To ten... Pełna impulsowa!

No dobrze. Ten blog powstał tak naprawdę w bardzo jasno określonym celu. Ok, może nie tak jasno, ale generalnie założenie było takie: oglądać ST, wspólnie się jarać i spisywać wrażenia. W jakiejś formie. Nie wiedzieliśmy do końca w jakiej i chyba dalej nie wiemy. Z tej niewiedzy (i ogólnego nieogaru) wynikło póki co tyle, że blog leżał odłogiem zdecydowanie zbyt długo. Kolejne serie obejrzeliśmy i zdążyliśmy na powrót zapomnieć.
Toteż nie mam pojęcia, co na to moi szanowni Współpisacze, ale ja podjęłam decyzję: oglądam. Znowu. I tym razem już robię to jak trzeba. 

Takoż oglądam. Rok to wystarczająco długo jak na okres karencji. To mówiłam ja. Siem.

 

The Cage

Premiera: luty 1965/październik 1986 (VHS)

Jeśli mam być całkiem szczera, w sumie nie dziwię się, że NBC odrzuciło tę wersję pilota Star Treka. Ani trochę nie jestem przekonana, czy ten odcinek zatrzymałby mnie na dłużej, gdybym nie wiedziała, co następuje po nim.
Nie chodzi mi o bzduryzmy fabularne – tych akurat serial ma mnóstwo od samego początku do końca, one zresztą w jakiś sposób zawsze mnie rozczulają. Totalny brak BHP i tak dalej (lądujemy na obcej planecie i widzimy dziwne, obce rośliny – co robimy? Miziamy rośliny gołymi rękami, tak! „Prometeusz” approved!). Bah!, w niektórych punktach pilot był przemyślany lepiej od późniejszych odcinków. Ot, co mnie tknęło: bohaterowie mieli kurtki. Mogę się mylić, ale wydaje mi się, że kolejny raz zobaczymy kurtkę pod koniec Następnego pokolenia (Picard się dorobił – pewnie premia za wieloletnią służbę czy coś). Co więcej – te kurtki mają kieszenie! Szok i niedowierzanie, bo przecież można by pomyśleć, że w XXIII wieku ludzkość wyrzekła się trzech rzeczy: przemocy, kieszeni i pasów bezpieczeństwa. 

Się wtrącę: oni w ogóle znacznie lepiej wyposażeni ruszyli na tę planetę – jakiś plecak mieli, na pewno wypchany rzeczami koniecznymi do przetrwania. No i nie od razu Pierwszy ruszyła z kapitanem – co jest nagminne później, że na misję ruszają wszyscy najważniejsi oficerowie, bo po co miałby ktoś zostawać w razie W i konieczności przejęcia dowodzenia. Przecież oni mają swoje komunikatory i zawsze można ich przesłać na pokład, bo awarie są dla słabych. Swoją drogą – w pilocie do przesyłania potrzebni byli dwaj technicy <3

(Siem, Siem, a wiedziałaś, że cały ten transporter jest w ST dlatego, że Roddenberry i reszta nie mieli budżetu na sceny startu i lądowania statków? Wiesz... bezkosztowo zrobili :D )

Moim głównym problemem z The Cage są bohaterowie. 

I po prawdzie trudno się dziwić…

Przede wszystkim, kapitan Pike (Jeffrey Hunter) wydaje mi się trochę nieciekawy. Jest wspaniały, dzielny, przystojny, dodatkowo ma jakiś rys psychologii machnięty (znaczy jest zmęczony odpowiedzialnością i takie tam) ale nie przekonuje mnie. Może chodzi o to, że jest zbyt poważny. Tak strasznie, strasznie na serio – w Kirku jednak jest więcej lekkości. 

No OK, ale żeby nieco bronić Chrisa, to Kirk miał trochę więcej czasu, żeby podbić serca wielbicielek. Pike’a spotykamy ledwie na chwilę i to w momencie, gdy ma namówić właścicieli pieniądza do zainwestowania tegoż w coś dosyć nietypowego jak na swoje czasy. I to w godzinkę. Rola pilota jest dramatycznie niewdzięczna i trudna. Wyobrażam sobie gości z wytwórni naprzeciwko pomysłodawców i ich dialog w stylu: o czym to będzie? O podbijaniu kosmosów. Znacząca cisza. Tak naprawdę fascynujące na co oni się porwali w tamtym czasie. Pisanie książek S-F to jedno, ale próba przełożenia wyobrażeń o INNYM na rzeczywiste przedmioty, krajobrazy, istoty! Za to należy się ogrom szacunku. Ale ja o kapitanie mówiłam. Więc tak – kapitan miał być dzielny i miał być doskonałym przedstawicielem gatunku (ten „fine specimen” Viny na samym początku – to wzbudza dreszcz). W pewien sposób miał od razu pokazać to, że w tym podbijaniu kosmosów najważniejsi są mieszkańcy Ziemi, bo są po prostu najlepsi, pod każdym względem. Nawet jeśli mają wątpliwości, jeśli bywają zmęczeni, zniechęceni – na końcu wybierają właściwie. Potrafią stawić czoło obowiązkom. Swoją drogą taka myśl: Pike był bardzo przejęty tym, co się stało na planecie Rigel VII – zginęli ludzie znajdujący się pod jego rozkazami. W zestawieniu z beztroską reakcją Kirka po tym jak Charlie Evans znikał członków jego załogi… cóż, bliższa mi jest postawa Pike’a.

Pozostali bohaterowie są, niestety, jedynie bliżej nieokreślonym tłem dla Pike’a. Spock jest niewiadomo kim i nie posiada cech charakteru. Miałam wrażenie, że Roddenbery nie miał jeszcze na niego pomysłu, więc nie widział nic zdrożnego w tym, żeby na przykład nasz Wolkan z błogim uśmiechem miział te głupie kwiatki czy coś. Pierwszym oficerem za to jest… no cóż, Pierwszy (Majel Barrett, która wróci jako panna Chapel). I jako jedna z nielicznych postaci w tym odcinku, ma coś w rodzaju indywidualnych cech. Właściwie jest bardziej Spockiem od samego Spocka – inteligentna, rozsądna i nie okazuje emocji (choć je zdecydowanie ma, a Pike idzie po bandzie mówiąc, że nie jest przyzwyczajony do kobiet na mostku; swoją drogą oni tu wkroczyli na ciekawy grunt, bo z tego by wynikało, że równouprawnienie dopiero docierało na pokłady jednostek Gwiezdnej Floty i w sumie trudno się dziwić - twórcy byli zdecydowanie ponad swoje czasy). Prawdę mówiąc, była całkiem w porządku i chętnie widziałabym jej więcej. Być może też doktor Boyce (John Hoyt) dałby radę, gdyby dano mu więcej czasu – no, ale go nie dano. O reszcie załogi w ogóle nie ma co mówić, bo to statyści (była jeszcze ruda! Pani adiutant, czy kancelistka bez imienia – zresztą na żadnej liście płac też jej nie umiem znaleźć :( Ruda była ważna, bo dopełniała brunetkę i blondynkę dla Pike’a, żeby miał pełen wybór i dał się jednak namówić na rolę nowego Adama; no a poza tym jak ona nosi tę czarną aksamitkę! podoba mi się ta dbałość o szczegóły, bo mam skojarzenie z oficerami na okrętach JKM). Zabrakło mi w The Cage jakiegoś zespołu, za bardzo ciężar został położony na Pike’a. A ponieważ Pike mnie nie urzekł, to ogólnie nie bardzo miałam na czym zawiesić oko.

Abstrahując od bohaterów, to właściwie przewija się w The Cage to, co będzie się przewijało przez kolejne lata: ludzkość jest nieprzeciętnie dumna, umiłowała wolność i w ogóle niech wszystkie gatunki galaktyki się liczą z Człowiekiem, bo będzie wpierdol. Lubię to, nawet jeśli jest trochę naiwne i momentami trąca zbytnim patosem. Zresztą, widać tu też zapowiedź tego, co mi się szalenie podoba w Oryginalnej Serii: tykanie Poważnych Tematów. I robienie tego w sposób fajny, zostawiający furtkę dla wątpliwości. Tutaj mieliśmy chociażby niewolnictwo – jako takie złe, ale z drugiej strony, widz dostał przecież Vinę (Susan Oliver). A ona nieco psuje ten obrazek fujaśnego zoo i złych kosmitów, co to hodują inne gatunki. 

Sami źli kosmici psują ten obrazek, gdy na końcu informują Pike’a, że jest ich ostatnią nadzieją. I gdy, puszczając go, poniekąd wybierają własną zagładę. I znów – nie sposób się nie uśmiechnąć, bo ta idea jesteśmy tak umysłowo rozwinięci, że potrafimy stworzyć w umysłach innych wirtualny świat, lecz nie pamiętamy jak się robi proste rzeczy i bez tej wiedzy umrzemy jest taka w sumie urocza w obliczu tego, że wszak żyją od wielu wielu setek lat. Myślę sobie, że im o wiele bardziej brakowało czegoś innego – emocji po prostu, reakcji nielogicznych, czegoś ciekawego, co mogli by swoimi umysłami badać. Oni się śmiertelnie nudzili i tyle. A jak im Vina spadła z nieba (nie wiedzieli jak wygląda człowiek… luster nie mieli? …aszam…) to pomyśleli, że oto jest szansa doświadczyć czegoś nowego.

Faktem jest, że odcinek jest dość ślamazarny i… no, jak mówiłam: nie dziwię się, że NBC go odrzuciło. Natomiast szacun, że znaleźli w tym jednak coś, żeby namówić Roddenberry’ego do dalszej pracy nad serialem. Pilot może słaby, ale poniekąd spełnił swoje zadanie. 

I bardzo dobrze!

Aha – jestem pełna podziwu dla pulsującej żyłki na głowie kosmity. Mała rzecz, a cieszy. Serio.
I jeszcze: Enterprise Pike'a miał o połowę mniejszą załogę niż Enterprise pod dowództwem Kirka. Tak tylko mnie tknęło^^ 

A ja już drugi raz po tym pilocie mam ochotę na “Zakazaną planetę”. To zapewne wina fazerów i tych wszystkich efektów świetlnych podczas prób sforsowania kamiennych wrót.





– The point is that this isn't the only life available. There's a whole galaxy of things to choose from.
– Not for you. A man either lives life as it happens to him, meets it head-on and licks it, or he turns his back on it and starts to wither away.
– Now you're beginning to talk like a doctor, bartender.
– Take your choice. We both get the same two kinds of customers - the living and the dying.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz