The Terratin Incident; The Time Trap

źródło (z dodatkiem Fryy)

Myślę, że warto nadmienić, iż odcinki te obejrzałyśmy razem, do tego z pasywnym komentarzem naszego mechanika – Ulva. O ile pierwszy wydaje mi się, że pojęłam, o tyle w drugim ewidentnie się zagubiłam.
Ale po kolei.

Premiera: 17 listopada 1973
Reżyseria: Hal Sutherland
Scenariusz: Paul Schneider

Maleńka Ziemia. Czyż to nie słodkie? Tym razem nasi tłumacze, nawet nie próbowali udawać, że wiedzą, jak oddać to po naszemu. [CiutZiemia? Na wzór Ciutludzi…? Wciąż jednak to nie brzmi tak enigmatycznie jak „Terratin” i obawiam się, że plot twist byłby spalony]
Odcinek postrzegam głównie jako komiczny. USS Enterprise przelatuje koło wulkanicznej gwiazdy Cepheus i dostaje strzała z tajemniczych promieni. Błysk światła i oto wszystko, co organiczne (a więc nieszczęsne przezroczyste myszy oraz złota rybka aka kanarek z kopalni najpierw, a potem i ludzie) zaczyna się kurczyć. Statek oczywiście zostaje w swych rozmiarach, co jakby utrudnia jego obsługę załodze.
Uhura czworakująca po konsolecie, czy doktor przystawiający wielgaśny skaner do maleńkiego pana Sulu to nic w porównaniu z podwładnymi pana Scotta przesuwającymi wajchy z użyciem lin. [ale to było piękne – od razu widać, że to inżynierowie, którzy z konsoli obsługującej transporter zrobili sobie… no, wielką marionetkę]
Co znamienne, oczywiście promień nie dość, że kurczy rzeczy organiczne to niszczy kryształy dhylitium i śmiem uważać, że najwyższa pora, by Federacja wykombinowała coś nowego w ramach napędu…
Za urocze natomiast uznaję maleńkie miasto, maleńkich ludzi, którzy mieszczą się u stóp Kirka w teleporterze. W sumie to niezwykle ciekawe, co się z nimi stanie.

No i właśnie dla mnie sęk w tym, że we sumie to niezbyt ciekawe, co się z nimi stanie… w sensie że uwaga odcinka skupia się na tyle mocno na tonącej w akwarium pannie Chapel, prężącej się na konsoli Uhurze czy spontanicznie łamiącym raz tę, a raz drugą nogę panu Sulu (taaaa, serio – nie byli w stanie spamiętać, na której nodze narysowali mu łubki w poprzedniej scenie?), że kiedy już pojawiło się miasto i tamtejsi Ciutludzie, miałam raczej takie „meeeh". Nijak nie nabudowali tych postaci – nie miałam żadnego powodu, żeby przejmować się ich losem. Taaa, Mendant oczywiście próbował się pompować na starcie, że jest dumny jak Kirk i blablabla, ale to było totalne pustosłowie, niepoparte w sumie żadnymi konkretami.
Oczywiście, odcinek po raz kolejny pokazał nam, że wszyscy tak naprawdę są dobrzy i słitaśni, a jeśli ktoś kogoś chce rozpierdzielić promieniowaniem czy czymś, to wynika tylko z drobnego niedogadania.
No ale mieliśmy Grumpy McCoya, więc nie narzekam. A, no i panna Chapel była minimalnie bardziej użyteczna niż ostatnimi czasy. Hura.

Premiera: 24 listopada 1973
Reżyseria: Hal Sutherland
Scenariusz: Joyce Perry

W tym odcinku dostajemy Klingonów. Klingonów w różowych kamizelkach,
źródło
których imiona/nazwiska zaczynają się na K, tak samo, jak nazwy ich statków. To nieco utrudnia zorientowanie się w sytuacji, takiemu roztrzepanemu oglądaczowi jak ja.

Klingoni Kuri, Kor i Kaz z planety Kronos wylecieli na pokładzie Klothosa… ugh. Naprawdę ten odcinek wymagał całkiem potężnego levelu skupienia, zwłaszcza w momencie, kiedy człowiek się gubił, czy Klothos to okręt czy Klingon.
Inna sprawa, że niezmiennie rozczula mnie totalne lenistwo strony graficznej TASa, bo po raz kolejny widzieliśmy mostek klingońskiego krążownika wyglądający łudząco podobnie do mostka okrętów romulańskich i w sumie to wszystkich innych z nie-Federacji…
No ale jeśli chodzi o lenistwo strony graficznej, to chyba jeszcze mocniej widać to w tym głupim, coraz mocniej męczącym kadrowaniu. Serio, w tym odcinku miałam wrażenie, że Kirk gryzie obiektyw kamery! Nie wspomnę o tym, jak pani Orionce się dłoń wtapiała w biodro, bo chyba się komuś nie chciało palców rysować.

Co jednak istotne, to fakt, że bohaterowie trafiają do miejsca poza czasem, w którym przedstawiciele 123 ras (których wyraźnie nie chciało się rysować grafikom odpowiedzialnym za serię) żyją ze sobą w pokoju. Takie ONZ tylko wyjęte z cywilizacji i postawione z boku. Kapitan Kirk i komandor Kor, których statki zostały w dość kuriozalny sposób połączone (aż się ciśnie na usta pytanie o to, czy małe będą podobne do mamusi czy też tatusia) mają zostać postawieni przed sądem (trybunałem haskim, czy co?) bo się biją. Trochę to zabawne, trochę straszne, a trochę smutne, gdy okazuje się, że na przykład przedstawicielka planety Orion (wyginająca się dziwnie w randomowych momentach) wcale nie jest szczęśliwa, żyjąc w Elisium i najchętniej uciekłaby z tego pokojowego sztucznego świata do siebie. Nie dziwię się. Pomysł na jednego przedstawiciela każdej rasy jest inwalidą. Kropka.

Ale czekaj, bo teraz to ja się już zawiesiłam. Czy to, że mamy tam przedstawicieli 123 ras, to znaczy, że to jakieś kosmiczne Pokemony? Ta inna czasoprzestrzeń wciągała tych wszystkich biedaków celowo, kolekcjonersko? W sumie nigdy tak o tym nie myślałam, ale teraz to mi się wydaje bez porównania ciekawsze No bo jeśli była tym metoda, to należy podejrzewać, że stoi za całym procederem jakaś inteligencja, no nie? Mieliśmy już Menażerię w Oryginalnej Serii, wkrótce TAS dostarczy nam The Eye of the Beholder – kosmiczne ZOO nie są dla nas niczym nowym. Ale tutaj to by było na kosmiczną skalę. I teraz to już żałuję, że nie poszli w tym kierunku.
Inna sprawa, że to Elysium wydaje się skrajnie nieciekawe. Gdzieś niby mieliśmy końcówkę jakiejś imprezki, ale naprawdę ani trochę mnie nie przekonali, że tam naprawdę jest fajnie i cudownie. Kurde, nic dziwnego, że Kirk chce stamtąd spierdalać!
Aha: ale na plus muszę odcinkowi zaliczyć ten myk ze Spockiem macającym Klingonów. Niby dość prosta sztuczka, ale i tak fajnie zobaczyć, że oni tam jednak używają mózgów.





Get away from her, Human! This is my woman!
Now just a minute! All I did was ask her to dance. She didn't have to say 'Yes'.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz