Autor: Juan Ortiz (źródło) |
Premiera: 13 października 1966
Reżyseria: Harvey Hart
Scenariusz: Stephen Kandel, Gene Roddenberry
Dziwnie
mi z tym, co za chwilę napiszę, ale taka jest ponura prawda: nie przepadam za
tym odcinkiem. Naprawdę, no. Ja – Fraa. Za odcinkiem TOSa.
Ja żeby być całkiem szczerą muszę przyznać,
iż bardzo mnie on irytował. Właściwie cały czas oglądałam z wielkim „ale o co
chodzi”. Przy okazji dotarło do mnie, jak bardzo w ogóle wyparłam ten odcinek
po pierwszym obejrzeniu.
Wbrew
pozorom, moim problemem nie jest tutaj sam Harry
Mudd (Roger C. Carmel). To prawda, że o wesolutkim, wąsatym przemytniku
można powiedzieć wiele złego, ale uważam go za bardzo udaną postać. Jest dla
mnie doskonale zrozumiałe, jakie Mudd ma priorytety i do czego dąży. Dzięki
temu łatwo mi zrozumieć jego postępowanie. Nie mówię, że lubiłabym go jako
człowieka – ale doceniam jako bohatera odcinka (a raczej odcinków). W dużej
mierze przypomina mi się tutaj Silver z Black
Sails, po którym także widać, że jest bardzo zamierzonym dupkiem i choć
widzę tę dupkowatość, to jednak go kupuję.
Jeśli miał być kretynem, to wyszło
mu nad wyraz dobrze. Niestety nie umiem w sobie wzbudzić cienia pozytywnego
uczucia w stosunku do tego bohatera. I, co bardzo prawdopodobne, jest to ten
efekt, który chcieli uzyskać twórcy. Choć jeśli tak, to jednak brakuje mi tego,
żeby został ukarany na ekranie, a nie jedynie w domyśle.
Och, ale Muddowi nie mogło się nic
złego stać, bo przecież jeszcze będzie później… Choć późniejsze odcinki z nim
chyba aż tak mnie nie irytowały, o ile pamiętam.
Jednocześnie
u Mudda niezwykle mnie nurtuje fakt, że kiedy podczas przesłuchania opowiedział
o tym, jak to poprzedni kapitan frachtowca nagle zmarł i Mudd musiał przejąć
dowodzenie i dla uczczenia tamtego przejął także jego nazwisko, komputer nie
uznał, że to kłamstwo. Tak, wiem – pewnie to przeoczenie twórców. Ale
jednocześnie mi to daje pole do rozważań: czy w pewnej bardzo niewielkiej
mierze Mudd jest idealistą? Czy naprawdę chciał uczcić pamięć poprzedniego
kapitana? Czy jest jakakolwiek szansa, że sam w to wierzył i dlatego oszukał
komputer?
Hm. A mnie się wydaje, że komputer
dość randomowo się wtrącał. Sensowne by było gdyby reagował jedynie wtedy, gdy
Mudd odpowiadał na zadane pytanie, tymczasem zdarzało mu się monologować i
wtedy komputer się odzywał. Mnie zresztą bardziej ujęło co innego – to, że w
aktach, Mudd był w tym samym czadowym stroju co w trakcie przesłuchania.
Tylko że chyba miał kolczyk na
drugim uchu, jeśli dobrze kojarzę. :D
O
tytułowych dziewczynach właściwie nie można wiele powiedzieć, choć Eve (Karen Steele) mnie zaintrygowała:
narzeka na dotychczasowy los, bo miała tylko braci, którym musiała gotować i
sprzątać – ok., czyli spodziewam się odcinka spod znaku emancypacji i takich
tam. A koniec końców wszystko rozbija się o to, że Eve chce… gotować i
sprzątać. Tylko jakiemuś górnikowi. Ok., co kto lubi, ale ja jej po prostu nie
rozumiem.
Bardzo
ładnie za to dał się w tym odcinku poznać Spock, rzucając co jakiś czas wymowne
spojrzenia i dyskretne uśmieszki w stronę olśnionych członków załogi. Ot, fajny
komunikat, że nie taki ten Wolkanin bezuczuciowy, jak go malują. Również fantastycznie
podkreślono McCoya – i to nawet bez użycia frazy „jestem lekarzem, a nie…”!
Chodzi mi tu o scenę, w której Ruth
przyszła go miziać i wszystko szło zgodnie z planem, dopóki nie przeszła przed
skanerem. Momentalnie McCoy zaczął ją postrzegać jako medyczną zagadkę, a nie
ponętną dziewczynę. Bo McCoy jest lekarzem. Owszem, facetem także, ale
lekarzem, dammit!
A tak przy okazji – co się właściwie
wydarzyło tam pod skanerem?
Przyznam, że za tym też tak do końca
nie nadążam. Zawsze mi się wydawało, że mniej-więcej ogarniam, jak ten skaner
działa. No bo tak normalnie jak tam leżą chorzy, to wszystko jest dla mnie
jasne. Ale tym razem nie do końca ogarnęłam. Nie było tych suwaczków po bokach
– może to znaczy, że skaner był wyłączony, a mimo to zaplimplały lampki
pośrodku? Może skaner też się podniecił bliskością Ruth? ^^ Nie wiem, serio –
strzelam.
No i
intryguje mnie John Farrell (Jim Goodwin), czyli poprzednik
Czechowa. Kto to jest? Prawie nic o nim nie wiemy, a przewija się tu i ówdzie w
paru odcinkach. To trochę jak z Kelso: człowiek się już do niego przyzwyczai, a
tu postać nam koniec końców znika bez bliższego komentarza. Nie lubię tego –
no, ale ja się po prostu szybko przywiązuję.
Ale
miałam wyjaśnić, co jest dla mnie głównym problemem tego odcinka.
No więc –
przesłanie.
Wydaje mi
się, że rozumiem, o co chodziło twórcom: uwierz w siebie. Jeśli uwierzysz w
siebie, inni dostrzegą twoje wewnętrzne piękno. Bądź po prostu sobą i akceptuj
siebie, nie bądź próżną, powierzchowną uwodzicielką – i tak dalej.
To znaczy
– tak myślę, że o to miało chodzić.
A jednak
im więcej razy oglądam ten odcinek, tym bardziej mam wrażenie, że wyszło coś
wręcz odwrotnego i, nie przeczę, dla mnie dość paskudnego.
Kiedy Ben (Gene Dynarski – swoją drogą,
pominęłam Bena mówiąc o bohaterach, bo się spieszyłam, ale prawdę mówiąc to
świetna postać) dowiedział się, że Eve jednak jest brzydka, zrobił awanturę
(uwielbiam to, że zrobił ją dopiero po pewnym czasie, a najpierw starał się nie
zwracać uwagi – takie elementy właśnie fajnie go budują). I choć potem była
cała gadka umoralniająca o tym, czy chce żonę, czy odpicowanego pustaka, choć
Kirk powiedział tę całą bzdurę, że albo w siebie wierzysz albo nie, to fakty
były wyraźne: była brzydka – awantura. Zrobiła się znów ładna – już się
kochają. Tak, wiem: piękną Eve też odrzucał, kiedy myślał, że to tylko kwestia
pigułek. Ale nie mam żadnych podstaw, by wierzyć, że ten związek by przetrwał,
gdyby jednak Eve pozostała brzydka.
Myślę
zresztą, że być może zbyt dosłownie rozumiem ten odcinek i stąd wynika mój
problem. Widzimy na ekranie dwie wersje kobiet: rozczochrane i bez makijażu
(ok., z jeszcze większym makijażem, ale udające jego brak) albo uczesane i
umalowane. I tymi kategoriami ja na to patrzę. Ładna-brzydka, „naturalna” i
wypacykowana. Będziesz szczęśliwa, kobieto, tylko walnij se tapetę na twarz.
Ale coś mi podpowiada, że nie w ten sposób należy na to patrzeć – że tu nie
chodzi o zewnętrzne piękno, bo po pierwsze: różnica między tymi dziewczynami
przed i po pigułce naprawdę nie była aż tak gigantyczna; po drugie: bez pigułek
one naprawdę nie wyglądały aż tak źle, a po pigułkach tak przecudnie (o czym
zresztą McCoy z Kirkiem rozmawiali – a ja dołączam do ich rozkminy pytając, jak
można zachwycać się skrzywioną paszczą Ruth, kiedy ma się Uhurę na mostku?!),
żeby wywoływać tak skrajne reakcje. To raczej chodziło o coś bardziej ogólnego,
tylko może twórcy nie znaleźli sposobu, żeby to przekazać na ekranie. Tak sobie
kombinuję, że można było postawić bardziej na zachowanie dziewczyn, a mniej na
zmienianie wyglądu i to by lepiej oddało ten właściwy sens.
Dla mnie Mudd’s women to chyba już zawsze będzie odcinek
o tym, że jeśli będziesz ładna (czy raczej: permanentnie wymalowana,
wylakierowana i ze sterczącymi cycami), być może znajdzie się jakiś górnik (co
do którego nie było tak naprawdę żadnych wymogów – ot, ma być samcem), któremu
będziesz miała zaszczyt gotować i sprzątać. Hell yeah.
I w
dodatku ta urodowa magia… przy całej naukowości Star Treka (czy też udawaniu
naukowości, wszystko jedno) tutaj wyjeżdżają nagle z cudowno-czarodziejskim
liftingiem w trzy sekundy, popełnionym wiarą i siłą woli. Puknijcie się w
czółka, serio.
I to miał
być pilot. Wow. Nie wierzę po prostu.
Właściwie w tym punkcie mogłabym
wstać i zacząć bić brawo. Bo właściwie podczas oglądania z każdą minutą czułam,
że zadziwienie i niesmak się przeze mnie przelewają. Raz, że miałam wielki
niedosyt wyjaśnień. Sam początek i ten dziwaczny pościg. Potem to, że nie wiem
co Mudd robi z dziewczynami. Są z nim po dobroci? To one go wynajęły? Sprzedano
mu je? Ale jeśli tak to czemu nikt się nie buntuje? Czemu Kirk przechodzi nad
tym do porządku dziennego, a jedyne co mu przeszkadza to fakt, że gość wymusił
pierwszeństwo? Był moment, gdy myślałam, że one i Mudd są jedną drużyną – że
stanowią szajkę przestępczą, wspólnie okradają niewinnych. A potem nagle sprawa
znalezienia mężów. I poczułam się jakby mnie ktoś walnął łopatą. A jeszcze
potem akcja z galaretką i bzdurzenie Kirka. Ok. Następnym razem jak nie będę
miała dostępu do grzebienia też spróbuję uwierzyć w siebie, żeby mi się włosy
same ułożyły. Przepraszam. Zupełnie nie kupuję całości.
A nie! Wróć! Jest Spock i jego miny!
Jego wspaniałe, ujmujące, pełne zrozumienia uśmiechy. Jak światełko w tunelu.
Teraz sobie myślę, że może źle
kombinujemy: może to nie tak, że on handlował niewolnikami czy jakimś innym
alfonsem był. Może zwyczajnie w tym przypadku robił za taksówkę? Za to
intryguje mnie trochę, od kiedy Enterprise robi za kosmodrogówkę. :D
Hm… no tak. Ale w takim razie
dlaczego kazał im być cicho i wyraźnie miał coś do ukrycia? Że niby nie dość,
że licencji na prowadzenie nie miał, to jeszcze VAT-u nie płacił od tej swojej
działalności?
– The fact
that my internal arrangement differs from yours, doctor, pleases me no end.
(Spock do McCoya)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz