The Enterprise Incident

Podałabym źródło,
ale internety mi strajkują
i nie mogę odpalić strony.
Premiera: 27 września 1968
Reżyseria: John Meredyth Lucas
Scenariusz: D. C. Fontana

Znów mamy odcinek stworzony przez naprawdę mocne nazwiska. Napisany przez Dorothy Fontanę, odpowiedzialną za jedne z fajniejszych odcinków TOSa, a także epizody z kolejnych serii, wyreżyserowany zaś przez Johna Lucasa, który dał nam chociażby The Ultimate Computer i The Changeling. Od razu więc powiem, że The Enterprise Incident mnie nie zawiódł: podobało mi się od początku do końca… no, może nie tak całkiem od początku. Na samym początku miałam bowiem taką nieśmiałą myśl: „dlaczego kapitan Kirk zachowuje się jak taki totalny penis?”[moja nieśmiała myśl: „jak oni do wafla z tego wybrną?” xD]Czas pokazał, że to wszystko miało sens.

Epizod ma, oczywiście, niewielki pakiet startrekowych głupotek. Ot, choćby fakt, że przesyłają dwóch Romulan na pokład Enterprise, a w hali transportera nie ma żadnej ochrony – jeden Scotty. Zupełnie jakby bardzo się starali, żeby podzielił los innych redshirtów. Poza tym, Romulanka obowiązkowo też popyla w miniówie. No i wychodzi na to, że Romulanie i Klingoni używają takich samych okrętów. A przynajmniej używali w którymś momencie w historii. Podobnie jak klingońskich dezruptorów. Słowem, Romulanie to zgapiacze, złodzieje albo złomiarze. Ale to takie drobiażdżki, które tak naprawdę nijak nie psują frajdy z oglądania.

Dla mnie najważniejsze tutaj było pokazanie Spocka – Wolkanin ze wszech miar postępował wbrew sobie. Kłamał. Właściwie można stwierdzić, że zdradzał. A przecież Wolkanie nie kłamią. Spock, dla dobra misji, wykrzesał z siebie tyle ludzkiej natury, ile tylko się w nim gnieździło. W tym odcinku, jak w mało którym, widać, że nie jest taki jak inni Wolkanie.
Pojawia się pytanie, w imię czego postąpił tak bardzo wbrew swojej wolkańskiej naturze.
j.w.
Zrobił to dla Gwiezdnej Floty. Wydaje mi się, że z całej załogi Enterprise to właśnie Spock jest najbardziej oddany Federacji. Spycha siebie i swoje interesy na plan tak daleki, że właściwie nie istnieją. Nie wiem sama, czy mi się to podoba, czy jednak jest mi Wolkanina szkoda. Chyba jedno i drugie. Bo przecież jeśli myśleć o heroizmie w TOSie, to raczej nasuwa się Kirk, a nie Spock.
Intrygujący jest też wątek miłosny. Z dwóch względów.
Po pierwsze, dopiero teraz zauważyłam, że tutaj chyba po raz pierwszy pojawia się to mizianie po palcach. To mizianie, które wygląda tak głupio we W poszukiwaniu Spocka. Przy czym mam wrażenie, że tutaj jest nieco mniej głupie, bo – o ile dobrze zrozumiałam – stanowiło raczej coś w rodzaju gry wstępnej, a nie załatwiało od razu całego pon farr. Inna sprawa, że w ogóle nie wiem, jak miałaby wyglądać ta randka Spocka z bezimienną Romulanką (Joanne Linville). To znaczy: co z pon farr? Myślałam, że poza tymi momentami, Spock generalnie jest wolny od pociągu tego typu. Czy to znowu ludzka część wzięła górę? Ale tak naprawdę nie powinnam narzekać, bo ponoć w pierwotnej wersji scenariusza Spock miał obsypać Romulankę pocałunkami, co byłoby już… no nie, po prostu nie. Jakoś sobie tego nie mogę wyobrazić.
Ale to nieważne. Podoba mi się, że zdrada Romulanki stanowiła jednocześnie… no, brak zdrady. Podoba mi się wzajemne zrozumienie tych dwojga i fakt, że gdyby Spock nie oszukał kobiety, najprawdopodobniej ona straciłaby do niego szacunek. Bardzo fajna relacja – związek, który z założenia jest niemożliwy. Ale jednak jest.

Nie mam zbyt wiele do dodania w tym punkcie, ale muszę się wtrącić z wyrazami zachwytu – ten związek jest po prostu świetny. Te powściągane emocje romulańskiej komandor. Te emocje Spocka odkrywane przez niego samego ze zdziwieniem – bo jestem pewna, że kiedy mówił, że zaskakuje go to, co odczuwa, to mówił prawdę, faktycznie odczuwał. Może właśnie tego potrzebowała jego ludzka część? Romulanki – czyli kobiety jednocześnie bliskiej Wolkankom i tak innej? Ciekawe i przekonujące. Bardzo tak.

Oczywiście, mamy też Kirka. W jego przypadku podobało mi się głównie to, że… no wiecie: Romulanie próbowali odebrać Kirkowi Enterprise. Powtórzę: Kirkowi. Enterprise. Odebrać. Ha! Głupolki poczciwe, nie wiedzieli, na co się porywają [*pat pat* Romulanie…].

Internety ponadto mówią mi, że gdybym była Amerykanką, odcinek zapewne trafiłby do mnie dużo bardziej, jako że inspiracją dla tej historii był incydent Pueblo, kiedy to amerykański okręt rozpoznawczy USS Pueblo został przechwycony przez siły Korei Północnej podczas wojny w Wietnamie (ciekawostka: najbliższym okrętem, który mógł przyjść z pomocą Pueblo, był lotniskowiec USS Enterprise). Dla mnie to tylko pakiet faktów, o których właśnie przeczytałam na Wikipedii, ale trudno nie docenić głębokiego zaangażowania Star Treka w historię. To nie pierwszy i nie ostatni taki moment, kiedy to zaangażowanie jest widoczne. I wciąż niesamowicie mi się to podoba.

Mnie także, podobnie jak ten konkretny odcinek. Tym razem twórcy zdołali mnie naprawdę zaskoczyć twistem, a do tego czas antenowy należał zasadniczo do Spocka. Lubię.





– Military secrets are the most fleeting of all. I hope that you and I exchanged something more permanent.

Spock's Brain

Autor: Juan Ortiz, źródło


Premiera: 20 września 1968
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Gene L. Coon


Niniejszym – po przerywniku w postaci filmu pełnometrażowego W poszukiwnaiu Spocka – otwieramy sezon trzeci i ostatni The Original Series. Tym samym już tylko rok dzieli nas od serii animowanej, ale to daleko posunięta i niepotrzebna dygresja ;)
Jeśli zaś o bardziej sensownych dygresjach – nieprzypadkowo postanowiłam we wstępie wspomnieć o trzeciej pełnometrażówce. Uczyniłam to, gdyż pierwszy odcinek trzeciego sezonu ma z nią wspólną nić przewodnią – oto kapitan Kirk wraz z członkami swej wiernej załogi, podobnie jak w omawianym dwa tygodnie temu filmie, musi ruszyć na ratunek panu Spockowi. W filmie doktor McCoy jest w posiadaniu duszy Spocka, którą należy umieścić w odnalezionym ciele. W serialowym odcinku McCoy dysponuje ciałem pana Spocka, do którego należy wszczepić – po wcześniejszym odszukaniu go w mroku kosmosów – ukradziony oficerowi naukowemu mózg.

Nie zwróciłam na to uwagi, ale jak o tym wspomniałaś, to podoba mi się to zestawienie: w odcinku McCoy ma ciało, do którego trzeba wsadzić umysł, za szesnaście lat zaś będzie miał duszę, którą trzeba wsadzić w ciało. Ładne odwrócenie, ale co więcej: w obu przypadkach to od Bonesa całkowicie uzależniona jest egzystencja Spocka. Choć to Kirk jest najlepszym przyjacielem Wolkanina, zarówno w Spock’s Brain jak i w Search for Spock może on tylko stać z boku i się przyglądać. I bardzo, bardzo podoba mi się ta przyjaźń McCoya i Spocka. Podoba mi się, że właściwie nie istnieje w słowach. Oczywiście, tu i ówdzie doktor ma chwile słabości, w których przyznaje się Spockowi do tego, że w sumie to jednak trochę go lubi (rewelacyjna scena w celi w Bread and Circuses), ale generalnie ta relacja opiera się na czynach, a nie na słowach. W mojej opinii to jest doprowadzona do perfekcji zasada show, don’t tell.

Na samym początku pragnę powiedzieć, że kocham twórców Star Treka za
Tak wygląda człowiek oświecony (źródło)
ich cudownie optymistyczną wiarę w możliwości medyczne ludzkości <3 Oto najzwyczajniej na świecie w wyposażeniu ambulatorium USS Enterprise znajduje się urządzenie podtrzymujące życie w ciele pozbawionym mózgu i pozwalające na dodatek tym ciałem sterować. Ot, standardowa sprawa. I tylko mnie tak cichutko coś pika, że w sumie to ja nie wiem, na ile była rozwinięta neurologia w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Warto byłoby sprawdzić… Bo w tym odcinku w ogóle dzieją się magiczne rzeczy, ciało Spocka biega (no dobrze: człapie, nie biega) bez mózgu, mózg Spocka kontroluje systemy podtrzymywania życia w podziemnym habitacie, a kiedy już te dwa komponenty się spotkają, pan Spock z częściowo podłączonym mózgiem mówi doktorowi, żeby mu ogarnął ośrodek mowy (???), to mu podpowie, jak przeprowadzić operację do końca. To jest ten rodzaj fikcyjnej nauki, który zaiste trudno odróżnić od magii.

Uhm… Z kolei mnie właśnie trudno przełknąć ten odcinek właśnie z powodu tej medycznej magii. To znaczy: ja się może nie znam, ale czy mózg nie jest trochę potrzebny w tych takich podstawowych funkcjach życiowych? Nie wiem, gdyby mi powiedzieli, że ze Spocka została usunięta większość mózgu, a zachowano jedynie jakiś maleńki fragment odpowiedzialny za motorykę i oddech, to może bym łyknęła. Ale tak? Tak po prostu sru i wycięli caluśki mózg, zostawiając w czaszce Spocka pustkę? No nie. Po prostu tego nie kupuję. I owszem, za którymś oglądaniem już się do tego przyzwyczaiłam, niemniej zawsze oglądaniu tego odcinka towarzyszy w moim przypadku cichy parsk śmiechem i maleńki, bardzo maleńki facepalm.

Mam wrażenie, że mamy właściwie identyczne odczucia ;) Ja tylko próbowałam wyrazić je możliwie delikatnie.

Tak silnie cierpiący (źródło)
Dodam tutaj od razu, że wizja, w której poszczególne elementy systemu podtrzymywania życia całej stacji przekładają się na oddech, krwiobieg i czucie temperatury bardzo mi się podoba. Podobnie jak idea ewolucji wstecznej. Swoją drogą – żyli tak od tysięcy lat… Jakieś dzieci? Czy byli tak długowieczni? Owszem pojawia się hasło o dawaniu bólu i przyjemności, więc może ta przyjemność to nie tylko jedzenie pięknym kobietom z ręki, ale i jakieś seksy, tym niemniej fajnie byłoby zobaczyć jakieś dzieciaki.

Ja w ogóle nie mam pojęcia, jak funkcjonuje to społeczeństwo. Teoria o seksach do mnie nie przemawia, bo przecież panowie w ogóle nie ogarniali takich pojęć jak „kobieta” czy „towarzyszka”, analogicznie miała się sprawa z paniami. Skoro nie mieli w głowach zakorzenionej nawet idei płci, to trudno oczekiwać, że się jakoś szczególnie rozmnażali… Z drugiej strony, o ich długowieczności też się nie pojawia ani słowo – więc widz zostaje z totalną pustką w tym temacie. Szkoda. Nawet Seksmisja była pod tym względem lepiej dopracowana.

Trochę mniej mi się podoba wybieranie spośród trzech planet układu Sigma Draconis tej, na której prawdopodobnie ukrywa się złodziejka mózgu ze swą zdobyczą. Załoga wydaje mi się być jakoś głupsza niż jestem przyzwyczajona, a Kirk stawia na przeczucie, choć tak naprawdę moim zdaniem, zlodowaciała planeta z prymitywnymi formami życia jest najbardziej prawdopodobna, jako dobra kryjówka. Oczywiście widzę tu konsekwencję twórców – Kirk nie zawsze kieruje się rozumem, dobry kapitan czasem musi zaufać swemu instynktowi, tyle że tutaj jak dla mnie to nie wyszło. Konsekwencję widzę też w tym, jakie wrażenie robi na kapitanie Kara (Marj Dursay), gdy teleportuje się na mostek Enterprise. Błysk w oku i wypełzający na twarz uśmiech są tak bardzo Kirkowe. I na dodatek są pięknie spunktowane przez Karę, która po prostu „wyłącza” kapitana wraz z załogą i bierze to, po co przyszła.
Podsumowując – odcinek oglądało mi się bardzo dobrze. Sprawił mi sporo
A tak operowany (źródło)
uciechy (kocham nową fryzurę pana Scotta! [a ja jej właśnie nie lubię ;( Scotty wygląda w niej… jakoś tak nie jak Scotty]), miał bardzo trekowe zakończenie [TAK! „Trekowe” w najlepszym, takim nieomal kreskówkowo-komediowym wydaniu, gdzie dopiero co wyrwali pana Spocka ze szponów śmierci, a już bez żenady robią sobie z tego wszystkiego podśmiechujki. Kocham ich za to – to panowie, którym żadne traumatyczne przeżycia nie są groźne!] i jeszcze do tego wszystkiego dokładnie w tej chwili kazał mi się jeszcze zastanowić, jak w takim przypadku traktować sprawę Pierwszej Dyrektywy? Mieszkańcy M6 (swoją drogą świetnie mówiący po angielsku, niezależnie od stopnia rozwoju – bo mogą!) byli bardziej zaawansowani technicznie i naukowo od ludzkości – kiedyś, bo teraz mądrzeją tylko wybrańcy i tylko po użyciu hełmu-nauczyciela… Czy ingerencja w ich upadek narusza, czy nie narusza Pierwszą Dyrektywę?

Hah! Nad Pierwszą Dyrektywą też się tu zastanawiałam. I, prawdę mówiąc, nadal nie mam jednoznacznej opinii na ten temat. Myślę, że ewentualnie można tu sięgnąć po precedensy, czyli na przykład przypadek Vaala z epizodu The Apple. Mieliśmy tam jakiś wyższy/mechaniczny byt, który sterował prymitywnymi tubylcami. Kirk zniszczył Vaala i pozostawił tubylców samych sobie, czyli właściwie zrobił coś podobnego jak tutaj. Pozostaje mi więc zaufać, że Pierwsza Dyrektywa zezwala na tego typu ingerencję, która nie polega na sterowaniu prymitywnym ludem, tylko ewentualnie na… no, usunięciu takiego zewnętrznego czynnika sterującego.
Przecież kapitan Kirk wie co robi, prawda…?

Zawsze prawda!

A odcinek tak ogólnie to też ogląda mi się dobrze. Mniej-więcej dobrze. Bo jednak mam wrażenie, że jest jakiś taki… nie wiem: napisany trochę na kolanie? Niedopracowany? O tyle mnie to zaskakuje, że Marc Daniels kojarzy mi się raczej z najlepszymi epizodami serialu, podobnie jak Lee Cronin, pod którym to pseudonimem kryje się Gene L. Coon, twórca scenariuszy do takich odcinków jak (wspomniany już wyżej) Bread and Circuses, Errand of Mercy czy The Devil in the Dark. Dziwność, zaprawdę, dziwność…



I'll never live this down - this Vulcan is telling ME how to operate.