Space Seed

(źródło)
Premiera: 16 lutego 1967
Reżyseria: Marc Daniels
Scenariusz: Carey Wilber

Och, czekałam na ten odcinek tak bardzo. Uwielbiam go i jednocześnie łączy się z nim jeden z moich najpotężniejszych startrekowych bóli. Ale po kolei.

Po pierwsze, Space Seed jest cenny z tego względu, że naświetla widzowi nieco historii Ziemi z okresu między naszą teraźniejszością, a sielską wizją XXIII w. Dostajemy nieco informacji na temat Wojen Eugenicznych, a także dwudziesto- i dwudziestopierwszowiecznych przywódców. Jeśli mam być szczera, to w ogóle ten temat wydaje mi się szalenie ciekawy i szkoda, że serial tak rzadko do niego wraca. Myślę, że to zresztą całkiem dobrze świadczy o odcinku: rozbudza w widzu ciekawość i skłania do tego, żeby podrążyć trochę w settingu. Ja w każdym razie zamierzam wrócić do tematu w wolnej chwili.
Ten aspekt historyczny jest ciekawy, ale – ma się rozumieć – to nie jedyny atut odcinka.

Przede wszystkim dostajemy tu Khana (Ricardo Montalban, doskonały jako Armando w Planecie Małp – i przepraszam za ten wtręt, ale naprawdę go lubiłam) – dwudziestowiecznego tyrana, władającego jedną czwartą Ziemi, od najdalszych krańców Azji po Bliski Wschód. Tyrana, którego nawet postępowi i miłujący pokój, dwudziestotrzeciowieczni ludzie na swój sposób podziwiają. Khan to naprawdę rewelacyjna postać z ogromnym potencjałem. Prawdę mówiąc, nawet dość trudno mi mówić o nim, że jest złoczyńcą – owszem, będzie usiłował przejąć Enterprise i nie będzie miał problemu ze skazaniem kapitana Kirka na śmierć, ale z drugiej strony: w gruncie rzeczy, po to właśnie został wyhodowany, prawda? By być lepszym, skuteczniejszym, by walczyć i zwyciężać. Nic więc dziwnego, że w sytuacji, w której – wybudzony z hibernacji – nagle się znalazł, Khan wybrał właśnie taką drogę. A dodatkowo przecież kiedy tylko okoliczności się zmieniły, bez problemu przystał na ugodę. Nie był żądny krwi. Bah, nawet ucieszyła go propozycja Kirka. To dla Khana było wyzwanie: coś, do czego został stworzony.
Ale nie tylko o walkę się rozchodzi, wszak antagonistów-mięśniaków mamy po dziurki w nosie. Khan jest wielkim umysłem i mężczyzną dysponującym jakimś tajemniczym magnetyzmem, który sprawia, że ludzie do niego lgną. Nie tylko McGivers (Madlyn Rhue) na to zareaguje, inni też to czują, choć oczywiście nie aż tak mocno. To nadczłowiek w każdym aspekcie. Piękny, ujmujący, silny i mądry. Prawdziwie godny przeciwnik dla Kirka.
(źródło)
I muszę powiedzieć, że kapitan ładnie stanął na wysokości zadania: zrozumiał, z kim przyszło mu walczyć. Zrozumiał, o co tak naprawdę chodzi – nie o zemstę, rozlew krwi czy rabunek, tylko chyba przede wszystkim o wyzwanie. Zdobycie władzy było – w moim odczuciu – sprawdzeniem się w jakimś rodzaju próby dla Khana. Dlatego właśnie tak ochoczo przyjął propozycję osiedlenia się na Ceti Alpha V. Mógł się tam sprawdzić, od zera zbudować imperium.

To trochę tak, jakby on po tym przebudzeniu potrzebował sprawdzić, czy wciąż jeszcze jest tym samym człowiekiem, jakim był w chwili hibernacji, czy nic się nie zepsuło. W sumie to mnie ciekawi bardzo, jak działałby dalej – po zajęciu Enterprise. Gdzie by się udał, jakie kroki podjął?

Myślę, że tak naprawdę to by nie było nic zdrożnego… znaczy z mojej, dwudziestowiecznej perspektywy. Dość jasno powiedział, do czego dąży: szuka planety, którą mógłby władać. Znalazłby więc jakieś społeczeństwo i stanął na jego czele. Tutaj ciekawość: byłby dobrym władcą czy nie? Oczywiście, z punktu widzenia człowieka XXIII w. – nie. Z definicji, bo władza absolutna to zło i fuj. Dla mnie to nie jest tak oczywiste, więc ciekawość mnie zżera.

No OK., ale właśnie jak? Co by zrobił, by znaleźć? Latał po kosmosach i wypatrywał? Mnie chodzi o konkrety. O to JAK by się do tego zabrał. Po prostu to mógłby być taki zarąbisty temat na samodzielny film.

I, jak Jeżusia kocham, w tym miejscu rzygam hejtem w Gniew Khana, do którego jeszcze kiedyś wrócimy. W ramach teasera tylko wspomnę, że nie ogarniam mózgiem, jak to możliwe, że z tak wspaniałej postaci zrobili frajera zdolnego tylko kwękać, że muaaah, muaaah, Kirk nie pisze, nie dzwoni, już go nie kocha i jak on śmiał zostawić tak na pastwę losu biednego, samotnego Khana. Nożesz kurwa. Na serio. Gdzie się podział ten wspaniały nadczłowiek z serialu?!

Dla kontrastu mam spory kłopot ze wspomnianą już Marią McGivers. Co właściwie widział w niej Khan? Na jakiej postawie uznał, że to kobieta lepsza niż inne? W moich oczach była raczej mocno uległa i nawet w tej uległości niezdecydowana. Nie miała tyle jaj, żeby pójść z Khanem w ogień (znaczy się przejąć Enterprise), ale jednocześnie była zbyt miękka, żeby powiedzieć Khanowi „weź spierdalaj” i zachować lojalność wobec kapitana. Mam wrażenie, że po prostu zobaczyła mięśniaka o ujmującym uśmiechu, nogi jej zmiękły i w sumie to tyle. Okazała się niekompetentna jako historyk, zawiodła jako członek załogi, a koniec końców zawiodła także jako spiskowiec. I nie naprawi tego fakt, że w zbliżeniach na jej twarz w oczach miała gwiazdki. McGivers odbieram jako małego człowieczka – moralnie i emocjonalnie. Jej wielkie uczucie to tylko szczeniackie zauroczenie.
Z drugiej strony, jednak Khan usiłuje z niej coś wydobyć. Coś w niej dostrzega. Co? Nie mam pojęcia.

(źródło)
No tak – na początku to się wydaje oczywiste, w sensie ona jest pierwsza z brzegu, a on potrzebuje sojusznika na obcym statku. Po co natomiast ją zabiera? Kiedy już okazuje się, że ona nie jest do końca przekonana? W sumie nie jest do końca tak, że on ma wybór, nie? To Kirk rozdaje tu karty, a dziewczyna sama decyduje, że woli „wygnanie” niż sąd polowy. Może ostatnie słowa Khana na jej temat, czyli to „wspaniała kobieta” dotyczy tylko jej walorów fizycznych?
Ogólnie pani historyk stanowiła ciekawy przykład tego, jak bardzo fascynująca może być siła i de facto przemoc. Khan bardzo szybko przestał być dla niej miły. Wzbudzał w niej strach. Upokorzył ją. A jednak wciąż ją fascynował. Kwestia nowości? Inności? Wiary w to, że trulaw zadziała i on się zmieni w domowego kotka?

Inności – tak, chyba to kwestia inności. Khan był tak bardzo różny od mężczyzn, których mogła poznać… Ale tak naprawdę to świadczy też o jej koszmarnej niedojrzałości. Bo ok., fascynacja fascynacją, ale nie podporządkowujesz czemuś takiemu całego życia, prawda? Ech…

Na końcu to już chyba bardziej uciekała przed wstydem sądu polowego. Tak to widzę.

W ogóle fajnie wypada zestawienie ludzi XX i XXIII w. – odcinek ładnie pokazuje zmiany, jakie zaszły w człowieku przez ten czas. Ale też zwraca uwagę na fakt, że mimo tych zmian, człowiek pozostaje człowiekiem. Pewne rzeczy zostały: jak choćby ten podziw dla siły i potęgi Khana, o którym wspomniałam wcześniej. Kirk czy Scotty mieli zupełnie inny stosunek do Khana niż Spock – pod pewnym względami dwudziestowieczny tyran był im bliższy niż Wolkanin. Wszystko to w Space Seed jest zgrabnie i nienachalnie zarysowane.

Cóż by tu jeszcze…? Siatkowe piżamy, w których spędzali hibernację nadludzie, były straszne. I właściwie dlaczego później panowie przebrali się w czerwone mundury, a kobiety zostały w tych siatkach? No i czy w ambulatorium te skalpele zawsze były tak na wierzchu? Trochę to głupie, biorąc pod uwagę, że pod opieką McCoya lądowały doprawdy rozmaite indywidua… A jak już o ambulatorium: ten jednorożec sterczący nad łóżkiem – to tam było wcześniej? Nie zwróciłam uwagi jakoś.

Niemniej odcinek bardzo mi się podoba. Khan to niesamowita postać, mamy fajny rzut na dzieje ludzkości oraz ładnie zarysowane podobieństwa i różnice między społeczeństwami, które dzielą trzy wieki historii. No i Uhura, o której nie wspomniałam wcześniej, a która ma fantastyczny epizod w sali odpraw – jest coś mocnego w tym, że to właśnie czarną kobietę usiłują przemocą zmusić do uległości, a ona się stawia. Ale Uhura zawsze jest wspaniała, więc właściwie to nie zaskakuje. Uwielbiam też fakt, że kiedy już wpuścili gaz do sali odpraw i wszyscy chrychlali sobie w rękawy, na odchodnym Scotty jeszcze przywalił jakiemuś nadczłowiekowi w nochala – tak bardzo piękne i tak bardzo Scotty. <3 No i jest też wielce inspirujące zdanie, które wypowiada Spock: „Interesujące, wrócić po stu latach i zobaczyć, co wyrosło z ziarna, które pan zasiał”. Tak – to by było cholernie interesujące. Wyrosnąć mogło cokolwiek. Tym bardziej żal, że kiedy już Star Trek zdecydował się wrócić do tego wątku, zrobił to tak fatalnie.



- You fled. Why? Were you afraid?
- I've never been afraid.
- But you left at the very time mankind needed courage.
- We offered the world order!

The Return of the Archons

Premiera: 9 lutego 1967
Reżyseria: Joseph Pevney
Scenariusz: Gene Roddenberry, Boris Sobelman

Na samym początku pragnę powiedzieć, że twórcę polskich odpowiedników tytułów należałoby wybatożyć. Nie ma to, jak pizgnąć spoilerem w tytule. [A nie mam nawet pojęcia, jaki był polski tytuł. Oglądałam z napisami i nie było przetłumaczone^^]

A jeśli o właściwym odcinku – ogromnie lubię to, jak niskim nakładem sił, przy miernych możliwościach, twórcy Star Treka z lat sześćdziesiątych potrafią bawić się scenografią. Aktorom nudno ciągle w tych samych kostiumach – obcisłych bluzach, kusych spodniach i makabrycznie kusych sukienkach [śmieszna rzecz z tymi sukienkami w ogóle… znaczy tak ostatnio tylko do mnie dotarło, że raz: te mundury wchodziły do użycia stopniowo. Wszak pod dowództwem kapitana Pike’a panie nosiły się po męsku. Nawet za czasów Kirka kobiety miewały męskie mundury – jak Elizabeth z Where No Man Has Gone Before. Druga sprawa, to fakt, że te sukienki to w ogóle nie są sukienki. To tuniki. A pod spodem są… no, nazwijmy to hucznie: spodenki. Szorty. Ok, czerwone gacie tak naprawdę. U Uhury od czasu do czasu widać, jak gdzieś się czołga albo wspina. Co w ogóle mi przypomina, że TNG początkowo próbowało wbijać w takie tuniki panów… Co zostało zobaczone, to się nie odzobaczy xD] – no to wpakujmy ich w świat, który pod względem mody upodobał sobie przełom XIX i XX wieku. Lubię ten czas. Lubię te stroje. Przyjemność z oglądania odcinka skoczyła na starcie.

Oczywiście, jak to u Roddeberry’ego bywa, dostajemy morał. Ale jest to morał wcale nieoczywisty i dość pokrętny.

Oto nasi bohaterowie poszukują śladu po zaginionym okręcie U.S.S. Archon. Podczas tychże poszukiwań docierają do planety, na której wedle wszelkiego prawdopodobieństwa można doszukać się jakichś śladów, czy to katastrofy, czy lądowania. O dziwo w pierwszej misji zwiadowczej na planecie nie bierze udziału kapitan Kirk, co zresztą zostaje wspaniale wyjaśnione chwilę potem – gdy gubi się jeden ze zwiadowców, a drugi (pan Sulu) wraca na Enterprise ze zmodyfikowaną osobowością. Wtedy właśnie do akcji rusza Kirk i pierwszy oficer, bo „jest niebezpiecznie” <3 Tak bardzo pięknie trzymają się stworzonej konwencji <3 [No bo wcześniej, prawda, to co się miał Kirk fatygować, skoro zapowiadała się nuda? xD ]

Na planecie tymczasem ma mieć miejsce jakiś festiwal. Bohaterowie szybciutko łapią, iż to niezła przykrywka dla nich, lecz, gdy rzeczony festiwal się rozpoczyna, uciekają w popłochu i nie chcą wyjść na zewnątrz, dopóki ta dziwna orgia bezmyślnej przemocy się nie skończy. Oczywiście tym samym wzbudzają podejrzenia, gdyż jedynie starcy są zwolnieni z obowiązku wybijania szyb i tłuczenia się po ryjach niezależnie od płci.

O co chodzi? Pomyślałam, patrząc. Przyjemność z oglądania odcinka nakarmiona ciekawością ponownie skoczyła.

Przyznam, że to, o co chodziło do mnie trafiło. Że bardzo, bardzo żałuję, że tak naprawdę twórcy, jakby nieco zapomnieli o tym motywie, zostawiając go całkowicie na głowie oglądaczy, po tym jak już przeszli do ciągu dalszego, czyli wyjaśnień, kto właściwie rządzi planetą i narzuca jej swą wolę, tworząc z mieszkańców bezwolnych poddanych zbiorowi. Bo dla mnie to właśnie była kwintesencja. To, że władająca tym miejscem inteligencja nie potrafiła obejść ludzkiej potrzeby destrukcji, ludzkich emocji negatywnych i musiała raz na jakiś czas dopuszczać do aktów niekontrolowanej, a jednak kontrolowanej przemocy, by niejako spuścić parę poprzez zawór bezpieczeństwa. Nie da się tak po prostu zrobić lobotomii czołowej na społeczeństwie. Ludzie muszą chcieć być mili, łagodni i uprzejmi. Stworzenie sztucznego pokojowego społeczeństwa zwyczajnie nie wychodzi.

A ja ciągle się zastanawiam, czy ten morał do mnie trafia czy nie. Bo tak naprawdę trochę mi to zalatuje po raz kolejny podnoszeniem problemu: „Emocje najważniejszym elementem człowieka”. Serial dość często się wokół tego tematu kręci i tutaj znów było podobnie: bez wojen, przemocy i całego tego syfu człowiek nie byłby człowiekiem i byłoby w ogóle beznadziejnie. Oczywiście, tu mamy nieco inną sytuację, bo wymuszony spokój społeczeństwa z Bety III jest patologią i w tej postaci, w której wszystko urządził Landru, na pewno nie ma racji bytu. A jednak nie kupuję tego, że pokój i radość są pragnieniami z gruntu bezsensownymi. Z innej strony, przypomina mi się przy tej okazji wypowiedź Wellesa: „We Włoszech przez trzydzieści lat rządów Borgiów mieli wojnę, terror, mord i rozlew krwi. Zrodzili Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość, pięćset lat demokracji i pokoju i co zrodzili? Zegar z kukułką.” – bo chyba właśnie na to zwracał uwagę Spock, kiedy wytykał, że ten pokój, który zapewnił społeczeństwu Landru, to pokój maszyny, zabija kreatywność i nie pozwala ludzkości się rozwijać.

Ale tutaj nie zniknęły wszystkie emocje. Przede wszystkim nie zniknął strach, prawda? Trudno też mówić o tym, że zniknęły negatywne emocje, bo tak naprawdę one jedynie się kumulowały, a i sam strach trudno do pozytywnych emocji zaliczyć. Ja to raczej rozumiałam nie jako likwidowanie emocji, a wyrywanie kawałka natury – brakowało równowagi na co dzień i dlatego „eksperyment” Landru się nie udał.

Zresztą w końcówce było aż nazbyt dobrze widoczne, iż o to właśnie chodziło, choć między sceną „zamieszek” a raportem socjologa pozostawionego na planecie celem pomocy mieszkańcom w powrocie do „normalności”, temat się właściwie nie pojawił.

Co jeszcze było widać, to charakterystyczny dla człowieka lęk przed byciem władanym przez maszynę i to, że w ludzkości jest coś, co każe jej się buntować mimo wszystko. Podziemie, spisek, próba przewrotu – na to właśnie trafili nasi bohaterowie.

Mnie tu z kolei zaintrygowała sama maszyna. Fajne jest to, że nie można właściwie o niej mówić jako o antagoniście. Komputer nie był zły. Jego twórca – Landru – także nie. Chciał jak najlepiej i robił to, w co wierzył. Z tego względu w gruncie rzeczy współczułam trochę maszynie (inna sprawa, że wywołanie awarii przez Kirka jakoś wyjątkowo mi się nie kleiło, no ale rozumiem zamysł i nie wnikam w detale) i postrzegam Landru prędzej jako ofiarę pewnego utopijnego marzenia niż wroga.

Bohaterowie, którzy o dziwo – łamią pierwszą dyrektywę! Dyrektywę nieingerowania w inne cywilizacje. I jak to tłumaczą? Właśnie tym, że działają przeciwko maszynie, nie przeciwko człowiekowi. Ciekawe, bo przecież maszyna była jedna, a ludzi na planecie, żyjących wedle jej zasad całkiem sporo. Czy faktycznie nie działali także przeciwko istotom żywym?

Dobry, ciekawy i po prostu przyjemny w oglądaniu odcinek. A jak ktoś lubi temat – to naprawdę polecam opowiadanie: Maszyna zagłady.

No tak… tylko ja nadal nie wiem, jak działały te rurki strażników – te, które obejrzał Spock i nie dostrzegł tam żadnych mechanizmów. A jednak one strzelały, potrafiły zabijać. Szkoda, ze tego nie wyjaśniono.
Niemniej odcinek też bardzo mi się podobał.

Uch. Rurki strażników. No fakt. Coś jak:








Mr. Spock: How often mankind has wished for a world as peaceful and secure as the one Landru provided.
Captain James T. Kirk: Yes. And we never got it. Just lucky, I guess.