We'll Always Have Paris

źródło

Premiera: 30 kwietnia 1988
Reżyseria: Robert Becker
Scenariusz: Deborah Dean Davis, Hannah Louise Shearer

Dzisiejszy odcinek udowadnia nam, że kapitan Picard nie jest gorszy w romansowaniu od kapitana Kirka. Znaczy… udowadnia nam, że kapitan Picard też mógł być obiektem romantycznych wzruszeń i może się zdarzyć tak, że jakaś dama wychynie z czeluści zamkniętej zdałoby się przeszłości i będzie się domagała ratunku. Chciałabym, żeby kiedyś oni byli ratowani przez swoje dawne miłości. To by było odświeżające ;)
Nie chcę wcale powiedzieć, że odcinek mi się nie podobał, czy coś. To był ciekawy odcinek, zahaczał o podróże międzywymiarowe, problem z postrzeganiem czasu i eksperymenty zakłócające jego liniowość. Bardzo ciekawie pokazał Datę s sytuacji, gdy zachowuje się dość po ludzku. Gdy kapitan mówi, że do zamknięcia rozdarcia między wymiarami do laboratorium doktora Paula Manheima (Rod Loomis) wyśle tylko jego, Data odpowiada, że to logiczne, on jest zastępowalny i przyjmuje rozkaz. Picard wyjaśnia – że nie, nie i hola, hola, androidzie, jesteś niezastąpiony, ale ty z racji swego komputerowego mózgu nie oszalejesz jak cię podzieli na nie wiadomo ilu Datów. I ja to stwierdzenie Daty o byciu zastępowalnym odbieram jako takie mocno ludzkie umniejszanie się. Bo wyobrażam sobie, że jednak Data potrafi ogarnąć, że po prostu do tego zadania lepiej się nadaje jako nieczłowiek. Nie ma ludzkich ograniczeń, nie przeszkadzają mu zmysły. A jednak woli sobie zinterpretować słowa kapitana tak, by sobie dowalić. Albo by dać upust żalowi, że to jego się wysyła tam, gdzie jest niebezpiecznie. W połączeniu z nauką śmiania się z dowcipów z początku odcinka i tego mocno krypnego śmiechu z początku odcinka znów mamy intrygujący obraz nieludzia, który ludziem próbuje się stać.

W sumie ani trochę tego w ten sposób nie zinterpretowałam. To znaczy nie żebym miała jakiś wielki problem z taką interpretacją, po prostu nie jest to moja interpretacja. ;) Myślę, że zresztą na tym właśnie polega fajność tej sceny i tej postaci, że można ją odebrać dwojako. Patrząc z emocjonalnego, ludzkiego punktu widzenia – tak jak mówisz, był żal i celowe umniejszanie się. Ale imho równie dobrze można nie dorzucać tam żadnych treści między wierszami i zostawić wyłącznie to, co Data powiedział: że jest zastępowalny. Bo, technicznie rzecz biorąc, jest. Jak się popsuje, można by skonstruować drugiego – teoretycznie identycznego – androida. Wszak to maszyna. I w tym sensie Data oznajmił tylko obiektywną prawdę.
Inna sprawa, że dyskusyjnym pozostaje, czy ktokolwiek w Federacji umiałby zbudować drugiego Datę. No ale to już inna bajka.

Same badania Manheima i sposób rozwiązania problemu przez Datę, jak również los
Źródło
pozostałych naukowców mało mnie obszedł. Najbardziej chyba dlatego, że go nie zrozumiałam. W sensie nie wiem, jak zginęli, czemu to wezwanie o pomoc poszło tak późno, nie rozumiem, co właściwie wybrał Data, kiedy szedł w trzech osobach z antymaterią na patyku i dlaczego właściwie odliczanie od 27.
Co mnie obeszło to oczywiście tytułowy Paryż. Paryż, w którym Jean-Luc Picard dokonał wyboru i uciekł przed miłością swojego życia (być może, w sumie może miał jakąś inną miłość życia, a to była po prostu miłość), czyli panią doktorową Jenice Manheim (Michelle Phillips) aby stać się kimś niezwykłym. Bardzo podoba mi się ich rozmowa. Jest to sympatyczna, nostalgiczna rozmowa ludzi, którzy nie chcą naprawiać przeszłości, bo się nie da, ale nie pragną też konfrontacji-konfliktu, bo to nie ma sensu. Jednocześnie ocierają się o rodzaj flirtu, co jest po prostu ładne i wyjaśniają sobie, co się właściwie stało. Rozumieją się. Pani Manheim nie ma pretensji, okazuje zrozumienie. To jest po prostu fajne. Podoba mi się też to, że nagabywany przez Troi kapitan (dyskretnie w cholerę mu mówi na mostku, że chciałaby z nim porozmawiać w cztery oczy i tu też kapitan mi się podoba – gdyby po czymś takim wyszedł z nią bez słowa, mostek mógłby snuć domysły, a kapitan każe mówić doradczyni przy wszystkich i już nie ma się czego domyślać) po prostu sam się zaczyna zastanawiać nad przeszłością i w jakiś sposób ją sobie ogarnia. Sam doktor też nie zachowuje się irracjonalnie, zajęty próbą ocalenia życia, obowiązkiem dbania o żonę oraz – wreszcie – kontynuacją swoich badań. Natomiast decyzja Jenice, która wyraźnie nie chce wracać, jest dla mnie trudna do przełknięcia. Nie próbuje negocjować, wypracować kompromisu. Po prostu się zgadza, jakby nie miała (nie chciała mieć?) wyboru. A może po prostu liczy na to, że zanim do badań da się wrócić, zdoła jednak przekonać męża, że to nie najlepszy pomysł?
Co poza tym? Riker znów nie ma nic do roboty, poza strzelaniem głupimi minami, nie było Wesleya! A Beverly może spać spokojnie – rywalka (albo jej duch) znika z kwadratu.

Prawdę mówiąc, cały ten wątek romantyczny z kolei mnie mało obszedł. To znaczy owszem, był sympatyczny i taki inny od większości romansów kapitana Kirka – dojrzały, nostalgiczny, bez napięcia. Z drugiej strony, był przez to taki… trochę nudny, pastelowy. Wszyscy się rozumieją, wszyscy się kochają, a profesor, myśląc, że umiera, praktycznie wepchnął żonę w ramiona byłego-niedoszłego oblubieńca. Oni już nie mogli być bardziej słodcy. Chyba to, co mnie w tym wątku najbardziej urzekło, to ta zazdrość Beverly. Niby nic wyraźnego jeszcze się nie wydarzyło między nią a Picardem, ale widać, że – przynajmniej ze strony pani doktor – coś jest na rzeczy.



– A hiccup is a spasmatic inhalation with closure of the glottis, accompanied by a peculiar sound. If we were to continue this analogy to a body function, what occurred would be best represented by...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz