Premiera: 20 października 1966
Reżyseria: James Goldstone
Scenariusz: Robert Bloch
Na samym początku napiszę
entuzjastycznie: naprawdę szanuję twórców za tytuły odcinków. OK., wiadomo, nie
wszystkie są super błyskotliwe, nie zawsze się da, czasem są po prostu
zwyczajne. Ale czasem dostajemy coś takiego jak "What Are Little Girls Made Of?" i
nie ma siły – musimy to docenić.
Ekhem… polski tytuł: „Niezłomne kobiety”… Idę popłakać w kątku.
[znacząca cisza w temacie polskiego tytułu]
Oto przed nami kolejny odcinek, w którym dzielny kapitan Kirk udaje się na obcą planetę. Przynajmniej tym razem istnieją przesłanki, iż na powierzchni nie czeka żadne niebezpieczeństwo, a osoba, z którą ma się spotkać to znany naukowiec – immunolog – którego podręczniki Kirk studiował zapamiętale w Akademii (taka mała wskazówka jaki był nasz kapitan za młodu). Jednak myślę sobie, że w momencie, gdy dr Roger Korby (Michael Strong) wyraża prośbę, by Kirk przybył do niego sam, jakaś ostrzegawcza lampka mimo wszystko mogłaby się włączyć komukolwiek z załogi. Tymczasem oni jedynie pytają narzeczoną doktora, czy to aby na pewno jego głos. Narzeczoną, którą okazuje się być znana nam już z odcinka "The Naked Time" uczuciowa siostra Christine Chapel (Majel Baret). Bardzo mi się podoba spójne pociągnięcie tej postaci przez twórców – dowiadujemy się poniekąd jakie było źródło jej smutku parę odcinków temu.
À propos BHP – byłabym niesprawiedliwa, gdybym nie wspomniała, że mimo nonszalanckiego lądowania we dwójkę, Kirk na nieobecność doktora w umówionym miejscu reaguje natychmiastowym wezwaniem ochrony. Jednak się czegoś uczą <3 Ochrona z kolei ma na sobie czerwone bluzy. Tak, oto narodziny idei redshirtów ;D
Sam doktor Korby to bohater tragiczny. By ratować życie, podejmuje decyzję o przemianie w androida, lecz to wpływa na jego postrzeganie rzeczywistości. Dla mnie jest kimś, kto za wszelką cenę potrzebuje wierzyć, iż to co wybrał dla siebie jest dobre. Najlepsze. A jeśli takie jest, to znaczy, że trzeba to zaszczepić innym niezależnie od tego czy tego chcą czy nie. Jako immunolog walczy z chorobami dręczącymi ludzkość – czyż to nie szczepionka doskonała: dać każdemu ciało, które nawet jeśli się zepsuje bez problemu można je odtworzyć?
Jednocześnie doktor sam będąc człowiekiem, którego mózg został transferowany w sztuczne ciało (OMG scena tworzenia Kirka-androida! Na kij inżynieria, skomplikowane układy scalone i cały ten naukowy bełkot, jeśli wystarczy po prostu odpowiednio szybko i długo pokręcić człowieka i jakąś tam masę z grubsza uformowaną w kadłubek na platformie obrotowej i voilà! [tak – ten moment, w którym doktor Korby stwierdza o Kirku w wirówce, że „Nic mu nie grozi” – i ja sobie myślę: jaaasne, za wyjątkiem epickiego, spiralnego rzyga :P ]) uważa się za kogoś lepszego od całkowicie sztucznego człowieka jakim jest na przykład Andrea (Cherry Jackson). Andrea nie czuje, nie ma emocji, ona wykonuje rozkazy. Do czasu. Oto bowiem okazuje się, że zupełnie nieważne z czego zbudowane jest ciało małej dziewczynki, bo to, co tworzy jej – nazwijmy to – duszę, to pragnienie miłości, bliskości, po prostu drugiego człowieka. Sztucznego, czy prawdziwego – nie ma znaczenia.
W ogóle ja tak naprawdę polubiłam doktora Korby’ego. Tak, mam słabość do tematu sztucznych ludzi, ale nie mogę się powstrzymać od zastanawiania się, czy to w ogóle był w tym odcinku antybohater? Czy on był zły? Owszem, panna Chapel zdawała się podkreślać „odczłowieczenie” doktora wspominając na przykład, że przedtem nie skrzywdziłby muchy, ale to mnie nie przekonuje. Wszak ludzie też się zmieniają, zwłaszcza jeśli przez ileś lat pogrążają się w jakiejś konkretnej wizji. O obsesję nietrudno. Dla mnie doktor był człowiekiem – tak jak człowiekiem jest dla mnie R. Daneel Asimova. Tak jak żywą istotą będzie V’ger w pełnometrażówce. Kij z tym, że ma bebechy z metalu. Zresztą czy ich samobójstwo nie świadczy o człowieczeństwie? Z punktu widzenia androida przecież to było skrajnie nielogiczne.
Andrea nie jest jedynym androidem jakiego poznajemy w odcinku. Nie możemy zapomnieć o Ruku (Ted Cassidy) – wielkim facecie ubranym w powiewną zasłonę, który rzuca Kirkiem na lewo i prawo i nie daje się ogłuszyć kawałkiem styropianowej skały w kształcie fallusa. On, z kolei, zdaje się być faktycznie pozbawiony emocji. Czemu? Może dlatego, że zbudowany został nie przez Korby’ego, który tworzył „swoje” androidy na swój obraz i podobieństwo? Ruk jest ostatnim z dzieł bliżej nieokreślonej cywilizacji, która niegdyś zamieszkiwała planetę. Cywilizacji, która zginęła w wyniku buntu maszyn. Kolejny klasyczny motyw S-F w TOS-ie.
I właśnie ja muszę dodać, że Ruk jest postacią, która mnie tu naprawdę fascynuje i której chyba najbardziej współczuję – i to nie tylko dlatego, że zmusili go do biegania w babcinej koszuli nocnej (którą, nota bene, w następnym odcinku przerobią chyba na sukienkę dla Miri…). Chodzi mi o tę jego przeszłość: jest ostatnim z dzieł nieistniejącej już cywilizacji – co może być bardziej tragicznego? Pamięta bunt. Widzi i rozumie, że historia się powtarza – że znów są niedoskonali ludzie, którzy chcą panować nad, doskonalszymi przecież, maszynami. Czy czuje nienawiść? Lęk? Czy martwi się losem Andrei i doktora Browna, których przecież jest współtwórcą? Czy wraca myślami do tego, co było? Wiemy, że nie jest tylko pospolitym silnorękim, bo przecież potrafi też chociażby naśladować głosy. To on nauczył wszystkiego doktora Korby’ego. Co jeszcze potrafi? Chcę o nim wiedzieć więcej! No i kim byli ci, którzy go stworzyli? Odcinku – skupiasz się nie na tych postaciach, co trzeba!
Osobną sprawą jest Kirk-android. Ten bowiem uważa się za lepszego od Kirka-człowieka, dokładnie z tych powodów, dla których Korby chce potajemnie przeszczepiać osobowość kolejnych ludzi w sztuczne ciała. Oto jak twierdzi, nie musi jeść, nie choruje, ranny – nie wykrwawi się na śmierć. A jednak człowiek ma nad maszyną przewagę, pokazaną przez zastosowany przed Kirka podstęp, dzięki któremu Spock orientuje się, iż to nie prawdziwy kapitan dotarł na pokład Enterprise’a. To jak bardzo Kirk jest w tym przewidujący, jak wyprzedza plany swego wroga, jest wspaniałe – nasz kapitan naprawdę myśli. [ja tak lubię, kiedy on myśli i kiedy widz ma okazję przekonać się, że Kirk to nie tylko nieprzyzwoity ładunek charyzmy, ale też spryt i inteligencja <3 ]
A na koniec słówko o panu Spocku, którego w tym odcinku było niezwykle mało :( Otóż pan Spock znów wspaniale pokazuje, że tak naprawdę odczuwa emocje i potrafi je artykułować, choć nie jest histerykiem, nie daje się im porwać. Moment, w którym informuje kapitana, iż ubodło go określenie wolkański mieszaniec bardzo mi się podobał. Podobnie jak reakcja Kirka, któremu wyraźnie było głupio. I nie ma się co dziwić.
A to jeszcze ja z małą uwagą: android-Kirk przeniósł się na Enterprise. Czy transporter nie powinien był wykryć, że to podróbka? Ciągle mnie drażni, jak te transportery czasem stanowią epickie rozwiązanie jakiegoś straszliwego problemu, a czasem po prostu jakby nikt nie pamięta o ich cudownych właściwościach…
Ale to i tak jeden z moich ulubionych odcinków. :)
– You think I could love a machine?
– Did you?
– Andrea is incapable of that. She
simply obeys orders.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz