Premiera: 27
października 1966
Reżyseria:
Vincent McEveety
Scenariusz:
Adrian Spies
Mówiłam,
że nie przepadam za Mudd’s Women? No
więc ok, nie przepadam, nie podoba mi się przesłanie, ale ogólnie mogę odcinek
oglądać i nie boli. Aż tak. Natomiast moim najnieulubieńszym odcinkiem z TOSa
jest, jeśli dobrze wszystko pamiętam, właśnie Miri. To odcinek, z którego naprawdę nie umiem wycisnąć niczego
dobrego. Nawet piosenka Five Year Mission poświęcona temu epizodowi mnie
wkurza. I jak zawsze tuż przed rzeźbieniem notki odświeżam sobie opisywany
odcinek, tak w przypadku Miri po
prostu nie mam ochoty tego robić. Muszą wystarczyć poprzednie oglądania i
jakieś odkopane notatki.
(w tym
miejscu przerwałam pisanie, a dzień później jednak się złamałam i obejrzałam
odcinek… jeśli chodzi o rzut na siłę woli, zaliczyłam krytyczną porażkę)
(jeśli
Cię to pocieszy, ja po zerknięciu na to, co masz do powiedzenia, stwierdziłam,
że nie ma sensu oglądanie, ale sumienie mi po ponad tygodniu kazało obejrzeć;
na raty oglądałam… tak, Miri
to zdecydowanie nie jest najbardziej zachwycający i lotny odcinek)
To
znaczy okej – znaleźli planetę bliźniaczą Ziemi – samo to intryguje, nie
przeczę. Zaczyna się więc bardzo poprawnie. A później przychodzą coraz większe
i większe wątpliwości.
Zacznę
od dzieci: żyją na planecie jakieś trzysta lat, tak? Dobra. Ja rozumiem, że
starzeją się o wiele wolniej, więc przez ten czas nie zdołały osiągnąć pełnej
dojrzałości – zarówno fizycznej, jak i zapewne psychicznej. Pełnej. Niemniej to
chyba mocna bzdura, że przez te trzysta lat dzieciaki nie dojrzały psychicznie
chociaż odrobinę. (nie jestem psychologiem, ale moim zdaniem
dojrzałość psychiczna to coś, co zdobywamy po prostu żyjąc, przyjmując na
siebie chciane i niechciane obowiązki, koegzystując z innymi – w tym przypadku
moim zdaniem nie powinna korelować z dojrzałością fizyczną; daj spokój, one
powinny przede wszystkim umrzeć z nudów! A ubrania po trzystu latach? Co?
Ubrania też dostały mocy i się nie starzeją?) Zachowują się, jakby minęły
trzy dni, odkąd nagle uzyskały pełną wolność i swobodę. Wciąż podjarane i
rozwrzeszczane, chcą się tylko bawić i grać. Nie wierzę w to. Przecież musiały
przez te wszystkie lata chociażby zdobywać jedzenie i zdobywać sobie czyste
ubrania. To – choćby dzieciaki bardzo nie chciały – wymusza w człowieku
wykształcenie jakiegoś poczucia odpowiedzialności, jakiegoś… no… po prostu
myślenia. Przez trzysta lat mogły chociaż zauważyć, że umrą, zbliżając się do
wieku dojrzewania. Nie zaniepokoiłoby to ich? Nie wierzę. Abstrahując od tego,
że nie do końca kupuję jednogłośną radość z faktu, że pomarli rodzice. C’mon,
ja wiem, że dzieci są głupie, ale naprawdę mamy zakładać, że to sami
psychopaci?
Jak
dla mnie wychodzi tu fascynacja „Władcą Much” – tyle, że u Goldinga to miało uzasadnienie –
działo się w bliskiej odległości czasowej od katastrofy, z dzieci wychodziły
niskie, pierwotne instynkty (co miało pokazać, że człowiek bez wychowania, bez
społeczeństwa, jest niczym innym jak zwierzęciem), ale i one w gruncie rzeczy
stworzyły społeczeństwo, miały swoje funkcje i obowiązki. Tu dowalili tymi
trzystoma latami, dzieciaków jest garstka (przy okazji, przepraszam bardzo, ale
co z resztą tej bliźniaczej Ziemi? Ja się nie czepiam w ogóle tego, że zwykle
planeta = jedno miasto/kopalnia/farma, taki urok spejsopery, ale na litość, po
co się w takim momencie pakować na Ziemię? Przecież to ZIEMIA, ma pięć
zaludnionych kontynentów!) i ogólnie zrobili wszystko, żeby człowiek patrzył z
zażenowaniem.
Tak
więc na poziomie scenariusza jak dla mnie Miri
wykłada się na najważniejszym elemencie: dzieciach.
Zresztą,
by nie szukać daleko: przykładem tego, jak bardzo scenarzyści nie myśleli nad
tymi dziećmi, był chłopiec (jeśli można go tak nazwać), który na samym początku
umiera, opłakując swój rowerek. Jak wspomniałam: umiera. A więc zaczął
dojrzewać. Zresztą, był dość rosłym koleżką. Z jakiegoś jednak powodu miał
umysł – czy ja wiem? – trzylatka. Dlaczego? (Wymyśliłam!
Wymyśliłam! Jedynym usprawiedliwieniem było to, że gość po prostu był
upośledzony umysłowo – słuchałam przejęcia w głosie Bonesa, gdy mówił, że to dorosły
z umysłem dziecka i tak mi jakoś przyszło do głowy – tylko że to słaby pomysł
wtykać coś takiego bez wyjaśnienia na początek, bo zostawia zły trop i niestety
obawiam się, że akcja z rowerkiem to po prostu dowód na to, że twórcy nie
mieli jeszcze dopracowanego pomysłu na odcinek) Zarówno Miri jak i
chociażby Jahn (Michael J. Pollard,
nawiasem mówiąc – wówczas dwudziestosiedmiolatek) zachowywali się mniej lub
bardziej adekwatnie do wieku. Oczywiście abstrahując od tego, że Jahn przez
trzysta lat nie ogarnął, że są rzeczy ważniejsze, niż organizowanie głupawych
gier dla bandy gnojków w durszlakach na głowach (dobra, może nie było tam
durszlaków, mniejsza o to, naprawdę nie w tym rzecz).
Dalej:
szczepionka. Ok., w tym przypadku tak naprawdę chyba w ogóle mowa o surowicy,
wszak szczepionkę podaje się, zanim się zachoruje. Ale mniejsza o to. McCoy
miał pod ręką Spocka, którego choroba się nie imała. I ani razu nie było
wzmianki o tym, że można by spróbować wykorzystać Spocka do produkcji lekarstwa
– no przecież skoro jego organizm daje chorobie odpór, można by szukać w tym
jakiejś drogi. Czemu McCoy nie próbował? Jest lekarzem, a nie… gatunkistą. :P
No
tak, bo się go nie imała tylko po to, by doktorek mógł zażartować z zielonej
krwi…
No i
przede wszystkim: ej. To, od czego się zaczęło: bliźniacza planeta z ludźmi i
cywilizacją, która utknęła w okolicach 1960 r. Jak można było tego nie
wyjaśnić? Przecież ta Ziemia była identyczna z naszą. Koloniści tak daleko nie
dotarli. Nic nie wiadomo o tym globie ani o jego mieszkańcach. Serio? W kulki
se lecisz, serialu?
Z
drobiazgów, no to mnie zirytowała ta cała sprawa komunikatorów. Bo załoga
Enterprise wylądowała na obcej planecie, tak? Wszyscy wiedzą, że gdzieś są
mieszkańcy, którzy są niekoniecznie pozytywnie nastawieni do gości. I co? I
kuźwa zostawiają komunikatory nie wiadomo gdzie, rozłażą się na wszystkie
strony i później zdziwko, że sprzęt się gdzieś podział. Nie można tego
usprawiedliwić ani pośpiechem, ani niczym innym. Po prostu totalnie wszystkie
komunikatory zostawili na ladzie, bo tak. Nawet kancelistka, która przecież po
prostu wychodziła z Miri na spacer. Ej, ludzie! Po to macie komunikatory, żeby
z nimi łazić, no nie? Jak można było je tak po prostu olać – szczególnie, kiedy
są naprawdę ważne dla prowadzonych badań?
Dobra,
ja naprawdę rozumiem przesłanie i ideę. Widzę cały ten przekaz o zgubnych
skutkach poszukiwania nieśmiertelności. I naprawdę kupiłabym go z miłą chęcią,
bo jest generalnie całkiem w moim guście, gdyby tylko fabuła trzymała się jakkolwiek
kupy. A fabuła się po prostu sypie – od początku do końca. Dlaczego Miri jest
jedynym dzieckiem, które ma mózg? Jak to możliwe, że przez trzysta lat ci
gówniarze przetrwali, skoro są takimi idiotami? Dlaczego ten koleżka na
początku miał umysł trzylatka? Skąd w ogóle się wzięła ta planeta?
Ten
odcinek niczego nie wyjaśnia. Jest dziurawy jak sito. W mojej opinii – bez
porównania z pozostałymi epizodami. Można nie lubić Mudda, ale przynajmniej
jest zrozumiały i wewnętrznie spójny. Można się nie zgadzać z przesłaniem Mudd’s Women, ale przynajmniej w
większości fabuły widać jakiś sensowny ciąg zdarzeń, który prowadzi widza aż do
zakończenia. Miri nie oferuje takiego
luksusu.
Nie
lubię. Po prostu nie lubię i nic na to nie poradzę.
I
nie czuj się z tego powodu źle. Czasem najlepszym coś nie wychodzi. Tu nie
wyszło twórcom TOS-a.
Kirk: Bones.
McCoy: Hmm?
Kirk: Why do you
think the symptoms haven't appeared on Mr. Spock?
McCoy: I don't
know. Probably the little bugs or whatever they are have no appetite for green
blood.
Spock: Hmm. Being a red-blooded human obviously
has its disadvantages.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz