The Naked Now

il. Juan Ortiz (źródło)
Premiera: 5 października 1987
Reżyseria: Paul Lynch
Scenariusz: J. Michael Bingham (na podstawie Johna D.F. Blacka)

Za nami kolejny odcinek, czyli The Naked Now. Jeśli ten tytuł budzi w kimś skojarzenia, są one bardzo słuszne: epizod ten to bowiem coś w rodzaju sequela do odcinka Oryginalnej Serii The Naked Time. I jest to nawiązanie całkowicie świadome, oficjalne i jawne: kapitan Picard i jego załoga zaczynają węszyć wokół dawnej sprawy Kirka od momentu, w którym na wymarłym pokładzie SS Ciołkowski odnajdują zwłoki kogoś, kto – uwaga! – brał prysznic w ubraniu. To najwyraźniej zachowanie tak kuriozalne i znamienne, że w całej historii Federacji miały miejsce dwa takie przypadki. Ciul z imprezowiczami, którzy otworzyli właz awaryjny i wywiało ich w próżnię. Prysznic w ubraniu, biczyz!

XDDDDDDD
Tak. Jak widać Federacja zapomniała już choćby o tradycyjnych zabawach studentów w akademikach. A właz awaryjny to każdy może sobie przypadkowym przypadkiem otworzyć. W końcu to proste, przekręcasz i już. A wejście pod prysznic w ubraniu – o! to wymaga odwagi! Potem to ubranie się do ciebie lepi i jest takie nieprzyjemnie ciężkie…

No więc tak. Dalej już dość łatwo się domyślić: tajemnicza choroba przenosi się na pokład USS Enterprise i opanowuje coraz większą część załogi. Jednocześnie statkowi grozi straszliwe niebezpieczeństwo związane z zapadającym się ciałem niebieskim. Czy uda się uciec w ostatniej chwili?!

I, przykro mi bardzo (wcale nie!), to będzie notka porównawcza. Bo, jakkolwiek głupio to brzmi tak na początek, to ośmielę się stwierdzić: TOS zrobił to lepiej. Wiem, że generalnie panuje opinia, jakoby Oryginalna Seria była przaśna i głupawa, a TNG podchodzi do materiału z dużo większą powagą i większym przemyśleniem kwestii technicznych. No tyle że nie.
Zacznijmy od BHP: zawsze się śmiałam, jak to kapitan Kirk i jego załoga lądują na obcych planetach i macają wszystko gołymi rękami, prawda? No więc akurat to jest ten odcinek, w którym drużyna wysłana do laboratorium na powierzchni planety Psi 2000 ma – tadam! – kombinezony ochronne! Serio, bohaterowie TOSa mają odzież ochronną, a bohaterowie TNG – nie. Co ty mi robisz, Star Treku? W obu przypadkach zwiad zostaje po powrocie na Enterprise poddany dekontaminacji i przebadany.
Jeśli więc chodzi o BHP – punkt leci na konto TOSa.

Niepodważalny werdykt. Ale przynajmniej im się kapitan od razu nie zaraził…

(źródło)
Dalej mamy samo działanie tajemniczego wirusa. Ogólnie jest to przypadłość porównywana do upojenia alkoholowego. I rzeczywiście, w Oryginalnej Serii tak to trochę wyglądało. U każdego działało nieco inaczej, bo – pozbawiwszy bohaterów zahamowań i zdolności zdrowej oceny sytuacji – wyzwalało ich głęboko skrywane skłonności, które (co jest dość logiczne) różni ludzie mają różne. Seems legit. Dlatego pan Sulu biegał z rapierem i bronił pięknych dziewic przed kardynałem Richelieu, Spock płakał, podczas gdy panna Chapel wyznawała mu płomienną miłość, a Riley śpiewał irlandzkie piosenki (a właściwie w kółko jedną i tę samą). Zresztą, tu fajnie właśnie grał tytuł – „nagi czas”, jak „naga prawda”. Czas, w którym wszyscy są odsłonięci, metaforycznie nadzy (choć Sulu był połowicznie bliski dosłowności). Było ciekawie, bo widz dowiadywał się czegoś o każdym z bohaterów. Poznawał ich skrywane pragnienia i skłonności. Jak sobie z tematem poradził TNG?
Wszyscy chcą się rypać jak króliki. I to tyle. Doktor Crusher rozbiera się przed Picardem, Picard zaczyna się skłaniać ku niej, doradca Troi łasi się do Rikera, porucznik Yar przeleci Datę. Tak, nawet Datę wplątali w seksualne ekscesy załogi! Jedynym, który reaguje na wirusa nieco inaczej, jest… młody Crusher. Bo młody Crusher jest takim nowym Rileym. Zamyka się w maszynowni i nie pozwala na ucieczkę przed Wielkim Niebezpieczeństwem. [ej! Zapomniałaś o tym mechaniku! On chce tylko wyciągać czipy sterujące! Wątpię, żeby to był jakiś rytuał seksualny!] Różnica polega na tym, że Irlandczyka trzeba było rzeczywiście usunąć z pomieszczenia i dopiero wtedy wkroczyła bardziej bohaterska część załogi, by ratować sytuację. W The Naked Now, kiedy już udaje się dostać do maszynowni, nikt nie usuwa Wesleya – co więcej, to właśnie Wesley podpowiada, żeby do ratowania sytuacji użyć Daty. To Wesley sugeruje przerobienie promienia trakcyjnego tak, by odepchnął Enterprise od Ciołkowskiego, dając cenne sekundy na ocalenie. Ogółem – cóż, to Wesley ratuje dzień. A Picard jest co najwyżej wkurzający, kiedy unosi się kapitańskim ego i upiera się, żeby Wesley oddał mu pełną kontrolę nad statkiem. To znaczy ja rozumiem, że jako kapitan nie może ulegać zachciankom dzieciaka, ale w tym przypadku mieliśmy bardzo, ale to bardzo wyjątkową sytuację. I jeśli w tej sytuacji nasze największe zagrożenie mówi „hej, mów mi tylko, co mam robić, a ja będę to robić”, to po prostu mówisz mu, co ma robić, a nie strzelasz focha. Na szczęście później Picard to zrozumiał, ale czy to naprawdę musiało tyle trwać? [nie aż tak długo, jak mi się wydaje…] Za to Riker, mimo że niby był taki twardy i nie poddawał się chorobie, w gruncie rzeczy jedyne, co robił, to łaził z kąta w kąt i pokrzykiwał [i nosił Troi! Wielce romantycznie! Nie odejmuj mu!]. I jakkolwiek głupio mi to mówić, to Crusherowie uratowali dzień.
(źródło)
Przy okazji: dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że w The Naked Time ta choroba nie była nawet szczególnie niebezpieczna, bo Spock chyba w ogóle nie dostał cudownego serum… (do którego podania, swoją drogą, Kirk jako jedyny musiał mieć rozdarty rękaw koszuli).
Tak więc po raz kolejny punkt leci na rzecz TOSa, a najjaśniejszym punktem TNG jest Wesley Crusher. Szach-mat.

I rzecz trzecia, czyli wspomniane już Wielkie Niebezpieczeństwo. W TOSie mamy zapadającą się gwiazdę, której grawitacja ściąga orbitującego wokół niej Enterprise'a. No i okej, mogę to kupić. A TNG? Cóż, Ulv zadał jedno małe pytanie: „Jaka jest szansa, że w nieskończonym wszechświecie taka gigantyczna eksplodująca gwiazda trafi jakimś odłamkiem centralnie w takie maleńkie, mikroskopijne nic, jakim jest Enterprise?” – no więc cóż… W uniwersum Star Treka? Jakieś 98%. To nie tak, że poszła jakaś fala uderzeniowa, która rypła równo na wszystkie strony. Nie, Enterprise musiał uciec przed dokładnie jednym kawałkiem… nie wiem, jakiegoś kamienia, który się oderwał od eksplodującej gwiazdy. Który mając całą przestrzeń kosmiczną do wyboru postanowił strzelić centralnie na czołówkę ze statkiem kapitana Picarda. Cóż – nie brzmi to do końca przekonująco. [A prawo Murphy’ego? Myślisz, że ono nie działa w Federacji?] Choć, oczywiście, rozumiem konieczność znalezienia czegoś innego niż grawitacja, żeby nie kopiować tak do końca The Naked Time. Ale myślę, że można to było zrobić bez porównania sensowniej.
Kolejny punkt leci do TOSa.

(źródło)
Nie wiem, czy jest cokolwiek, co The Naked Now zrobił lepiej niż The Naked Time. I to strasznie przykre, bo mając już taką bazę i, dla odmiany, jakiś budżet, widz mógłby oczekiwać czegoś więcej. Zabrakło jakby wyobraźni. Może po prostu J. Michael Bingham nie był tak dobry w scenariusze jak John D.F. Black? Nie wystarczy tylko zaczerpnąć z dobrej historii, żeby własna opowieść też była dobra. Nie porwał mnie ten odcinek. Choć muszę przyznać, że śmiechłam z momentu, w którym Data nonszalancko oparł się o… cóż, o brak fotela. A ostoją rozsądku został Worf. Łał. Po prostu łał.

Przyznam, że mi bardzo pasowało, że właśnie Worfa to nie ruszało. Natomiast nie ogarniam, czemu w takim razie tak mało się udzielał? W sensie przed tą gwałtowną ucieczką? Kiedy jeszcze szukali antidotum? Skoro go nie ruszało, to może powinien zostać sanitariuszem? I prowadzać wszystkie ofiary do ambulatorium, skoro mógł je macać? Myślę, że to spowolniłoby zarazę, zwłaszcza w kręgach mostkowych. Natomiast zupełnie fajne było jego bieganie od konsoli do konsoli, sterowanie na klona xD 
Najbardziej zaś wkurzyła mnie Tasha, ale może to taka troche specyfika lat 80-tych? Ten tekst do Daty – nic się nie wydarzyło! – jest imho paskudny I obraźliwy. O.




– Indications of what Humans would call… a wild party?
– Yeah.

Encounter at Fairpoint

Tak, to jest talerz - źródło

Premiera: 26 września 1987

Reżyseria: Corey Allen

Scenariusz: D. C. Fontana



Witamy w Następnym Pokoleniu!



Trwający półtorej godziny pilotażowy odcinek ma w gruncie rzeczy prostą, wykorzystaną już i w TOSie i w TASie fabułę (Fraa, jako człowiek, który wie wszystko, kojarzy wszystko i ma mózg, na pewno jest w stanie podać tytuły odcinków), która bez kłopotu zamknęłaby się w czterdziestu pięciu minutach. Oczywiście nie do końca o fabułę w tym pilocie chodzi. Stanowi ona jedynie pretekst do przedstawienia nowej załogi i nowych możliwości nowego USS Enterprise, bo samej idei serialu przedstawiać już wszak nie trzeba.



Mamy zatem nowego kapitana, Jean-Luca Picarda (Patrick Stewart), i jego firmowy gadżet, czyli filiżankę herbaty, mamy moment objęcia dowództwa i puste fotele, czekające na tych, którzy dołączą w miejscu pierwszej – jak się szybko okazuje – podwójnej misji. Jest Worf (Michael Dorn)! I jego szarfa! [Och, ale jakże niegramotnie jeszcze wygląda ten nasz Worf – jego późniejsza charakteryzacja zdecydowanie miała lepsze proporcje… oczywiście, jeśli pominiemy etap fryzury na pazia…] Mamy pierwszy pokaz mocy empatycznych Troi (Marina Sirtis), co od razu mi podniosło ciśnienie [uwielbiam to, jak często jej „moce” polegają na byciu totalnym Captain Obvious], i pierwsze popisy Daty (Brent Spiner), które uwielbiam. Tasha Yar (Denise Crosby) epatuje swoją przeszłością i egzaltowaniem [jakże mnie drażni tym swoim Trudnym Dzieciństwem…], Geordie (LeVar Burton) objaśnia działanie wizjera i skutki uboczne jego noszenia wielce zainteresowanej pani doktor Crusher (Gates McFadden), a syn tej ostatniej, Wesley (Wil Wheaton), rozpoczyna jojczenie i pchanie nosa w nie swoje sprawy. „Mamo, ja muszę na mostek, synku nie wolno, ma!-mo! No OK.” WTF za wychowanie w ogóle? [będę bronić Wesleya do końca! Znaczy no, prawie do końca – owszem, zdupili finał jego wątku, ale do tego momentu mamy kilka lat… Póki co – to po prostu młodziutki nerd, podjarany obecnością na USS Enterprise – i ja go rozumiem. Też byłabym w ciul zajarana i też bym molestowała Rodzicielkę o pozwolenie wejścia na mostek. Plus tak naprawdę trzeba tu pamiętać, że on wcale tak bardzo nie jojczał: zakazali mu wejść? No to łypał z turbowindy. Doktor Crusher w sumie sama wyszła z inicjatywą cofnięcia tego zakazu – sam chłopak był trochę jak słodki szczeniaczek, który nic złego nie robi i jest taki grzeczny, że w końcu wpuszczasz go na tę kanapę, mimo że zarzekałaś się, że psom nie wolno] No i jest komandor Riker (Johnatan Frakes)… Jego błękitne oczęta, gładkie oblicze i wzrost… Wiecie jak człowiek ma 12 lat, pryszcze i problem wielkiego tyłka, bo coś się zaczęło dziać z jego jeszcze do niedawna dziecięcym ciałem, to taki Riker może wzbudzać emocje ;) Nieco obciach, ale moja pierwsza fascynacja Star Trekiem to właściwie była fascynacja komandorem. Wszystkie, co mniej zrozumiałe fragmenty, które mnie (tak było niestety) nudziły, przeczekiwałam z zaciśniętymi zębami, w nadziei na pojawienie się Rikera. Musiałam dorosnąć, żeby pokochać kapitana Picarda ;) [żaden wstyd, podejrzewam, że większość fanek ST ma za sobą etap fascynacji Rikerem. Picarda obecnie nie kocham, ale i etap Rikera z całą pewnością minął mi dawno temu – choć nie raz widać, że w dużym stopniu to właśnie on, a nie nowy kapitan, będzie stanowił ciągłość z Kirkiem. Co ma w sumie swoje plusy, bo oglądając TNG nie odnosi się wrażenia, że twórcy nie mają pomysłów na kolejnych kapitanów – akurat ta ich różnorodność mi się bardzo podoba. Ale trochę odbiegam od tematu].


Nowe Pokolenie to także nowy krój mundurów. Panie mogą sobie pozwolić na spodnie, a ich
Przypominam: rok 1987 - źródło
spódniczki są takiej długości, że mogą się bezpiecznie pochylić. Panowie za to… cóż… Męskie jednoczęściowe mundury są… trudne… Dla mnie w odbiorze (nie teraz, ale wtedy w 1990 roku były trochę szokiem, w ten sposób to się ubierali gimnastycy i cyrkowcy) a dla panów w noszeniu zapewne. Mina Rikera, gdy Troi mu szepcze prosto w umysł, jak to jej go brakowało, z mojego punktu widzenia mówi – przestań, bo flota nie przewiduje ukrywania rzeczy intymnych przed współzałogantami i jest mi nieco głupio. Ale równie dobrze mogę być wypaczona, bo jestem już dość stara. W każdym razie ten nowy krój mundurów z pewnością był na tamten czas cóż… nowatorski.

Nie lubiłam i chyba nie polubię pomysłu na to, żeby mundury Gwiezdnej Floty wyglądały jak pidżamki. Pomijając kwestie estetyczne, myślę, że to po prostu jest niepraktyczne. I wciąż nie mają kieszeni…

Natomiast doceniam próbę totalnego zlikwidowania podziału na mundury męskie (spodnie) i żeńskie (obowiązkowe spódniczki) – przejawia się chyba w jedynej scenie, w której przed kamerą przechodzi pan w kusej tunice, a potem najwyraźniej uznano, że to się jakoś nie przyjęło. Trochę szkoda, bo ufam, że w końcu widzowie by się przyzwyczaili. Z drugiej strony, to by pewnie nie zwiększało szans serialu na udany start. Przyzwyczajać widzów do takich rzeczy można, ale jak się ma już ugruntowaną markę, a TOS i TAS chyba aż tak jej nie ugruntowały.


Kolejna sprawa to manewr odłączenia spodka podczas podróży z napędem WARP i ten egzamin dla pierwszego  oficera, który musi manewr odwrotny przeprowadzić ręcznie. Powiem, że bardzo mi się podoba taka możliwość. I lubię karność Worfa, który owszem, musi zaprotestować przeciwko pozostaniu tam, gdzie walka jest znacznie mniej prawdopodobna (bo inaczej nie zaprezentowałby swej klingońskiej natury) ale jednak wystarczy jedno zdanie kapitana, by przyjął rozkaz. Ale najbardziej ujęła mnie przepytywanka, którą Picard zafundował Rikerowi, na okoliczność ignorowania rozkazów przełożonego. Lubię jak ta dwójka się uzupełnia, jak się od razu układają w konkretnej relacji. Fajne jest też odsłonięcie skrawka ludzkiej – niezbyt chlubnej, ale jak najbardziej wiarygodnej – przyszłości z naszego punktu widzenia, a przeszłości z punktu widzenia załogi USS Enterprise. Twórcy zadbali, aby świat przedstawiony od razu pokazać jako tak samo mięsisty, kompletny, jak był w pierwszych, kręconych dwadzieścia lat wcześniej seriach i bez wstydu nawiązują do tych samych fascynacji – nie może się obyć bez Szekspira.

W relacji Picarda i Rikera spodobało mi się głównie to, że od razu postawili TNG w opozycji do TOSa: wielokrotnie jest mowa o tym, że kapitan nie powinien się niepotrzebnie narażać, że od tego ma oficerów. Cóż by na to powiedział Kirk?



Natomiast ten podwójny, pilotażowy odcinek, jest dla mnie szczególnie ciekawy właśnie ze względu na ten wątek, o którym wspomniałaś na samym początku: wątek znany już z poprzednich serii, chociażby z animowanego Magicks of Megas-Tu, czy słynnego aktorskiego The Arena albo The Savage Curtain – ot, obcy najwyraźniej lubią oceniać ludzkość. Ale abstrahując od samego sądu, jak dla mnie ten podwójny odcinek najlepiej ze wszystkich bohaterów przedstawia… Q (John de Lancie). Q, który – jak się zdaje – dojrzewał w startrekowym uniwersum już od dawna, bo jeśli nawet pominąć wspomnianych już magów z Megas-Tu, to wróćmy do starego, dobrego Trelane’a z The Squire of Gothos: przepotężna istota, zdolna kreować rzeczywistość wedle własnego uznania, będąca jednocześnie… no cóż, znudzonym, kapryśnym dzieckiem, do której rodzice w końcu stracą cierpliwość. Trudno nie mieć skojarzeń. Z obecnej perspektywy, Q jest dla mnie jedną z najciekawszych postaci TNG. Intryguje nie tylko on sam, ale też jego relacja z pozostałymi mieszkańcami Q Continuum. No i dlaczego tak się uwziął na ludzi? Oprócz zwykłej ciekawości, którą budzi, jest też jedną z najmniej troskliwomisiowych postaci, w które – stety bądź niestety, kwestia upodobań – obfituje TNG (z tego samego powodu za jakiś czas będę uwielbiać doktor Pulaski).

Wolkanie, androidy, jeden pies - źródło
Odcinek natomiast pięknie pokazuje, że oto Star Trek wreszcie dostał budżet: nawet dziś wielkie kosmiczne meduzy robią całkiem przyjemne wrażenie. No i odcinek nie rozczarowuje na poziomie koncepcyjnym: fakt, że kosmomeduzy mogły się przekształcać w bazę czy statek kosmiczny – że de facto bohaterowie szukali czyjejś obecności, przemierzając wnętrzności tej istoty – to jest po prostu świetnie pomyślane. Co właściwie nie powinno zaskakiwać, skoro za scenariusz są odpowiedzialni Gene Roddenberry i D.C. Fontana, która ma na koncie chociażby świetny odcinek Charlie X.

Myślę, że to po prostu bardzo dobre otwarcie nowej serii, które dużo mówi o tym, z czym będziemy mieć do czynienia w dalszych odcinkach i dalszych sezonach.

Jest też śliczny smaczek – inspekcja bardzo dziwnego admirała, który protestuje przeciwko przesyłowi teleporterem. Siem aproves!

Cieszę się, że dochrapał się admirała – zasłużył!



– Some problem, Riker?

– Just hoping this isn't the usual way our missions will go, sir. Oh, no, Number One.

– I'm sure most will be much more interesting. - Let's see what's out there. Engage!

Star Trek VI: The Undiscovered Country

Premiera: 6 grudnia 1991
Reżyseria: Nicholas Meyer
Scenariusz: Nicholas Meyer, Denny Martin Flinn

Dziś definitywnie żegnamy się z ekipą Oryginalnej Serii – Kirkiem i resztą. Po raz ostatni Scotty ściemniał, ile czasu zabierze mu naprawa usterki, Uhura po raz ostatni nawiązała łączność z centralą. I muszę przyznać, że po kolejnym seansie odbieram ten film chyba nawet pozytywniej niż poprzednio. Choć już przy pierwszym oglądaniu Undiscovered Country mi się spodobał, tym razem ze zdumieniem zauważyłam, że polubiłam w nim kompletnie inne rzeczy. Inne też elementy mnie drażniły.
Przede wszystkim, Klingoni: jakkolwiek generał Chang (Christopher Plummer) jest fantastyczny (och, to wciąż nie Kruge z The Search for Spock, ale jest moim drugim ulubionym Klingonem), Klingoni w ogólności sprawiają wrażenie matołków i ja serio zachodzę w głowę, jak oni w ogóle zdołali utworzyć jakiekolwiek imperium. No bo tak: mamy okręt wypełniony, jak mniemam, najlepszymi z najlepszych wojownikami klingońskimi (wszak leci z nimi sam kanclerz, więc na pewno dobrali godną załogę). Nagle coś im wyłącza sztuczną grawitację i na pokład wparowuje dwóch ziomków. I co? Ano nico, Klingoni z rozstawionymi łapkami kołyszą się jak niepyszni w powietrzu, czekając, aż któryś z intruzów ich zastrzeli. No serio? Nawet nie próbowali działać? Naprawdę, to nie są Klingoni, o jakich walczyłam...
Niemniej przy okazji Klingonów widz dostaje jeden fajny smaczek: pułkownika Worfa – adwokata Kirka i McCoya. I tu w ogóle muszę się zatrzymać: świadomie bądź nie, Undiscovered Country oferuje całkiem sporo mniejszych lub większych cameo, które budzą mój uśmiech. Najbardziej oczywisty jest, ma się rozumieć, Worf. Widzowie znali go już od ładnych kilku lat i tutaj nie należy wątpić, że był to ze wszech miar zamierzony udział bohatera serialu, który przecież już się turlał od czterech lat: Następne Pokolenie wystartowało w 1987 roku i było kręcone do 1994 – z kolei zaś omawiany film, przypomnę, miał premierę w 1991 roku – czyli w samym środku Następnego Pokolenia. Niemniej sprawia frajdę, że film i tak usiłuje być łącznikiem między dwiema seriami – w zakończeniu nawet Kirk użyje sformułowania "następne pokolenie", mając na myśli swoich następców w misji eksplorowania kosmosów.
Ale są i inne szczegóły: po pierwsze, w totalnie epizodycznej rólce widzimy Rene Auberjonoisa, czyli niezapomnianego Odo z Deep Space 9. I choć świat ujrzał Zmiennokształtnego dopiero dwa lata później, lubię sobie myśleć, że już w 1991 roku coś było na rzeczy. Zresztą, nie jest to jedyna naleciałość DS9 w tym filmie. Pojawia się bowiem niejaki... Dax. Czy to może być któreś z wcieleń Jadzi? Cóż, czemu by nie? I nawet jeśli to wszystko są drobiazgi, to jednak ogromnie mnie satysfakcjonuje ich potencjał. Mogę trzy, na pozór oddzielne, serie połączyć sobie w spójną całość. Zdecydowanie to lubię.

Rzeczą, która w Undiscovered Country sprawiła mi najwięcej kłopotu, byli sami główni bohaterowie: Kirk i Spock. W pierwszym bowiem odruchu miałam wrażenie, że panowie są kompletnie out of character, że film ich po prostu spieprzył, kompletnie nie oglądając się na to, co widz wie o tych postaciach na postawie dotychczasowych filmów i serialu. A jednak kilka scen później zaczęłam dochodzić do wniosku, że wcale nie: wręcz przeciwnie, oni są świetni. Bo przecież nie wolno zapominać, że śledzimy ich losy na przestrzeni wielu lat. Z młodych badaczy kosmosu przeobrazili się w międzyczasie w podstarzałych oficerów, ambasadorów, mających za sobą bagaż niesamowitych doświadczeń, nierzadko zupełnie okropnych – takich jak śmierć syna. I z jednej strony trudno mi się patrzy na Kirka, który podczas narady, dowiedziawszy się o tym, że Klingoni są w śmiertelnym niebezpieczeństwie, z pasją woła "To niech umierają". No bo od razu budzi się we mnie pytanie, gdzie się podział ten wspaniały idealista, który podbił serca tylu przedstawicieli obcych ras? Ale zaraz za tym pytaniem podąża odpowiedź: ten idealista po prostu się zestarzał. Poznał świat. Pokochał i stracił tę miłość. I nie mówię tu o jednej z rozlicznych kobiet Kirka – mówię o miłości ojcowskiej. Kirk jest w gruncie rzeczy postacią z krwi i kości, która zmienia się na przestrzeni lat – bo przecież kto z nas pozostaje identyczny przez całe swoje życie? Dlaczego akceptuję, że ludzie z mojego otoczenia się zmieniają, ale odmawiam tego prawa bohaterom literackim czy filmowym?
Nie, Kirk jest dobry. Jego zmierzch ma gorzki posmak, ale jest dobry.
Podobnie ma się sprawa ze Spockiem: dawno już przestał być tym zapatrzonym w logikę Wolkaninem – teraz jego mądrość sięga głębiej niż proste przywiązanie do faktów i liczb. Czy to go trochę nie "odwolkaniło"? Tak, do pewnego stopnia tak – może tutaj było mi odrobinę szkoda, że Spock stracił ten swój wolkański pazur. Ale nie szkodzi. Tak naprawdę akurat jeśli chodzi o niego, to filmy od dawna zmierzały w tym kierunku, więc nie ma ani zaskoczenia, ani szczególnego rozczarowania.

Nawet mimo tego pogłębienia i "uczłowieczenia" Spocka, jest wciąż bardziej przekonującym Wolkaninem od Valeris (Kim Cattrall) – mam niezmiennie kłopot z tą panią. Z jednej strony stara się być logiczna i nie okazywać zbędnych emocji, z drugiej jednak – przejawia mnóstwo całkowicie niewolkańskich zachowań, które nie są w sumie nijak uzasadnione. I okej, wszak dobrze wiemy, że Wolkanie mają emocje, nie są robotami – może więc po prostu Valeris je słabo tłumi. Ale z kolei film w żadnym momencie nie sugeruje, że kobieta jest... no cóż, nędzną Wolkanką.
Jestem w tym temacie nieco zagubiona.

Ale pomijając bohaterów, których można przyjąć takich, jakimi są, ale w pełni bym zrozumiała, gdyby ktoś miał z tym problem, pozostaje jeszcze fabuła. I tutaj znowu muszę powiedzieć, że przy ponownym obejrzeniu chyba doceniłam ją bardziej niż za pierwszym razem. Bo tak naprawdę to ładne pożegnanie Oryginalnej Serii i ładna opowieść o starości. Kiedy w ostatniej scenie dowiadujemy się, że Enterprise ma być wycofany z użytku, pojawia się zupełnie mimowolne wzruszenie. Bo przecież to Enterprise, a na jego pokładzie są Kirk, McCoy, Spock i reszta bohaterów, których znamy i lubimy, którzy są jak rodzina. I oni wszyscy mają zejść ze sceny, by dać miejsce następnemu pokoleniu... wiemy, że tak musi być. Ale i tak jest smutno, nawet jeśli film od jakiegoś czasu do tego zmierzał. Przecież wokół tego krążyły rozmowy Kirka i Spocka, wokół tego – bądźmy szczerzy – od samego początku krążył cały film. To nie tak, że widz został zaskoczony. Ale smutek pojawia się tak czy owak.

To dobry film – ma swoje głupotki, ale kiedy patrzę na niego z perspektywy całego seansu, naprawdę przyjemnie spędziłam ten czas i robi na mnie duże wrażenie różnica, która istnieje między załogą Enterprise z pierwszych odcinków Oryginalnej Serii, a tą, którą możemy obserwować w Undiscovered Country. Niby ci sami, ale tak bardzo inni. I za to chyba między innymi lubię ten film – za ten upływ czasu, dzięki któremu moi ulubieni bohaterowie są ludźmi, a nie płytkimi kukłami.



– I must protest. To offer Klingons safe haven within Federation space is suicide. Klingons would become the alien trash of the galaxy.