Bread and Circuses

Do tej pory chyba najzajebiściejszy
z plakatów Juana Ortiza. (źródło)
Premiera: 15 marca 1968
Reżyseria: Ralph Senensky
Scenariusz: Gene Roddenberry, Gene L. Coon

W dzisiejszym odcinku dla odmiany załoga USS Enterprise trafia na planetę niesamowicie podobną do dwudziestowiecznej Ziemi. Prędko okazuje się, że za wszystkim stoi kapitan federacyjnego statku SS Beagle, który wylądował na planecie 892-IV przed pięcioma laty i miał w dupie Pierwszą Dyrektywę. Tak, to brzmi trochę podobnie do A Piece of the Action. I do Patterns of Force. Jednak tym razem nasz niesforny przywódca – a na pokładzie Beagle’a był to kapitan Merik (William Smithers) – okazał się fanem starożytnego Rzymu (ja tam mu się nie dziwię).
Pod względem samego konceptu ten odcinek, jakkolwiek za każdym razem ogląda mi się go całkiem przyjemnie, nie ma do zaoferowania wiele nowego. Łamanie Pierwszej Dyrektywy jest złe, wykorzystywanie swojej przewagi jest złe i tak dalej. To, co mnie naprawdę zaskoczyło, to niespotykanie pozytywny komentarz na temat religii. Bo przecież o tym jest odcinek: o chrześcijaństwie. Mamy złych, pogańskich Rzymian i prześladowanych chrześcijan, którzy chcą wierzyć, że ludzie są sobie braćmi i że nie trzeba się nawzajem zwalczać.
Z drugiej strony – jak się nad tym zastanowić, to przesłanie Star Treka zawsze było mocno zbieżne z tym, co leży u podstaw chrześcijaństwa. Kirk przecież bez ustanku podkreśla pokojowe intencje Federacji i chęć przyjaźnienia się ze wszystkimi ludami kosmosów. W dodatku, jak wiadomo, Ziemia w XXIII w. wyrzekła się pieniędzy, co każe w jakimś stopniu wierzyć, że ludzkość – przynajmniej częściowo – uporała się z problemem chciwości, przekupstwa i ogólnie nadmiernego materializmu. Tak przynajmniej to widzę.
Startrekowa krytyka religii polega więc w gruncie rzeczy na tym, że mamy dokładnie te same ideały, które próbował przekazać nam Jezus, tyle że jesteśmy w stanie osiągnąć je sami, będąc po prostu porządnymi ludźmi, bez pomocy żadnego bóstwa. Jednocześnie jednak – jeśli tylko wiara w bóstwo faktycznie miałaby pomóc w byciu tymi porządnymi ludźmi – ok, czemu nie. Zdaje się, że Roddenberry nie miał nic przeciwko.

Jestem lekarzem, a nie gladiatorem!
(źródło)
W sumie to jak teraz nad tym myślę, to wydaje mi się, że zachwyt Kirka i reszty nad odkryciem, iż niewolnikom chodzi o Syna Bożego, wynikał nie z pochwały religii, a z tego, że paralela do ziemskiej historii, którą tak cały czas podkreślali jest jeszcze pełniejsza. Swoją drogą nie ma to jak Rzymianie, którzy ni z tego ni z owego postanawiają mówić w języku angielskim…

Poza wątkiem religijnym, ten odcinek ma w ogóle sporo dobrości. Po raz kolejny widz dostaje fantastyczny pokaz relacji Spock-McCoy, szereg docinków i te krótkie chwile, kiedy jeden drugiemu ratuje skórę, bo wszak są przyjaciółmi. W ogóle w tym epizodzie dostaliśmy jeden z ładniejszych momentów, w których Bones się przełamuje i chce powiedzieć coś miłego Spockowi. A mówienie Spockowi miłych rzeczy to niełatwe zadanie. Sam Spock z kolei ma moment refleksji nad ludzkimi emocjami i to też fajnie wyszło. No i, tradycyjnie, kiedy tamci dwaj gniją w lochu, Kirka uwodzi roznegliżowana blondyna. Jest też Scotty, który tymczasowo dowodzi Enterprise i wie więcej, niż złoczyńcy myślą sobie, że wie. Nie pierwszy już raz fajnie widać, że między Kirkiem a jego załogą istnieją procedury i porozumienia niedostępne dla innych, które tej czterystuosobowej rodzinie potrafią ocalić życie.
Sam Merik z kolei, do pewnego stopnia podobnie jak historyk z The Pattern of the Force, wymyka się jednoznacznej ocenie. Postąpił niewłaściwie, ale można go usprawiedliwiać: został zmanipulowany, był odcięty od planet Federacji, a w ogóle, to błądzić jest rzeczą ludzką. Moim zdaniem to naprawdę nieźle napisana postać.

"Empire TV" - totalnie kanał, który chciałabym mieć,
gdybym tylko miała kablówkę. (źródło)
Ja muszę rzec, że odniosłam wrażenie, że on nie tyle został wmanipulowany, co zwyczajnie stchórzył. Po prostu się poddał, gdy tam wylądowali i zostali schwytani, a potem nie chciał tego tak przedstawiać Kirkowi. I jednocześnie – zdecydowanie się zgadzam, że to dobra postać. Postać, która nie jest bierna. Napiszę też od razu, że nie do końca rozumiem, czemu SS Beagle – statek, jak było powiedziane handlowy – badał niezbadane wcześniej kawałki kosmosów, ale może być, że coś źle ogarnęłam…

Nie mogę też nie wspomnieć o prokonsulu Claudiusie (Logan Ramsey), który jest absolutnie rewelacyjny i mam wrażenie, że urodził się do tej roli. Totalnie widziałabym go w innych filmach, gdzie wcielałby się w rolę bogatego, dekadenckiego zdrajcę-Rzymianina.

Podobał mi się ten odcinek. Był zaskakujący pod względem przesłania, po raz kolejny podejmował problematykę Pierwszej Dyrektywy, ładnie pokazywał relacje łączące bohaterów i dał każdemu miejsce na wykazanie się – nawet Uhurze, która rozkminiła zagadkę, której nie ogarniali Kirk, Spock ani McCoy.

A, no i chrześcijanie ukrywali się w Batjaskini. Serio: w internetach można doczytać, że ich kryjówka to jedna z najczęściej używanych lokacji w historii telewizji – mieści się pod znakiem „Hollywood” i „grała” w rozlicznych westernach, w tym serialu z lat siedemdziesiątych Kung Fu, w horrorze z lat pięćdziesiątych Inwazja łowców ciał, w Batmanie, no i w Star Treku.



PS. Być może właśnie czynię wielkie zło i rozjedzie mi się formatowanie, ale muszę edytować! Gdyż albowiem dopiero po opublikowaniu tej notki uświadomiłam sobie jedną rzecz: ten odcinek, poświęcony do pewnego stopnia dyktaturze w starożytnym Rzymie, odcinek zakończony wbiciem sztyletu w plecy Pierwszego Obywatela - MIAŁ PREMIERĘ W IDY MARCOWE <3 Uwielbiam. Star. Treka.



– Medical men are trained in logic, Mr. Spock.
– Really, Doctor? I had no idea they were trained. Watching you, I assumed it was trial and error.

The Ultimate Computer

Autor: Juan Ortiz  źródło
Premiera: 8 marca 1968
Reżyseria: John Meredith Lucas
Scenariusz: D. C. Fontana

Zacznę od tego, że The Ultimate Computer jest w mojej opinii jednym z najlepszych odcinków. Obejrzałam go dwa razy pod rząd i za każdym razem robił na mnie takie samo – świetne – wrażenie. Nie dlatego, że wszystko jest w nim logiczne i nie wzbudza moich wątpliwości. Ot, choćby zasadnicza sprawa – w czym niby przejawia się nowatorskość i wspaniałość supernowoczesnego, multitronicznego komputera M-5, stworzonego przez szalonego naukowca profesora Daystroma (William Marshall)? W tym, że nie musi podawać na głos rozkazów? Że potrafi obliczyć kurs zanim Sulu, czy Czechow wprowadzą dane do standardowego komputera USS Enterprise? Zaiste niesamowite osiągnięcie. Tak naprawdę jedyne, co superkomputer nam pokazał, to że sprawdza się jako autopilot [jak powiada Kruff, nasz dzisiejszy gość specjalny, prawdopodobnie profesor Daystrom całe życie marzył o tym, by zostać pilotem, ale jego gabaryty zdyskwalifikowały go przy starcie do Akademii, przełożył zatem swoje pragnienia na pracę naukową i stworzył superpilota]. Bo już jako SI obsługująca systemy obronne, moim zdaniem koncertowo dał dupy. I jasne – to miał być lot testowy, dowództwo Gwiezdnej Floty dopiero sprawdzało przydatność przełomowego wynalazku Daystroma. Ale – wciąż i niezmiennie – nie mam zielonego pojęcia, z jakiego powodu w ogóle się na to zdecydowali. Bo z samego założenia ten komputer nie miał w sobie nic wielkiego. No OK. Miał po prostu robić to, co robią ludzie, tak, by ludzie mogli bezpiecznie siedzieć w domu i poświęcić się rozwojowi. Bo jak wiadomo stagnacja sprzyja rozwojowi. Świetnie pokazał to na przykład Arthur C. Clarke w Mieście i gwiazdach.

Mi się tu przypomina taki tekst, co to nie wiem, na ile jest miarodajny i wiarygodny, niemniej uważam, że zupełnie trafny: „We Włoszech przez trzydzieści lat rządów Borgiów mieli wojnę, terror, mord i rozlew krwi. Zrodzili Michała Anioła, Leonarda da Vinci i renesans. W Szwajcarii mieli braterską miłość, pięćset lat demokracji i pokoju i co zrodzili? Zegar z kukułką.” – ponoć rzekł to Orson Welles, tak przynajmniej mówi mi Wikipedia. Enyłej – nie mam pojęcia, na czym opiera się teoria M-5 oraz samego Daystroma, że niby jak się ludzi odetnie od wszelakich zagrożeń i bodźców, to ludzie nagle zaczną się rozwijać. No bo niby na czym ten rozwój miałby się opierać? Co miałoby pchać tych ludzi do przodu? No ja przepraszam, ale bezedura jakich mało.

I to, co powyżej, to wszystkie moje zarzuty. Bo cała reszta podobała mi się
Tyle dobra! - źródło
niezwykle. Tym razem obecna już parokrotnie w Oryginalnej Serii opozycja człowiek-maszyna miała dodatkowy intrygujący pierwiastek: maszyna została tak naprawdę wykonana na podobieństwo człowieka. Człowieka, który cierpiał na manię wielkości, obsesję niedocenionego naukowca i ewidentnie nie potrafił panować nad emocjami. Ten człowiek uznał, że wprowadzenie w procesor komputera elementów swej osobowości będzie świetnym sposobem na odbicie zarzutów o to, że maszyna jest zbyt nieludzka, by mogła działać samodzielnie. Swoją drogą, co to za zarzut? Maszyna od tego jest maszyną, żeby nie być człowiekiem, a już obdarzanie ludzkimi cechami – i to bez kontroli, bez przesiewu, bez decyzji, jakie cechy ma ona posiadać – maszyny supermocnej jest dość głupie, nie? Tylko, że to właśnie był zasadniczy problem. Profesor Daystrom najwyraźniej skrzętnie ukrywał swoje problemy, a także fakt, co właściwie wyprodukował w swoim garażu. A Gwiezdna Flota po prostu się raduje, że na przykładzie naszego dzielnego kapitana i jego załogi będzie mogła udowodnić, że ludzie są w kosmosach zbędni. Bo, choć bardzo lubię kapitana Boba Wesleya (Barry Rosso), to mam wrażenie, że odrobinkę bawiło go pokazanie Kirkowi, że nie jest on potrzebny.

Jak już się czepiamy budowania supermaszyn w garażu, to ja tak tylko napomknę o Urwipołciu 1: wszak Galen Erso w ten właśnie sposób stworzył Gwiazdę Śmierci – żadnego zespołu, żadnej kontroli, ot – po prostu zaprojektował i zbudował. A przy kolejnych odsłonach tej broni Imperium nawet nie spróbowało rozkminić, co poszło nie tak poprzednio – powtórzyli całość radośnie i beztrosko. Więc cóż: tak, to jest głupie, że M-5 nie miał żadnej kontroli przed wpuszczeniem na Enterprise, niemniej Fontana nie ma wyłączności na tego typu historie.

Całe szczęście Kirk nie uwierzył swemu kumplowi z Akademii i cały czas skrupulatnie kontrolował M-5. Nawet wtedy, gdy ogarnęły go wątpliwości, co do własnych motywacji. To była jedna z tych rzeczy, która ogromnie mi się podobała – kapitan zastanawiający się, czy jego własne dobro nie przeważa dla niego nad dobrem wyższym. Zresztą ogólnie Kirk w tym odcinku był dla mnie w każdym momencie wspaniały. Kiedy schodził z mostka, po pierwszym – udanym (bo to było takie trudne zadanie, że OeMGie) – teście M-5. Kiedy opowiadał doktorowi o tym, że od najdawniejszych czasów bycie kapitanem znaczy tyle
Zbędny! Też coś!  źródło
samo, nieważne, czy masz stopę wody pod kilem, czy czerń kosmosu wokół [w ogóle to była przeładna scena i nie ma to jak Kirk cytujący pana Masefielda – ten wiersz jest cudny i cytujący go Kirk jest cudny takoż]. Kiedy miał łzy w oczach po ataku M-5 na jednostki Federacji. Kiedy zorientował się, co się właściwie dzieje i w jaki sposób chora osobowość twórcy przełożyła się na algorytm działania superkomputera i wykorzystujący tę jego ludzką osobowość przeciwko niemu samemu. I wreszcie na koniec kiedy poddaje się dla dobra wyższego, czeka na cios i pokłada ostatnią nadzieję w człowieczeństwie swego przeciwnika. Kirk jest tu wspaniałym głównym bohaterem, dźwigającym ciężar odcinka. Nie oznacza to jednak bynajmniej, iż pozostali członkowie szkieletowej załogi USS Enterprise nie robią dobrze swojej roboty. Pan Spock i doktor McCoy, których żarty i wzajemne docinki z odcinka na odcinek wskakują na wyższy poziom, służbisty Scotty, czy Czechow od samego początku podchodzący do M-5 z nieufnością graniczącą z agresją. Każdy z nich jest tak bardzo sobą. I jednocześnie czuć, iż stanowią zgrany zespół ludzi, służących pod człowiekiem, którego szanują i którego decyzji nie zamierzają dyskutować. To właśnie jest siła Gwiezdnej Floty – nie maszyny, ale ludzie je obsługujący i to właśnie zobaczyłam w tym odcinku. Pokazane nienachalnie, nie dosłownie, ale nie do przeoczenia.

Właściwie nie wiem, w jakim miejscu miałabym podjąć dyskusję. Bo zgadzam się w całej rozciągłości. To rewelacyjny odcinek z fantastycznie podjętym problemem maszyn, które mogą zastąpić człowieka. A kapitan Kirk stanowi cudną opozycję wobec tych maszyn: bo przecież był kapitanem Enterprise od zawsze i jak można tak po prostu go zastąpić? Szczególnie podoba mi się też to, że Kirk sam się zastanawia, czy jego niechęć do M-5 nie wynika aby z arogancji i małostkowości – z żądzy władzy, z przyzwyczajenia. Dla mnie to jest widoczny znak, że Kirka oddziela bardzo wiele od większości amatorskich marysójek. Kiedy McCoy mówi mu, że skoro Kirk sam zadaje sobie pytanie o motywacje swojego sprzeciwu wobec M-5, to najwyraźniej już stanowi odpowiedź, ja naprawdę czułam ogrom jarania w stosunku do Kirka. To bohater, który nagle uświadamia sobie swoje słabości. I to jest bardzo piękne.

Z innej beczki – Kirk rozprawia się z komputerem w swoim specyficznym stylu, wykorzystanym już parę razy we wcześniejszych odcinkach: wkręca maszynę w brak logiki, wyrzuty sumienia i wewnętrzne sprzeczności. Czemu nie? Po raz kolejny oglądamy zwycięstwo maszyny nad człowiekiem.
Z jakiejś innej strony, dość ciekawa jest rozmowa pana Spocka z McCoyem, w której ten pierwszy przyznaje, że nie uznaje wyższości maszyn nad ludźmi. Serial wyraźnie nam mówi, że co prawda maszyny są wydajniejsze od ludzi, ale nie są i nie będą w stanie ich zastąpić. Inny nie znaczy lepszy. Wydajniejszy – nie znaczy lepszy. Ładnie tu widać coś, co w gruncie rzeczy dość rzadko jest akcentowane: że Spock, choć jest bardzo krytyczny wobec nielogicznych ludzi, to jednak dostrzega ich wyższość nad innymi formami życia (nieżycia? Innymi komputerami?) w kosmosach.

Siem powiedziała, że za dużo piszę, więc już milknę. Dobranoc. Mam urodziny, idę pić.

Twoje zdrowie! C[__]!





Practical, Captain? Perhaps. But not desirable. Computers make excellent and efficient servants; but I have no wish to serve under them. Captain, a starship also runs on loyalty to one man, and nothing can replace it, or him.