosmosach] zostanie ukończona i zrobi
naszym bohaterom krzywdę. Trzeba także zdążyć, zanim dzielny kapitan Kirk
zamknięty w przestrzeni między rzeczywistościami udusi się w swoim skafandrze,
a także w odpowiednim momencie w ogóle znaleźć się na właściwej pozycji, tak,
aby dało się namierzyć jego sygnał i przenieść go na właściwy pokład. A to
wszystko zanim cała załoga popadnie w dziki szał mordowania, który z
niewiadomych przyczyn dopada ludzi w tym akurat miejscu kosmosów.
Od tego
się bowiem zaczyna – możemy podziwiać dryfującego bezładnie USS Defiant, na
którego pokładzie nie ma żywego ducha, jest natomiast mnóstwo martwych dusz. Na
czele z kapitanem, który leży na mostku z przetrąconym karkiem. I w tym miejscu
pada świetne pytanie Kirka, który zastanawia się, czy kiedykolwiek w historii
Gwiezdnej Floty miał miejsce bunt, a pan Spock odpowiada, że nie, nie, nie.
Jakby obaj już zapomnieli o złożonym z pierwszego pilota podwójnym odcinku The
Menagerie. [może z perspektywy czasu
Spock nie oceniał swojego działania jako buntu? W sensie: może uznał, że jego
działania jedynie nosiły znamiona buntu, ale w gruncie rzeczy nie były takim
prawdziwym buntem, bo służyły wyższemu dobru…? Nie chce mi się Wierzyc, że
Spock nie dość, że zapomniał o buncie w historii Gwiezdnej Floty, to
jeszcze
zapomniał o swoim własnym buncie xD
] Szybko okazuje się, że bunt to nie jest to, co wydarzyło się na
pokładzie, a zaraza która wybiła całą załogę bliźniaczego statku dopada teraz
załogę USS Enterprise. Jednocześnie statek zaczyna znikać, a wraz z nim ginie
sygnał transportera, który jednocześnie w ogóle ulega uszkodzeniu i nie jest w
stanie zabrać całej czwórki badaczy na pokład. Tu wtrącę jeszcze, iż tym razem
drużyna zwiadowcza, ubrana jest w fachowe kombinezony – czyżby pod wpływem
rzeczywistych prac nad wysłaniem człowieka na księżyc? [znaczy nie jest to pierwszy przypadek, kiedy zespół ma na sobie odzież
ochronną – mieli skafandry w The Naked Time, choć nieco inne (i właśnie doczytałam, że zrobione z zasłonek
prysznicowych). Choć może rzeczywiście, obserwacja rzeczywistych prac nad
podbojem kosmosu odegrała tu jakąś rolę. Internety wspominają, że nowy projekt
pozwalał na łatwiejsze oddychanie aktorom – chwali się. :D Projektant tych
skafandrów,William Ware Theiss, pozostawał zresztą w dość długim związku ze
Star Trekiem, a spod jego ręki wyszło wiele projektów – między innymi różne
sparklące kiecki i kostiumy kobiet Mudda, gladiatorki z Triskelionu i takie
tam…] Wracając – na pokładzie Defianta zostaje kapitan, który jak zwykle
uważa, że do jego obowiązków należy branie największego ryzyka na siebie. Coraz
częściej nie mogę się oprzeć myśli, że wcale nie na tym polega bycie dobrym
dowódcą, ale cóż… Zmilknę.
źródło |
Jakby mało
było nieszczęść, gdy dowództwo przejmuje pan Spock, okazuje się, że Enterprise
naruszył terytorium Tholian, którzy co prawda nie strzelają od razu, ale ich
ultimatum jest nieprzekraczalne i stanowcze. Powód dla którego Spock w końcu
wdaje się w strzelaninę jest dla mnie nie do końca jasny. Natomiast motyw z
siecią… cóż… gdyby Enterprise nie musiał tkwić w tym miejscu w oczekiwaniu na
Kirka, to chyba tempo jej plecenia nie dawałoby
Tholianom zbyt wielu szans na
złapanie w nią ofiary?
źródło |
A ja muszę nadmienić, że
ogromnie mi się podobał kolejny raz, kiedy pan Spock przejął dowodzenie. I znów
serial pokazuje widzowi, że inteligencja i czysta logika nie oznaczają jeszcze,
że ktoś będzie dobrym dowódcą. Mogliśmy się już o tym przekonać przy okazji
odcinka Galileo Seven, tutaj mamy
rozwinięcie tej myśli: Wolkanin, żeby móc z powodzeniem dowodzić, potrzebuje
serca, trochę jak Blaszany Drwal – tyle że sercem Spocka ma być doktor McCoy.
Ogólnie,
przyznam, że scenarzyści mocno zamieszali i złożyli na barki bohaterów niejeden
ale wiele problemów, z których kluczowym okazuje się walka o odzyskanie
kapitana Kirka. Jest też świetny motyw listu do swych zastępców – Kirk zakłada
oczywiście, że Spock przejmie dowodzenie, co jest naturalne, jest w końcu pierwszym
oficerem, ale jako Wolkanin kierujący się zimną logiką, będzie potrzebował
porady człowieka, który może mu służyć intuicją.
Ogromnie lubię ten motyw
„ostatniego rozkazu”. To, że Kirk w gruncie rzeczy świetnie znał swoich
przyjaciół i wiedział, że wiele ich dzieli – i że jeśli nie przemówi im do
rozsądku, mogą zapędzić się w tych swoich różnicach za daleko. To jest ładne i
nawet trochę wzruszające: jak obaj oglądają nagranie i uświadamiają sobie, że
kurde, przecież nie chcą się kłócić, tylko ocalić jak najwięcej istnień.
Powinni więc współpracować.
Podoba mi się też, jak zgodnie i
spontanicznie (tak myślę, że spontanicznie, bo nie było żadnej sceny, w której
się umawiali w tym temacie) obaj zaprzeczyli, jakoby widzieli jakiekolwiek
nagranie. Mam wrażenie, że obaj chcieli normalności, powrotu do dotychczasowych
relacji bez wspominania dzielących ich przepaści, nad którymi Kirk zza grobu
przerzucił most. Znaczy – tak ja to widzę. Choć jednocześnie zastanawiam się
nad tym, że przecież Wolkanie są biologicznie niezdolni do kłamstwa, o czym
Spock wspomniał chociażby w odcinku The Enterprise Incident. No ale dobra, wszak jest w połowie
człowiekiem.
Przyznam,
że mój problem z tym odcinkiem polegał na tym, że miałam
wrażenie, jakby
istniał na niego więcej jak jeden pomysł i nie potrafiono wybrać, co będzie
fajniejsze, więc wrzucono wszystko do jednego gara i sama już nie wiem, czy się
przejmowałam tym co się dzieje, czy nie. Najbardziej dziwaczna i jakby nieco
obok wydała mi się sieć i sposób uwolnienia się od niej. Ale OK. Skoro tak
było, to tak było. No i faktem jest, że gdyby nie to dodatkowe zagrożenie,
łatwiej by było przechwycić kapitana, pojawiającego się niczym zjawa tu i
ówdzie.
źródło |
Natomiast
za ogromny plus uważam Uhurę w cywilu i jej wyraźne przywiązanie do kapitana.
Ładny motyw i dobry sposób na pokazanie, że załoga to nie cyborgi i nie zawsze
mają służbę.
Ja w ogóle ogromnie lubię ten
odcinek. Głównie chyba za relacje McCoy-Kirk-Spock. Wyjątkowo mocno są tu
podkreślone różnice między pierwszym oficerem a lekarzem. I to tym razem
naprawdę na serio: te różnice mogą doprowadzić do tragedii. To już nie są
podśmiechujki i nazywanie Spocka zimnym, spiczastouchym, zielonokrwistym
Wolkaninem. I jednocześnie w niezwykle ładny sposób przezwyciężają tę dzielącą ich
barierę.
Ponadto lubię, że znów mamy
bardzo istotną rolę McCoya. Doktor w ogóle ma teraz jakieś swoje pięć minut, bo
najpierw pani od Fabrinich chciała go usidlić, tutaj jest niezbędny jako
przeciwwaga dla Spocka, a i w następnym odcinku… no, o tym napiszę za dwa
tygodnie. ;) W każdym razie mam wrażenie, że scenarzyści nagle zauważyli
niewykorzystany potencjał McCoya i bardzo mi się to podoba.
Owszem, może i odcinek jest
nieco rozproszony między dwoma problemami, ale myślę sobie, że tak naprawdę one
są po prostu kolejnymi kopniakami, które mają wzmocnić najważniejszy wątek:
czyli relacje Spock-McCoy.
Muszę też wspomnieć, że –
jakkolwiek Tholianie swoją sieć budują za pomocą dwóch stateczków – to ogólnie
sama idea roztoczenia wokół Enterprise takiej energetycznej siatki ogromnie mi
się podoba i kiedy oglądałam ten odcinek po raz pierwszy, byłam pod ogromnym
wrażeniem. I w ogóle pozostaje się cieszyć, że zarówno USS Defiant jak i
Tholianie nie pojawiają się w uniwersum Star Treka po raz ostatni – bo wszak oni
mają bardzo duży potencjał i byłoby szkoda użyć ich tylko w jednym odcinku.
– How'd you two get
along without me?
– Oh, we managed.
Er, Mr. Spock gave the orders and I found the answers.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz